Tekst pochodzi ze strony Czerwonego Kolektywu http://www.czerwonykolektyw.org/?id=teksty&art=fmup403d41bae7efe . Niniejszym informujemy, że wszelkie teksty, w których opisuje się LBC - będziemy zamieszczać, bez pytania (zresztą i tak rzadko pytamy...).
Kim jest autor? Stańczykowski działa politycznie od 1995 r. Wtedy to już od 2 lat rządziła w Polsce "lewicowa" SLD, a prezydentem został "lewicowiec" Kwaśniewski. "Lewica" dorwała się do państwowego koryta i miała z tego wymierna korzyści. Partie należące do SLD, były bogate i każdy nowy członek mógł tam znaleźć wszystko czego chciał. Był darmowy telefon, było darmowe ksero, był darmowy komputer itd. -wymieniać można długo. Dlaczego Stańczykowski wstąpił akurat do PPS? Różnic politycznych między PPS a SLD nie było żadnych, o czym najlepiej świadczy fakt, że w 1997 znowu razem poszły do wyborów. Nie chodziło więc o sprawy programowe. Dlaczego Stańczyk wybrał więc PPS? Odpowiedź jest prosta - jako młody student Uniwersytetu Warszawskiego miał do lokalu partii tylko 100 metrów, gdyż mieści się ona na tym samej ulicy. W przerwie między zajęciami można było wejść do "biura" i napić się herbatki lub zadzwonić do dziewczyny z "poselskiego" telefonu Ikonowicza. Stańczyk jako aktywista PPS należącej do SLD, zawsze był zaciekłym wrogiem komunistów. I choć już nie jest w PPS, to wrogiem komunistów jest dalej.
Stańczyk zastanawia się jak uzdrowić sytuację na lewicy. Doszedł do wniosku, że już dawno było by super - gdyby tylko "usunąć wariatów". Za wariatów uznał: KMP, NLR, GPR, a także LBC i Iwa (z WGR) -jednym słowem wszystkich, którzy odwołują się do dziedzictwa rewolucji październikowej. Swoją walkę z kapitalizmem Stańczyk chce więc rozpocząć od "usuwania" komunistów. Widać, nawiązuje tutaj do starej SPD-owskiej tradycji socjalzdrady, kiedy to w styczniu 1919 socjaldemokraci zamordowali przywódców niemieckich komunistów -Różę Luksemburg i Karla Liebknechta. Jeśli więc komuniści nie będą chcieli rozejść się do domów, to Stańczyk im w tym zamierza "pomagać".
Jednym słowem Stańczyk wypowiedział komunistom wojnę. To dobrze, że w końcu się zdemaskował. Lepszy prawdziwy wróg, niż fałszywy przyjaciel. Nie boimy się konfrontacji, zwłaszcza, że dla wszystkich jest jasne, że stroną, która zacznie - są reformiści Stańczyka. My się nie boimy radykalnych działań i jak chce bójki, to będzie ją miał. Będziemy robić wszystko co w naszej mocy, by rozbić szczyt i jeśli reformiści Stańczyka staną po stronie policji to zniszczymy ich, tak jak zniszczymy szczyt.
Ponieważ tekst Stańczyka jest adresowany do szeroko rozumianej lewicy, to chcemy wiedzieć, kto chce jeszcze "usuwać komunistów". Stańczyk na demonstracjach nosił flagi Nowej Lewicy - czy znaczy to, że NL to popiera? Czy mamy dokonać uderzenia prewencyjnego na aktywistów NL zbierających podpisy pod MDG? Chcecie bójek? to będziecie je mieli. Tekst został opublikowany na stronie Czerwonego Kolektywu. Czy CK też to popiera? Myśleliśmy, że po 15 lutym Ciszewski ma dość mocnych wrażeń. Jeśli jednak chce wszczynać bójki - to my jesteśmy gotowi. Cyryl "gorąco poleca ten tekst" - czy też popiera "usuwanie komunistów"? Chcemy jasnej deklaracji, by potem nie było niedomówień. By potem nie było głupich pytań "dlaczego są bójki na lewicy?". To nie my zaczęliśmy.
Swoją drogą, ciekawe jak na te rewelacje zareagują sojusznicy NL z Planktonu - KMP i NLR. Ale i tak nic nas to nie obchodzi. My będziemy bazować, tylko na byłej OA, która jak mówi Stańczyk była trzyosobową sektą.
Maciej Stańczykowski
Jeden głupszy od drugiego
Słów kilka o wszechogarniającej beznadziei
Zapewne wiedzą wszyscy, że pod koniec kwietnia odbywa się w Warszawie
międzynarodowe, ekskluzywne niezwykle party, tyko dla zamożnych niestety.
Ponieważ nas nie zaproszono, wypadałoby więc, symbolicznie, na miarę naszych
możliwości, zaprotestować przeciw chamstwu elit. Tymczasem jesteśmy na
najlepszej drodze aby nie odbyła się jakakolwiek kontr – impreza. Inaczej niż w
całej Europie, nie usłyszy o nas świat, a w najlepszym przypadku odbędzie się
kilka rachitycznych, wykluczających się pikiet.
Tak się prawdopodobnie stanie, ponieważ nasze radosne środowisko radykalniej
lewicy od lat żyje we własnym sobie tylko zrozumiałym świecie i za nic ma
podnoszące się co jakiś czas głosy, bardziej lub mniej rzeczowej krytyki.
Karawana idzie dalej, a my konsekwentnie hodujemy swojego prywatnego Monty
Pythona, strasząc, choć i też mało przekonująco, co najwyżej pismaków z „Życia
Warszawy”.
Na trzy miesiące przed planowanym szczytem, jesteśmy tak samo w lesie jak wtedy
gdy się o imprezie dowiedzieliśmy. Nikt nie wie jaki jest plan wielkiej
antykapitalistycznej demonstracji. Gdzie się ona zaczyna i jaki ma właściwie
cel? Ile jest demonstracji i kto je organizuję? Czy prócz ulicznych wystąpień
planuję się jakąkolwiek dyskusję panelową? Wykłady? Odczyty? Jeśli tak to kto
został zaproszony? Królestwo nie konia temu, kto jest w stanie przewidzieć, czy
jak przy okazji podobnych imprez, zjawią się „zadymiarze” z państw ościennych.
Żeby nie było wątpliwości - chęci są. Są też komitety organizacyjne. Tyle tylko,
że jest ich kilka, i każdy jeden nie ma najmniejszego pojęcia, co kombinuję ten
drugi. Być może powstaną także następne, bo ci którzy komitetów jeszcze nie
założyli odgrażają się, że niechybnie to zrobią, co jak rozumiem ma
zdezorganizować prace policyjnych szpiclów, bo chętni do współpracy nie są chyba
tak wytrwali. Na trzy miesiące przed antyszczytem rozmaite trzy, cztero czy
dziesięco osobowe grupki przy pomocy Internetu, lub partyjnych gazetek, piszą do
siebie obraźliwe listy i wykluczają się wzajemnie z ruchu alterglobalistycznego.
Najwyraźniej nie jest ważne ile osób zjawi się na demonstracji, ważne żeby były
z tej, a nie innej organizacji. Wzajemne animozje i fetyszyzacja narzędzia
zwanego „organizacją„, „partią”, niepotrzebne skreślić, owocuje tym, że cel,
jakim jest masowy protest ucieka na plan dalszy, jeśli w międzyczasie wszyscy o
nim nie zapomną.
Nie jest to sytuacja nowa. Scenariusz ogólnego burdelu i wzajemnych oskarżeń o
próby „zmonopolizowania ruchu” powtarzają się przy każdej niemal okazji.
Finalnie nikt się naszymi protestami nie ekscytuję, a jeśli nawet, to skutecznie
zniechęca go nadgorliwość działaczy, dla których gazetka jest kwintesencją
lewicowości. Już po fakcie w rodzinnym gronie, obarczamy całą winą „przypadkowe”
społeczeństwo, opcjonalnie „kapitalistyczny system represji i medialne
manipulacje”. Przyczyna jest chyba jednak bardziej prozaiczna. To nasze
nieudacznictwo, niekompetencja i „egzotyka” polityczna sprawiają, że radykalna
lewica w tym kraju leży i żałośnie kwiczy. Polskie społeczeństwo choć trzeba
przyznać irytujące w swej uległości wobec wilczego kapitalizmu, nie różni się
chyba aż tak od społeczeństw innych krajów postkomunistycznych. Wiec skoro tam
udaje się zorganizować kilkanaście tysięcy ludzi w sprzeciwie wobec
neoliberalnego systemu wykluczania, może się to udać także nad Wisłą. Może, ale
zanim radykalna lewica zorganizuję proletariat do walki z kapitalizmem, sama
musi się zorganizować, albo raczej zreorganizować.
Leninowskie pytanie co robić
Największą tragedią radykalnej lewicy jest jej różnorodność (raczej wielość
zwalczających się sekt – przyp. red.). Zrozumiała gdyby w Polsce socjalizm był,
zabójcza gdy wokół panuję mrok reakcji. Lewica z definicji winna pomagać zwykłym
ludziom w ich walce o godny byt i organizować ich wokół konkretnych, bliskich im
problemów. Tymczasem większość energii poświęca się sporom na tematy aktualne w
1917 roku, lub akademickim rozważaniom co będzie gdy nasz upragniony socjalizm
nastanie. Tymczasem mamy rok 2004, a ludzi spod pośredniaków, czy „murzynów” z
Mc Donald’s, za cholerę nie interesują nasze spory o znaczenie Kronsztadu,
istotę biurokracji PRL – u, a tym bardziej walka Zapatystów w Meksyku. Ludzie ci
mają niebywałego pecha żyć tu i teraz, w realiach 20% bezrobocia, nędzy i
terroru pracodawców. Wszystkie sondaże nastrojów społecznych wykazują, że nasz
Jaś Kowalski w poczuciu bezradności, oczekuję, że ktoś lub coś zajmie się tymi
problemami. Nasz Jaś, jak ryba wody, potrzebuję samo organizacji, sloganowej
„partii zwykłych ludzi”, tym pilniej, że Rzeczpospolita Polska pozbyła się
wrodzonych instynktów opiekuńczych. Dodatkowo strona przeciwna, wroga wobec
Jasia(pracodawcy i podobne im bestie), jest doskonale zorganizowana i od 13 lat
forsuje w Sejmie w własnym interesie tworzone ustawy, przy nikłym tylko oporze
społecznym.
Skoro „reakcja” jest doskonale zorganizowana to należy uczynić dokładnie to
samo. Uderzać razem, a nie osobno, współdziałać, miast rywalizować. Być może nie
powstanie z tego potężna organizacja radykalnej lewicy, ale na pewno będzie
silniejsza niż każda z osobna. Warunkiem realnego jednoczenia jest pozbycie się
lub rozwiązanie wszystkich dwu, trzy czy nawet pietnasto osobowych organizacji,
jak NLR, KMP, GPR itp. Grupy te od dawna uprawiają swoistą polityczną
masturbację, gdzie fetyszem jest rewolucja, Trocki lub dyktatura proletariatu. W
sobie tylko zrozumiałych, paranoicznych sporach o prawo do schedy po
(przypominam) nieżyjącym już Trockim prowadzą zaciętą walkę o nic nie znaczące
„ideowe” przywództwo na lewicy. Dzięki nielicznej co prawda, ale bardzo
wytrwałej grupie „rewolucjonistów”, radykalna lewica od lat zamiast jednoczyć,
rozmnaża się przez podział, bez przyrostu liczbowego niestety. Co najgorsze
jednak spory, które w „środowisku” traktowane są z przymrużeniem oka ( któż z
nas nie czyta LBC?), dla przeciętnego zjadacza chleba wydają się absurdalne i
niepoważne.
Ponieważ jednak trudno wymagać od ludzi pokroju Iwo, żeby choć raz zrobili coś
sensownego i rozeszli się do domu, należy „zrobić” to za nich. Recepta jest
banalnie prosta. Koniec współpracy z wariatami. Ich „towarzyski” byt jest
możliwy o tyle, o ile pozwala im na to „myśląca” większość. Współpracując z nimi
przy okazji demonstracji, zapraszając ich na przedwyborcze rozmowy czy
spotkania, legitymizujemy ich, dajemy szanse jakiej nigdy nie dostaliby w
normalnych warunkach politycznych. Dochodzi do absurdu, że trzy - osobowe grupy
są w stanie storpedować, względnie poważne inicjatywy podejmowane przez szersze
środowisko. Recepta jest więc prosta - izolować i jeszcze raz izolować. Nie
zapraszać, nie komentować idiotycznych „wewnętrznych listów”, nie podejmować
polemiki. Ostracyzm towarzyski w radykalnej formie załatwił już niejednego, a tu
idzie o garstkę, nie o poważną politykę. Nie chodzi mi tu o wykluczenie z
„ruchu” osób o skrajnie lewicowych poglądach. Osobiście często opieram się o
ścianę i mam problemy z szeroko rozumianym kompromisem. Idzie mi o pozbycie się
osobników o rozbuchanym ego, czy najzwyczajniej w świecie chorych psychicznie
matołów. Idzie mi o to by nic nie znaczące, za to wybitnie upierdliwe trzy
osobowe sekty, nie „ustawiały” rozsądniej większości.
Po pozbyciu się „wariatów”, warto by dokonać historycznego aktu zjednoczenia.
Wszelkie kolejne próby integracji lewicy miały tą wadę, że traktowały małe
„rewolucyjne” grupki jako partnera do „poważnych” rozmów. Gdy unikniemy sporów o
„prawdziwy charakter rewolucji październikowej”, jest przynajmniej teoretyczna
szans na porozumienie, którego nam ewidentnie brakuje. Metoda „eliminacji” jest
równie prosta. Nie wpuszczać, nie dopuszczać do głosu, wyprosić z sali i w ogóle
trzymać ich z daleka. Demokracja, demokracją, ale porządek musi być.
Wbrew pozorom środowisko radykalnej lewicy nie jest aż tak nieliczne jak się
powszechnie sądzi. Jest za to rozbite, a podejmowane inicjatywy są niespójne i
nieskoordynowane. Żeby nie było wątpliwości, nie mam na myśli łączenia się w
jedną matkę partię, lecz o znalezienie punktów wspólnych, wyznaczenie sobie
wspólnych zadań i koordynacje wspólnych akcji. Czy będą to grupa „skrzykująca”
się przy okazji doraźnych inicjatyw, czy regularnie spotykające się grono, to
tylko kwestia techniczna. Istotny jest obieg informacji i chęć do wspólnego
działania. Niedawne doświadczenia inicjatywy antywojennej czy organizacji
Antyszczytu, pokazują dobitnie, że nie da się tego robić w gronie, gdzie
przywiązanie do szyldu organizacji jest istotniejsze niż samo zagadnienie.
Podjęte na serio współdziałanie to warunek aby wyjść z ukrycia i by ktokolwiek,
poza naszym szacownym gronem traktował nas poważnie. Ponieważ na bezrybiu i rak
ryba, nawet nieliczna, ale zdecydowana w działaniu i zorganizowana radykalna
lewica, może relatywnie zaistnieć w polityce. Miast tracić czas na ideologiczne
spory, trzeba zacząć szukać partnerów do rozmów i wciągać ich w naszą
antykapitalistyczną, krecią robotę. Czas ku temu najlepszy, bo oto na naszych
oczach dokonuje się długo oczekiwany rozpad SLD – owskiego molocha. Tworzy się
polityczna próżnia, którą prędzej czy później ktoś musi wypełnić. Zapewne
doraźnie będzie to Samoobrona, ale może znajdzie się tam też miejsce dla małej,
cieszącej się 2 – 3 % poparciem partii lewicowej z radykalnym społecznie,
wyrazistym programem. Żeby te szansę zwiększyć można podjąć próbę współpracy z
tymi ludźmi w SLD czy UP, którzy pozostali lewicowi i tymi, którzy w SLD
działali, lecz rozczarowani polityką partii odeszli. Nie każdy socjaldemokrata
musi być z definicji socjalzdrajcą, a im dalej od koryta, im dalej od stolicy
tym ideowych ludzi jest więcej. Ryzykuję tezę, że część z nich chętnie porzuciła
by swoją partie, gdyby istniała wobec niej jakakolwiek alternatywa. Należy też
wyciągnąć rękę do innych środowisk, również tych, niekoniecznie określających
się mianem lewicowych. Organizacje bezrobotnych, lokatorów, czy nawet drobnych
przedsiębiorców, przegrywających walkę z zachodnim kapitałem. Trzeba szukać
punktów wspólnych choćby miało się to odbyć kosztem, tak starannie pielęgnowanej
czystości idei.
Lewicowa alternatywa dla „zdradzieckiego” SLD powinna poruszać przede wszystkim
kwestie społeczne i ekonomiczne. Sprzeciw wobec planu Hausnera, walka z
neoliberalizmem, problem kodeksu pracy, przywrócenie opiekuńczych funkcji
państwa. To priorytety lewicy, które mają szanse na zrozumienie i poparcie
społeczne. Kwestia legalizacji miękkich narkotyków, związków homoseksualnych,
nielegalni imigranci czy antysemityzm powinny zejść na plan dalszy. Nie oznacza
to bynajmniej rezygnacji z „tradycyjnych” wartości lewicy. Po prostu należy
położyć nacisk na to co rzeczywiście dręczy „wyklęty lud”, a nie drążyć kwestię
dotyczące kilku procent społeczeństwa. Jak na razie w Polsce nie brak pikiet i
inicjatyw w obronie praw gejów. Co jakiś czas przemaszeruję kilkuset osobowy
pochód feministek, ba nawet bieszczadzki wilk znajdzie licznych obrońców. Nie
słychać za to o protestach przeciw planom ministra gospodarki, czy obcinaniu
pomocy dla najuboższych. Przy całym szacunku. W Polsce są dużo poważniejsze
problemy niż adopcja dzieci przez pary homoseksualne czy obecność lub nie, żubra
w puszczy Białowieskiej. Lewica powinna zachować jednak jakąś hierarchie
wartości, tym bardziej, że praw „mniejszości” bronią skutecznie już inni. Przy
okazji warto pogodzić się z faktem, że Polskie społeczeństwo, szczególnie te
najbiedniejsze, „nie kocha” homoseksualistów, żydów czy przybyszów zza
wschodniej granicy pracujących za pół stawki. Chcąc działać wśród proletariatu
musimy liczyć się z swoistym „szokiem kulturowym”. I bynajmniej nie zdobędziemy
ich zaufania, wymagając na wstępie deklaracji obyczajowej. Walka z nietolerancją
będzie zresztą dużo efektywniejsza, kiedy omotani nią ludzie będą „w”, a nie
„poza” zasięgiem naszej propagandy.
Moim skromnym zdaniem radykalna lewica musi się zjednoczyć, by w ogóle
zaistnieć. Im wcześniej to nastąpi tym lepiej. Tym bardziej, że w perspektywie
mamy prawdopodobne czteroletnie rządy PO i PiS. Jest więc duża szansa, że nasz
potencjalny elektorat znacząco się powiększy. Cześć zapewne zagospodaruję
Samoobrona, część zasili szeregi LPR. Być może SLD się zreformuję i objawi nam
bardziej ludzką, społeczną twarz. Czy zanim to się stanie nie warto „wygrać”
choć 2% poparcia, a tym samym, choć w minimalnym stopniu mieć wpływ na to co w
tym piekle się dzieje?