Poniżej publikujemy pierwszą z czterech części książki George'a Orwell'a W hołdzie Katalonii, która opisuje wojnę domową w Hiszpanii w latach 1936-1939. Orwell opisuje własne doświadczenia -był członkiem milicji POUM. Nie będziemy teraz streszczać tej książki -gdyż porusza ona zbyt ważne tematy i wkrótce na LBC ukaże się więcej artykułów na ten temat. Następne części książki będziemy publikować co kilka dni. Na razie zamieściliśmy pierwsze 5 rozdziałów.

Sytuacja pod koniec lat trzydziestych bardzo przypomina teraźniejszość, z tą tylko różnicą, że zamiast ekspansji faszystowskiej, mamy "humanitarne bombardowania" faszystów z Waszyngtonu. Tak jak międzynarodowy był charakter milicji antyfaszystowskiej, tak dzisiejsza iracka partyzantka składa się z ludzi urodzonych między Algierią a Afganistanem...


George Orwell

W hołdzie Katalonii -część 1

Rozdział pierwszy

 

Na dzień przed wstąpieniem do milicji ujrzałem w Koszarach im. Lenina włoskiego żołnierza milicji, który stał przed oficerskim stołem.
Wyglądał na zahartowanego młodzieńca w wieku dwudziestu pięciu lub sześciu lat, był barczysty i miał rudawożółte włosy. Czapkę z daszkiem zawadiacko naciągnął na jedno oko. Stał bokiem do mnie, brodę oparł na piersiach i z zakłopotaną miną wlepiał wzrok w mapę rozłożoną na stole przez jednego z oficerów. W jego twarzy było coś, co mnie poruszyło do głębi. Miał oblicze człowieka, który równie łatwo popełni morderstwo, jak też poświęci swe życie dla przyjaciela — tego rodzaju rysów oczekuje się u anarchisty, a tymczasem on, co bardziej prawdopodobne, był komunistą. Zawarły się w tej twarzy szczerość i okrucieństwo, ale nie zabrakło w niej też patetycznej czci, jaką niepiśmienni ludzie darzą swoich przypuszczalnych przełożonych. Było widoczne, że nie potrafił posługiwać się mapą — czytanie jej uważał oczywiście za niesłychany wyczyn intelektualny. Nie wiem, czemu to przypisać, ale chyba nigdy dotąd nie spotkałem kogoś takiego, kogo obdarzyłbym równie natychmiastową sympatią. Mimo, że byli zajęci rozmową przy stole, coś jednak zdradziło moje zagraniczne pochodzenie, bo Włoch podniósł głowę i rzucił:
— Italiano?
Odpowiedziałem swoim słabym hiszpańskim:
— No, Ingles. Y tu?
— Italiano.
Kiedy wyszliśmy, przeszedł przez pokój i uścisnął mi bardzo mocno rękę. Dziwne, taka wylewność wobec obcego! To było tak, jak gdyby przez krótki moment naszym duszom udało się utworzyć wspólny pomost nad przepaścią jaką tworzyły język oraz tradycja i wejść w absolutną zażyłość. Miałem nadzieję, że polubił mnie tak bardzo, jak ja polubiłem jego. Ale wiedziałem też, że dla utrwalenia pierwszego wrażenia, jakie na mnie wywarł, koniecznym jest, abym go więcej nie spotkał — i co tu dużo mówić, tak też się stało. Tego rodzaju spotkania były w Hiszpanii na porządku dziennym.
Piszę o tym Włochu, ponieważ żywo tkwi w mojej pamięci. Jego wystrzępiony mundur i dzika, patetyczna twarz są uosobieniem szczególnej atmosfery tamtego czasu. Wiąże się on z moimi wspomnieniami z tego okresu wojny — czerwone nagi w Barcelonie, ponure pociągi pełne obdartych żołnierzy wlokące się na front, szare, dotknięte wojną miasteczka z dala od linii frontu, błoto, lodowato zimne okopy w górach.
Pomimo, że było to pod koniec grudnia 1936 roku, nie minęło zatem nawet siedem miesięcy od momentu rozpoczęcia pisania, to jednak okres ten jawi mi się w bardzo odległej perspektywie. Późniejsze wydarzenia odsunęły go na plan dalszy niz rok 1935 lub 1905. Przyjechałem do Hiszpanii z zamiarem napisania artykułu do gazety, tymczasem prawie natychmiast wstąpiłem do milicji, ponieważ w tamtych dniach i w tamtej atmosferze wydawało się to jedyną rozsądną rzeczą, jaką można było zrobić. Anarchiści sprawowali faktyczną kontrolę nad Katalonią, a rewolucja znajdowała się w rozkwicie. Dla kogoś, kto był tam od początku, już nawet w grudniu lub w styczniu, zdawać się pewnie mogło, że okres wrzenia dobiega końca, lecz dla przybysza prosto z Anglii wygląd Barcelony był czymś zaskakującym i przytłaczającym. Po raz pierwszy w życiu znalazłem się w mieście, gdzie klasa robotnicza była u władzy. Praktycznie każdy budynek, bez względu na wielkość, był zajęty przez robotników i udekorowany czerwonymi flagami lub czeiwono-czamymi barwami anarchistów; na każdej ścianie nabazgrany sierp i młot z inicjałami rewolucyjnych [ tii; większość kościołów zniszczona pożarem, a figury świętych w zgliszczach. W wielu miejscach kościoły demolowane były przez brygady robotnicze. Na każdym sklepie i kawiarni widniał napis głoszący ich uspołecznienie, nawet pucybutów włączono do kolektywów, a ich skrzynki były pomalowane na czerwono i czarno. Kelnerzy i sprzedawcy patrzyli każdemu prosto w oczy i traktowali jak równego. Służalcze i nawet ceremonialne formy okresowo zanikły. Nikt nie mówił Seńor lub Don czy nawet Usted; zwracano się do siebie: „Towarzyszu" i „Ty"; Buenos Dias zostało zastąpione przez Salud. Od czasu Primo de Rivera prawnie zabroniono wręczania napiwków; jedno z moich pierwszych doświadczeń, to lekcja, jakiej udzielił mi dyrektor hotelu za próbę dania napiwku windziarzowi. Nie było prywatnych samochodów, wszystkie zarekwirowano, a tramwaje oraz taksówki i większość pozostałych środków transportu pomalowano na czerwono-czarno. Rewolucyjne plakaty spotykało się wszędzie, połyskiwały ze ścian soczystymi czerwieniami i błękitami sprawiając, że kilka pozostałych reklam wyglądało przy nich jak błotne bohomazy. Na Ramblas, szerokiej centralnej arterii, gdzie tłumy ludzi przepływały tam i z powrotem, głośniki ryczały rewolucyjne pieśni przez cały dzień do późnej nocy. Najbardziej w tym wszystkim dziwił wygląd tłumu. Sądząc z zewnętrznych przejawów było to miasto, w którym klasa bogatych przestała praktycznie istnieć. Z wyjątkiem niewielkiej liczby kobiet oraz obcokrajowców nie spotykało się wcale „dobrze ubranych" osób. Niemal wszyscy nosili proste robotnicze ubrania lub niebieskie kombinezony, cay też różne odmiany milicyjnych mundurów. Wszystko to zdumiewało i wzruszało. Wiele w tym było czegoś, czego nie rozumiałem i co w pewnym sensie nawet mi się nie podobało, lecz szybko pojąłem, że ten stan rzeczy jest wart tego, by o niego walczyć. Wierzyłem również, że wszystko jest takie, jak mi się wydaje — że państwo jest robotnicze, że cała burżuazja albo rozpierzchła się albo ją wybito, lub ochotniczo przeszła na stronę robotników; nie zdawałem sobie sprawy, iż wielka liczba zamożnych burżujów przyczaiła się, tylko chwilowo udając proletariuszy.
Poza tym wszystkim, odczuwało się jeszcze coś ze złowieszczej atmosfery wojny. Miasto przybrało posępny, niechlujny wygląd, drogi i budynki znajdowały się w fatalnym stanie, ulice były skąpo oświetlone w obawie przed nalotami, sklepy w większości nędzne i niemal puste. Brakowało mięsa, mleko stało się faktycznie nieosiągalne, dawały się we znaki niedobory węgla, cukru i benzyny, a najdotkliwiej chleba. Nawet w tym okresie kolejki po chleb ciągnęły się przez setki metrów. Mimo to ludzie, jak się zdawało, byli wciąż zadowoleni i pełni nadziei. Uporano się z bezrobociem, a koszty utrzymania były nadal niezwykle niskie; żyjących w głębokiej nędzy prawie się nie dostrzegało, żebracy zniknęli, z wyjątkiem Cyganów. Nade wszystko istniała wiara w rewolucję i w przyszłość, poczucie wartkiego nadciągania ery równości i wolności. Ludzie usiłowali zachowywać się prawdziwie po ludzku, a nie jak koła zębate w kapitalistycznej maszynie. W zakładach fryzjerskich wisiały wypisane rękami anarchistów napisy (fryzjerzy w większości byli zwolennikami anarchistów) uroczyście obwieszczające, iż cyrulicy nie będą już więcej niewolnikami. Kolorowe plakaty na ulicach wzywały prostytutki do zerwania z uprawianiem nierządu. Dla pochodzących z bezwzględnej i szyderczej cywilizacji anglojęzycznej, dosłowność z jaką ci idealistyczni Hiszpanie traktowali szablonowe rewolucyjne slogany trąciła patosem. W tym czasie sprzedawano na ulicach za parę centymów naiwne rewolucyjne ballady, wszystkie opiewające proletariackie braterstwo i nikczemność Mussoliniego. Nieraz widziałem niepiśmiennego milicjanta, który kupował jedną z nich i pracowicie sylabizował słowa, a kiedy już się w tym połapał, zaczynał wyśpiewywać na właściwą nutę.
Przez cały ten okres przebywałem w Koszarach im, Lenina przechodząc szkolenie bojowe. Kiedy wstępowałem do milicji, powiedziano mi, że wyślą mnie na front nazajutrz, w rzeczywistości musiałem jednak czekać na skompletowanie nowej centurii. Utworzone pośpiesznie na początku wojny przez związki zawodowe, oddziały milicji robotniczej, nie były jeszcze zorganizowane na wzór regularnego wojska. Jednostkami zgrupowania były: „drużyna" — licząca około trzydziestu ludzi, „centuria" — licząca około stu ludzi i „kolumna" — słowo to w praktyce oznaczało wielką liczbę żołnierzy. Koszary składały się z bloku okazałych, murowanych budynków, wraz z ujeżdżalnią i ogromnymi brukowanymi placami; kwatery te, przed zdobyciem ich podczas czerwcowych walk, zajmowała kawaleria. Moja centuria spała w jednej ze stajni, pod kamiennymi żłobami, na których widniały jeszcze wyryte imiona wierzchowców. Wszystkie konie zostały przejęte i wysłano je na front, lecz całe otoczenie ciągle cuchnęło moczem i gnijącym owsem. Spędziłem tam tydzień. Moja pamięć utrwaliła przede wszystkim końską woń, drżące sygnały trąbki (nasi trębacze byli niewyszkoleni — hiszpańskiej sygnalizacji dźwiękowej nauczyłem się dopiero nasłuchując odgłosów zza linii faszystów), stukot podkutych butów na koszarowym placu, długie poranne apele w zimowym słońcu, szaleńcze gry w piłkę nożną — pięćdziesięciu po jednej strome, w pokrytej piaskiem ujeżdżalni. W budynkach kwaterowało blisko tysiąc mężczyzn, około dwadzieścia kobiet, nie licząc żon milicjantów, które zajmowały się gotowaniem. Kobiety nadal służyły w milicji, chociaż nie było ich za wiele. W pierwszych bitwach walczyły ramię przy ramieniu z mężczyznami, co uchodziło za rzecz zupełnie naturalną. Rzecz taka prawie nie dziwi podczas rewolucji. Poglądy już się jednak zmieniały. Musztrowanie kobiet w ujeżdżalni wymagało trzymania milicjantów z dala od tego miejsca, bo wyśmiewali je i zniechęcali. Kilka miesięcy wcześniej nikogo nie śmieszyłby widok kobiety niosącej karabin.
Milicjanci utopili w brudzie i pogrążyli w chaosie całe koszary, a także każdy zajmowany przez nich budynek, co można by uznać za uboczny produkt rewolucji. We wszystkich kątach natykał się człowiek na stosy połamanych mebli, zniszczonych siodeł, mosiężnych kawaleryjskich hełmów, pustych pochew po szablach; na rozkładające się jedzenie. Marnotrawstwo żywności było przerażające, szczególnie chleba. Z samej tylko mojej sali wyrzucano pełen kosz chleba przy każdym posiłku — jakaż to hańba wobec cywili, którzy cierpieli niedostatek. Jadaliśmy przy długich stołach na kobyłkach, z wiecznie zatłuszczonych cynowych misek, a piło się z okropnego naczynia o nazwie porron, Porron to rodzaj szklanej butli o szpiczastym dziobku, po naciśnięciu którego tryska z niej cienkim strumieniem wino; można tak pić z pewnej odległości nie dotykając wargami oraz podawać ją z ręki do ręki. Jak tylko zaczęto jej używać, rozpocząłem strajk domagając się szklanki. Jak na mój gust naczynia te nazbyt przypominały „kaczki" używane w szpitalu, zwłaszcza, że wypełniało je białe wino.
Stopniowo wydawano rekrutom mundury, ale ponieważ działo się to w Hiszpanii, więc otrzymywano je partiami, tak, że nigdy nie było wiadomo, co kto dostał, wielu zaś najpotrzebniejszych rzeczy, jak na przykład pasów, ładownic nie przydzielano aż do ostatniej chwili, to jest do momentu, kiedy już rzeczywiście czekał pociąg, by zabrać nas na front. Piszę tu o „mundurach", czy jak kto woli o „uniformach", co pewnie nie najlepiej oddaje istotę sprawy, bo prawda w rzeczywistości wyglądała inaczej. Może nazwa „mul-tiform" byłaby tu najwłaściwsza. Każdy dobierał ubiór według tego samego ogólnego planu, lecz nigdy nie zdarzyło się spotkać dwóch całkiem jednakowych. W praktyce wszyscy wojskowi nosili sztruksowe bryczesy, ale na tym kończyła się jednolitość. Niektórzy nakładali owijacze, inni sztruksowe getry, a jeszcze inni sztruksowe sztylpy, lub buty z cholewami. Wkładano na siebie zapinane na zamek kurtki, tyle, że jedni przywdziewali skórzane, podczas gdy pozostali wełniane, we wszystkich możliwych kolorach. Rodzajów czapek było tyle, ilu właścicieli. Przyjął się zwyczaj przyozdabiania przodu czapki odznaką partyjną, a ponadto nieomal każdy przewiązywał szyję czerwoną lub czerwono-czarną chustą. Kolumna milicji tworzyła w tych czasach zbieraninę o niecodziennym wyglądzie. Odzież jednak musiano wydawać taką, jaką w pośpiechu wykonała ta czy inna fabryka i w gruncie rzeczy, uwzględniając panujące warunki, ubiory nie były złe. Wyprodukowane wszakże z lichej bawełny koszule oraz skarpety w żadnej mierze nie chroniły przed zimnem. Aż strach pomyśleć, co ci milicjanci musieli przecierpieć kilka miesięcy wcześniej, zanim cokolwiek zdołano zorganizować. Pamiętam, jak przez przypadek natknąłem się w gazecie sprzed około dwóch miesięcy na wypowiedź jednego z przywódców POUM1, który po wizycie na froncie oświadczył, iż starał się upewnić czy „każdy milicjant ma koc". To zdanie musi wywołać dreszcz u każdego, kto choć raz w życiu spał w okopie.
W drugim dniu mojego pobytu w koszarach rozpoczęło się coś, co można by, nie bez uśmiechu, nazwać „szkoleniem". Na wstępie rozegrały się przerażające, chaotyczne sceny. Wśród rekrutów większość stanowili szesnastoletni bądź siedemnastoletni chłopcy z bocznych uliczek Barcelony, przeniknięci rewolucyjnym zapałem, lecz zupełnie nieświadomi tego, na czym polega wojna. Niepodobna ich było nawet ustawić w szereg. Dyscyplina nie istniała; jeżeli komuś nie spodobał się rozkaz, występował z szyku i wszczynał zażartą kłótnię z oficerem. Porucznik prowadzący ćwiczenia był sympatycznym młodym człowiekiem, o czerstwej twarzy oraz krzepkim wyglądzie, służył uprzednio w regularnym wojsku jako oficer i nadal trzymał fason poruszając się sprężystym krokiem, w mundurze jak spod igły. Dość nieoczekiwanie okazał się szczerym i żarliwym socjalistą. Bardziej nawet niż sami żołnierze kładł nacisk na pełną społeczną równość pomiędzy wszystkimi obywatelami. Przypominam sobie przykrą niespodziankę, jaka go zaskoczyła, gdy pewien nowicjusz zwrócił się do niego „Seńor".
— Co! Sefior! A od kiedy to mówi się do mnie Senor? Czyż nie jesteśmy wszyscy towarzyszami?
Wątpię, czy mu to ułatwiało pracę. Tymczasem nowi rekruci odbywali szkolenie wojskowe, które nie było im w najmniejszym stopniu przydatne. Jak się dowiedziałem, cudzoziemcy nie mieli obowiązku brać udziału w „ćwiczeniach" (zauważyłem, że Hiszpanie wierzyli niezłomnie w o wiele lepszą znajomość rzemiosła wojskowego u obcokrajowców niż u swoich), ale oczywiście zgłosiłem się wraz z innymi. Ogromnie mi zależało, aby się nauczyć obsługi karabinu maszynowego. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że obchodzenie się z bronią nie wchodzi w zakres naszej nauki. Tak zwane szkolenie było zwykłą musztrą na placu apelowym w najgłupszym, staroświeckim stylu; w prawo zwrot, w lewo zwrot, maszerowanie na baczność trójkami w kolumnie i cała reszta bezużytecznych nonsensów, które poznałem w wieku piętnastu lat. Zaiste, przyjęto niezwykłą, jak dla wojska partyzanckiego, formę ćwiczeń. Jest rzeczą jasną, że mając kilka dni na przeszkolenie żołnierza, należy nauczyć go rzeczy najpotrzebniejszych: jak się powinien okopać, jak nacierać w otwartym terenie, jak odbywać służbę wartowniczą, jak zbudować fortyfikację, a ponad wszystko, jak się posługiwać bronią. Tymczasem tej gromady pełnych entuzjazmu dzieci, którą za kilka dni miano przerzucić, na linię frontu, nikt nawet nie nauczył, jak strzelać z karabinu, albo jak wyciągać zawleczkę z granatu. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że spowodowane to było niedoborem broni. W milicji POUM tak rozpaczliwie brakowało karabinów, iż przybywające na front świeże oddziały zawsze musiały je przejmować od schodzących z linii walki. W całych Koszarach im. Lenina nie znalazłby się ani jeden karabin, z wyjątkiem tych, które nosili wartownicy.
Mimo, że według normalnych kryteriów nadal byliśmy kompletną zbieraniną, to jednak po paru dniach uznano nas za nadających się do publicznej prezentacji i co rano wychodziliśmy krokiem marszowym do miejskich ogrodów na wzgórzu za Plaża de Espana. Mieścił się tam wspólny plac apelowy dla oddziałów milicji ze wszystkich partii, a ponadto dla karabinierów i pierwszych kontyngentów świeżo sformowanej Armii Republikańskiej. W tych to ogrodach, na szczycie wzgórza rozgrywały się niezwykłe i podnoszące na duchu sceny. Każdą alejką i ścieżką, wśród symetrycznych klombów, maszerowały tam i z powrotem wyprężone oddziały i kompanie z wypiętymi piersiami, starając się za wszelką cenę wyglądać jak prawdziwe wojsko. Wszyscy nieuzbrojeni i w niekompletnym milicyjnym umundurowaniu, a na niejednym łata na łacie. Sposób postępowania był zawsze ten sam. Trzy godziny napuszonego marszu przed siebie i z powrotem (hiszpański krok marszowy jest krótki i szybki), potem zatrzymanie, złamanie szeregów i już spragniona gromada otaczała sklepik spożywczy w połowie wzgórza robiący świetny interes na tanim winie.
Odnoszono się do mnie bardzo przyjaźnie. Sam fakt, że byłem Anglikiem stanowił pewnego rodzaju osobliwość, w każdym razie oficerowie Karabinierów przywiązywali do tego dużą wagę i stawiali mi kolejki. Tymczasem ilekroć udawało mi się dopaść naszego porucznika, tylekroć krzykiem starałem się wymusić na nim, aby przeszkolił mnie w obsłudze karabinu maszynowego. Wydobywałem z kieszeni słowniczek Hugo'a i nacierałem na niego kalecząc hiszpański:
— Yo se manejar fusil. No se manejar ametralladora. Quiero apprender ametralladora. Quando vamos apprender ametrałla- dora?2
Odpowiedzią był zawsze zaniepokojony uśmiech i obietnica,
że szkolenie odbędzie się mańana (jutro). Nie trzeba dodawać, że manana nigdy nie nadeszło. Kilka dni przeminęło i rekruci nauczyli się wcale zgrabnie maszerować równym krokiem oraz prężyć się na baczność, i jeśli wiedzieli nadto, z której strony lufy wylatuje pocisk, to tutaj kończyła się ich wiedza. Pewnego razu, kiedy ogłoszono postój, podszedł do nas uzbrojony karabinier i pozwolił nam obejrzeć swój karabin. Okazało się, że w całej mojej drużynie nikt poza mną nie wiedział nawet, jak załadować broń, a co dopiero mówić o celowaniu.
Cały ten czas toczyłem nieustanne zmagania z językiem hiszpańskim. Oprócz mnie był w koszarach tylko jeden Anglik, a nikt, nawet wśród oficerów, nie umiał ani słowa po francusku. Sytuację pogarszał jeszcze fakt, że moi współtowarzysze porozumiewali się między sobą głównie po katalońsku. Jedynym rozwiązaniem tego problemu pozostało noszenie wszędzie ze sobą słowniczka i błyskawiczne sięganie po niego w krytycznych momentach. Bardziej jednak wolałem być cudzoziemcem w Hiszpanii niż w większości innych krajów. Jakże tam było łatwo o przyjaźnie! W ciągu jednego, czy dwóch dni dwudziestu milicjantów mówiło do mnie po imieniu, wtajemniczało w miejscowe zwyczaje i wprawiało w zakłopotanie okazywaną gościnnością. Nie chodzi mi o to, żeby napisać propagandową książkę, toteż nie chcę idealizować milicji spod znaku POUM. Cały system funkcjonowania tych oddziałów posiadał poważne wady, a i ludzie byli różnego pokroju, w owym czasie bowiem zmniejszał się ochotniczy nabór i wielu najlepszych albo przebywało na froncie albo już nie żyło. Zawsze znajdował się wśród nas pewien procent zupełnie nieprzydatnych. Rodzice przyprowadzali bez żenady do komisji poborowych piętnastoletnich chłopców dla dziesięciu peset — tyle wynosił w milicji codzienny żołd — a także ze względu na chleb, wydawany milicjantom w
.dużych ilościach i przemycany przez nich do rodzinnych domów. Twierdzę jednakże, iż każdy, komu przyszłoby niespodziewanie znaleźć się wśród hiszpańskiej klasy robotniczej, tak jak mnie się to zdarzyło — być może powinienem używać określenia katalońska klasa robotnicza, jako że poza kilkoma Aragończykami i Andalu-zyjczykami, przestawałem jedynie z Katalończykami — byłby pod wrażeniem jej niebywałej przyzwoitości, a ponad wszystko prostolinijności i hojności. Hiszpańska szczodrość, w zwykłym rozumieniu tego słowa, bywa czasami nieco krępująca. Poprosisz o papierosa, wmuszą w ciebie całą paczkę. Ale istnieje poza tym szczodrość mająca głębszy wymiar, prawdziwa wielkoduszność, której doświadczałem raz po raz w najtrudniejszych sytuacjach. Niektórzy dziennikarze i obcokrajowcy podróżujący w czasie wojny po Hiszpanii głosili, że Hiszpanie w skrytości ducha taili gorzką zawiść wobec pomagających im cudzoziemców. Mogę stwierdzić tylko, że nigdy nie zauważyłem czegoś podobnego. Pamiętam, że kilka dni przed opuszczeniem przeze mnie koszar, powróciła z frontu na przepustki grupa żołnierzy. W podnieceniu rozprawiali o swoich przeżyciach i z pełnym entuzjazmem wypowiadali się o francuskich oddziałach, które zajmowały pozycje obok nich w Huesca. Mówili, że Francuzi byli dzielni i dodawali z zapałem: — Mas valientes que nosotros! — Dzielniejsi niż my! — Oczywiście oponowałem, na co oni powiadali, że Francuzi posiedli lepszą znajomość sztuki wojennej — bieglej używali granatów, karabinów maszynowych itp. Ta uwaga jednak o czymś świadczy. Anglik prędzej da sobie rękę odrąbać niz wypowie coś podobnego.
Każdemu przybyszowi z zagranicy, który służył w milicji, kilka pierwszych tygodni upływało na nauce miłości do Hiszpanów i na irytowaniu się z powodu ich pewnych osobliwych cech. Moje rozdrażnienie na froncie sięgało niekiedy zenitu. Hiszpanie są w wielu sprawach niezastąpieni, ale wojny prowadzić nie potrafią. Wszystkich cudzoziemców jednakowo napełniała lękiem ich nieudolność, a przede wszystkim doprowadzająca do szału niepunktu-alność. I żaden obcokrajowiec nie zdoła uniknąć poznania tego jednego hiszpańskiego słowa: mańana — „jutro" (jako rzeczownik la manana — rano). Wszystkie możliwe do pomyślenia sprawy na dzisiaj odkłada się por la mańana. Postępowanie to jest tak nagminne, że nawet Hiszpanie stroją sobie z niego żarty. I nic w Hiszpanii, od posiłku począwszy, a na bitwie skończywszy, nigdy nie odbywa się w zaplanowanym terminie. Z reguły wszystko zaczyna się z opóźnieniem, lecz bywa i tak — akurat wtedy, gdy ci to nawet do głowy nie przyjdzie — że coś dzieje się przedwcześnie. Pociąg odjeżdżający planowo o dziewiątej wyruszy z pewnością pomiędzy dziewiątą a dziesiątą, ale raz w tygodniu może się zdarzyć, że z racji kaprysu maszynisty odjazd nastąpi o wpół do ósmej. Takie obyczaje mogą nieźle dać się we znaki. Teoretycznie jestem nawet skłonny podziwiać Hiszpanów za to, iż nie cierpią na nerwicę „czasową" ludzi z północy, ale cóż, ja niestety cierpię.
Po nieustannych pogłoskach, manana i opóźnieniach, nieoczekiwanie wydano nam rozkaz wyjazdu na front w ciągu dwóch godzin, a tymczasem my ciągle byliśmy niewyekwipowani. W magazynie kwatermistrza nastał sądny dzień; w rezultacie sporo żołnierzy chcąc nie chcąc wyruszało bez pełnego wyposażenia. Koszary natychmiast zapełniły się kobietami, które wyrosły jakby spod ziemi i pomagały swoim ziomkom zwijać koce oraz pakować tornistry. Upokorzyło mnie trochę, gdy hiszpańska dziewczyna, żona Williamsa, drugiego Anglika w milicji, musiała mi demonstrować, jak mam złożyć moje nowe skórzane ładownice. Była ona delikatnym, ciemnookim, pełnym kobiecości stworzeniem i mimo, że sprawiała wrażenie, jak gdyby życie upłynęło jej na huśtaniu kołyski, to w gruncie rzeczy, spisywała się dzielnie podczas czerwcowych walk ulicznych. Nosiła wówczas na ręku dziecko urodzone w dziesięć miesięcy po wybuchu wojny — pewnie powiła je u stóp barykady.
Planowy odjazd pociągu miał nastąpić o ósmej wieczorem; tymczasem dopiero około dziesięć minut po ósmej znękanym i spoconym oficerom udało się ustawić nas w szyku na koszarowym placu. Żywo tkwi w mojej pamięci scena z pochodniami — zgiełk i podniecenie, czerwone flagi łopoczące w blasku płomieni; zgromadzone szeregi milicjantów z tornistrami na plecach i ze zwiniętymi w rolkę kocami, jak bandoliery przerzuconymi przez ramię; i krzyki, i stukot butów, i cynowe miski, a potem zatrważający, ostatecznie uwieńczony ciszą, syk; wreszcie jakiś komisarz od spraw politycznych stojący pod kołyszącym się czerwonym transparentem o ogromnych, rozmiarach przemawiający do nas po katalońsku. W końcu kazano nam maszerować w kierunku dworca wybierając najdłuższą, trzy lub czteromilową trasę, tak aby pokazać nas całemu miastu. Na Ramblas zarządzono postój na czas odegrania przez wypożyczoną orkiestrę paru rewolucyjnych i innych melodii. I znów ta nadęta scena, jak z wejścia herosów — krzyki i entuzjazm, wszechobecne czerwone i czerwono-czarne flagi, przyjazne tłumy kłębiące się na chodniku, aby na nas popatrzeć, machające z okien w naszym kierunku kobiety. Jakże to wszystko wydawało się wtedy naturalne, jakże odległe i nieprawdopodobne zdaje się dzisiaj! W pociągu panowała tak gęsta ciżba, że ledwie starczało miejsca nawet na podłodze, a co dopiero na ławkach. W ostatniej chwili wbiegła pędem na peron żona Williamsa i podała nam butelkę wina oraz wianuszek jasnoczerwonej kiełbasy, która smakuje jak mydło i działa przeczyszczająco. Pociąg wytoczył się z Katalonii i piął się mozolnie ku płaskowyżowi aragońskiemu, ze zwykłą w czasie wojennym prędkością, coś poniżej dwudziestu kilometrów na godzinę.


1 Robotnicza Partia Zjednoczenia Marksistów (Partido Ob mfication Marxista).

2 W niepoprawnym hiszpańskim: Umiem posługiwać się karabinem. Nie umiem obchodzić się z karabinem maszynowym. Chcę nauczyć się obsługi karabinu maszynowego. Kiedy poznam karabin maszynowy7 (przyp. tłum.).


Rozdział drugi


Brabastro, chociaż z dala od linii frontu, robiło wrażenie niegościnnego miasta i nosiło ślady zniszczeń. Gromady obdartych miliciantow włóczyły się po ulicach usiłując się rozgrzać. Na walącym ę murze natrafiłem na afisz, z datą z poprzedniego roku, informujący, że „sześć dorodnych byków" zostanie zabitych na arenie w taki to a taki dzień. Jakże smętnie wyglądały wyblakłe kolory! Gdzież się teraz podziewają te dorodne byki i ci wspaniali toreadorzy? Okazało się, że nawet w Barcelonie prawie nie odbywały się obecnie żadne walki byków: tak się jakoś złożyło, że najlepsi matadorzy byli faszystami.
Moją kompanię wysłano ciężarówką do Sietamo, stamtąd na zachód, do Alcubierre, które leżało zaraz za linią frontu, naprzeciw Saragossy. O Sietamo walczono trzykrotnie, zanim ostatecznie zostało opanowane przez anarchistów w październiku. Jego okolice były zrujnowane przez ogień artyleryjski, a domy naznaczone bliznami po pociskach. Znajdowaliśmy się obecnie na wysokości 500 metrów ponad poziomem morza. Panował przeraźliwy ziąb, nie wiadomo skąd nadciągnęły kłęby gęstej mgły. Pomiędzy Sietamo i Alcubierre kierowca ciężarówki pomylił drogę (była to jedna z typowych cech dla tej wojny) i godzinami błąkaliśmy się w nieprzeniknionych oparach. Głęboką nocą dotarliśmy do Alcubierre. Ktoś poprowadził nas przez grzęzawiska do stajni dla mułów, gdsie zakopaliśmy się w sieczce i natychmiast zasnęliśmy. Sieczka nie jest najgorsza do spania, szczególnie gdy czysta, może nie taka dobra jak siano, ale lepsza niż słoma. Już o brzasku odkryłem, że pełno w niej było skórek od chleba, podartych gazet, kości, zdechłych szczurów i poszczerbionych puszek po mleku.
Byliśmy teraz blisko linii frontu, na tyle blisko, aby czuć charakterystyczny zapach wojny — dla mnie to woń ekskrementów i rozkładającej się żywności. Alcubierre nigdy dotąd nie dostało się pod artyleryjski obstrzał, toteż znajdowało się w lepszym stanie niż większość wiosek leżących tuż koło linii walk. Żywię jednak przekonanie, że nawet w czasie pokoju każdemu podróżującemu po tych stronach Hiszpanii rzuci się w oczy wyjątkowo głęboka nędza aragońskiej wsi. Osady są pobudowane, jak warownie: stłoczone ubogie domki (dla których błoto i kupa kamieni stanowiły budulec) otaczają kościół, i nawet wiosną kwiaty można spotkać jedynie gdzieniegdzie; zagrody nie mają ogródków, a tylko obejście, gdzie wrzaskliwy drób tapla się w warstwie mulego nawozu. Pogoda była ohydna, na przemian mgła i deszcz. Wąskie gruntowe dróżki zmieniły się w błotne rzeki, głębokie miejscami na pół metra, z trudem pokonywane przez ciężarówki buksujące kołami, a chłopi prowadzili swe ciężkie wozy zaprzęgnięte w muły, często aż po sześć zwierząt w jednym zaprzęgu, zawsze poustawianych w szpic. Ciągłe ruchy wojsk zrobiły z wioski potworny śmietnik. Ani teraz ani nigdy w przeszłości nie istniały tu takie udogodnienia jak ustęp, albo jakakolwiek kanalizacja, i znalezienie gdzieś metra kwadratowego powierzchni, na której można by postawić stopę, bez potrzeby spoglądania pod nogi, okazywało się niemożliwe. Kościół od dawna zmieniono w latrynę; temu samemu celowi służyły wszystkie pola w promieniu pół kilometra. Ilekroć pomyślę o pierwszych dwóch miesiącach wojny, tylekroć moja pamięć niezmiennie przywołuje te ścierniska zimową porą, gdzie źdźbła są pokryte zaskorupiałymi odchodami.
Minęły dwa dni, a karabinów nam nie wydano. Kto zaszedł do Comite de Guerra i przyjrzał się rzędowi dziur w murze — rezultat salw karabinowich, rozstrzeliwano tutaj wielu faszystów — ten poznał wszystkie osobliwości Alcubierre. Tam, gdzie biegła linia frontu, sprawy toczyły się oczywiście spokojnie, liczba rannych prawie nie rosła. Najważniejszym wydan-przybycie faszystowskich dezerterów przyprowadzoi. z pola walki. Wielu żołnierzy z oddziałów po dru \ było wcale faszystami, ot zwykli, nieszczęśliwi pob Wybuch wojny zastał podczas odbywania służby we przestraszonych, aby próbować ucieczki. Bywało, podejmowali ryzyko przemknięcia się do naszych wątpienia chętnych znalazłoby się więcej, gdyby me poz swych rodzin na terytorium faszystów. Ci dezerte „prawdziwi" faszyści, jakich kiedykolwiek spotkałem, mnie to, że wyjąwszy noszone przez nich kombinezony \ khaki, niczym się od nas nie odróżniali. Kiedy przybywa] doskwierał im dojmujący głód — co nie było niezwykle, szy, że mieli za sobą dzień lub dwa krążenia po niczyjej z: za każdym razem stanowiło to triumfalnie obwieszczany < na poparcie tezy, iż faszystowskie oddziały nie dojadają. < wałem jednego z nich, gdy był karmiony w chłop;: Widok godny pożałowania. Wysoki chłopiec, w wieku dv lat, mocno ogorzały od wiatru, w ubraniu w strzępach, s kucki opróżniając miskę pełną gulaszu z gorączkow; przez cały ten czas obrzucał nerwowo ukradkowymi spo krąg przypatrujących mu się milicjantów. Sądzę, że wci; się wierzyć, iż jesteśmy łaknącymi krwi „czerwonymi" i za go, jak tylko skończy jedzenie; uzbrojeni strażnicy be2 poklepywali go po ramieniu i uspokajali. Pewnego pamięt pojawiła się grupa piętnastu dezerterów naraz. Prowac w'zwycięskiej radości przez wieś, a przed nimi jechał n na białym koniu. Zdołałem upamiętnić to na nieco roz zdjęciu, które mi później skradziono.
Rano, trzeciego dnia naszego pobytu, do Alcubierre karabiny. Sierżant o nalanej, smagłej twarzy wydawał ji po mułach. Doznałem silnego wstrząsu, kiedy ujrzałe wręczono. Niemiecki Mauser z 1896 roku — sprzed poi dziestu lat! Zardzewiały, z opornie chodzącym ryglem, t podstawa lufy popękana; jeden rzut oka do wylotu luf; że jest skorodowana i chyba nic jej już nie pomoże, karabinów była w podobnym stanie, trafiały się nawet nikt nie zadał sobie trudu, aby wydać najmożliwsze egzemplarze umiejącym strzelać. Najlepsza sztuka z tej partii, jedynie dziesięcioletnia, dostała się w ręce piętnastolatka, głupkowatego nicponia, znanego wszystkim jako mańcón (pederasta). Sierżant przeprowadził pięciominutowe „szkolenie" polegające na objaśnieniu zasad ładowania i rozbierania zamka na części. Wielu milicjantów nigdy nia miało do czynienia z bronią palną, a tylko paru, jak się domyślam, wiedziało, do czego służą celowniki. Wydano naboje, po pięćdziesiąt na osobę, szeregi zostały uformowane, przypięliśmy tornistry i nastąpił wymarsz na odległy o trzy mile front.
Centuria w sile osiemdziesięciu ludzi i kilku psów wspinała się drogą w poszarpanym wachlarzu. Każdej kolumnie milicji towarzyszył w charakterze maskotki przynajmniej jeden pies. Nieszczęsne stworzenie, które szło krok w krok z nami, miało wypalone na sierści olbrzymie litery POUM i przemykało się chyłkiem, jak gdyby zdając sobie sprawę, że coś jest nie w porządku z jego wyglądem. Na czele kolumny, obok czerwonej flagi, jechał na karym koniu Georges Kopp, dzielny belgijski komendant; odrobinę z przodu młodzieniec, z wyglądającej na zbójecką milicyjnej kawalerii, hasał na swoim wierzchowcu tam i z powrotem, pokonując galopem każdą piędź wznoszącego się terenu i przybierając malownicze pozy na szczycie. Wspaniałe konie hiszpańskie, zdobyte w dużych ilościach podczas rewolucji, rozdzielono wśród milicjantów, ci zaś, rzecz prosta, zajeżdżali je na śmierć.
Droga wiła się pomiędzy żółtymi, nie użyźnionymi polami, których od ubiegłorocznych zbiorów nie tknęła ręka rolnika. Przed nami rozciągał się niski łańcuch górski, łączący Alcubierre z Sa-ragossą. Dochodziliśmy w pobliże frontu, w pobliże granatów, karabinów maszynowych i błota. Szczerze mówiąc bałem się. Wiedziałem, że panuje tam teraz spokój, lecz w odróżnieniu od większości kolegów wokół mnie byłem wystarczająco stary, aby pamiętać I wojnę, chociaż nie dość stary, aby w niej walczyć. Wojna oznaczała dla mnie świszczące pociski i skaczące stalowe odłamki, a przede wszystkim błoto, wszy, głód oraz ziąb. Może to dziwne, ale lękałem się zimna o wiele bardziej niż przeciwnika. Myśl o chłodzie prześladowała mnie przez cały pobyt w Barcelonie; nawet budząc się nocami rozpamiętywałem zimno w okopach, okropne ranki z alarmami, długie godziny na warcie z oszronionym karabinem, lodowate błoto, przelewające się przez cholewę buta. Przyznaję też, że ogarniało mnie coś w rodzaju przerażenia, kiedy spoglądałem na ludzi, z którymi przyszło mi maszerować. Trudno wprost sobie wyobrazić, co to była za zbieranina. Każdy postępował do przodu samopas i jako grupa byliśmy o wiele mniej zwarci niż stado owiec; nie uszliśmy jeszcze dwóch mil, a już tył kolumny zniknął z zasięgu wzroku. Niemal połowę tych tak zwanych ludzi stanowiły dzieci — mówię tu o dzieciach w dosłownym tego słowa znaczeniu, w przeważającej większości szesnastolatkach. Mimo to czuli się szczęśliwi i podnieceni perspektywą znalezienia się w końcu na froncie. Kiedy zbliżyliśmy się do naszych pozycji, chłopcy otoczyli czerwoną flagę na przedzie i zaczęli skandować Viva POUM!, Fascistas — maricones! i tym podobne okrzyki, które w zamyśle miały być bojowe i groźne, wychodząc jednak z dziecięcych gardeł brzmiały równie patetycznie, jak popiskiwanie kociąt. Mogło budzić niepokój to, że obrońcy Republiki, to właśnie ta hałastra obdartej dziatwy taszczącej wysłużone karabiny, którymi nie umieli się nawet posługiwać. Pamiętam, jak się zastanawiałem, co by to było, gdyby nadleciał faszystowski samolot, czy lotnikowi chcia łoby się w ogóle nurkować i oddawać w naszym kierunku salwę z karabinu maszynowego. Pewnie nawet z powietrza dostrzegłby, że nie ma do czynienia z prawdziwym wojskiem.
Ponieważ droga weszła w łańcuch górski, przy rozwidleniu skręciliśmy w prawo i rozpoczęliśmy wspinaczkę wąską ścieżką dla mułów, która biegła kreto wokół stoku. Wzniesienia w tych stronach Hiszpanii mają dziwną rzeźbę, ukształtowane są w podkowy z płaskimi szczytami i bardzo stromymi zboczami i opadającymi w głąb przepaścistych jarów. Na wyżej położonych skarpach nie rośnie nic z wyjątkiem karłowatych krzewów i wrzosów, a gdzie tylko spojrzeć sterczą białe gnaty wapienia. Linia frontu nie stanowiła w tym miejscu nieprzerwanego ciągu okopów, bo okazało się to niemożliwe w tego rodzaju górzystej okolicy; był to po prostu łańcuch ufortyfikowanych stanowisk, zawsze nazywanych „pozycjami", usadowionych na każdym szczycie wzniesienia. W oddali można było dostrzec naszą „pozycję" na zwieńczeniu podkowy; poszarpana barykada z worków z piaskiem, powiewająca czerwona flaga, dym z palonych w okopach ognisk. Nieco bliżej wyczuwało się przyprawiający o mdłości, słodki smród, który wypełniał mi nozdrza jeszcze przez wiele tygodni. Gromadzone miesiącami śmieci zostały zwalone do rozpadliny tuż za „pozycją" — głębokie gnijące koryto chlebowych skórek, ekskrementów i zardzewiałych puszek.
Kompania, którą luzowaliśmy, szykowała swoje tornistry. Żołnierze spędzili na froncie trzy miesiące; mundury mieli ubłocone, buty im się rozlatywały, większość twarzy pokrywały brody. Dowodzący odcinkiem kapitan o nazwisku Lewiński — lecz wszyscy zwracali się do niego Benjamin — Żyd urodzony w Polsce, posługujący się francuskim jak językiem ojczystym, wyczołgał się ze swego dołka i powitał nas. Był niskim młodzieńcem w wieku około dwudziestu pięciu lat, miał sztywne, czarne włosy, a jego bladą, pełną entuzjazmu twarz ciągle pokrywała wówczas warstwa brudu. Kilka zbłąkanych kul świsnęło wysoko ponad głowami. „Pozycja" tworzyła półkole o promieniu pięćdziesięciu metrów, otaczał ją wał wykonany częściowo z worków z piaskiem, a częściowo z wapiennych brył. Trzydzieści albo czterdzieści wykopów zagłębiało się w gruncie niczym szczurze nory. Williams, jego hiszpański szwagier i ja chyżo wskoczyliśmy do najbliższego nie zajętego dołka, który wyglądał na nadający się do zamieszkania. Gdzieś z przodu z trzaskiem wypalił pojedynczy karabin, powodując dziwne, pohukujące wśród kamienistych wzniesień, echo. Właśnie zrzuciliśmy tornistry i gramoliliśmy się z naszego wykopu, kiedy rozległ się następny trzask i jeden z chłopców z naszej kompanii runął z wału, z twarzą we krwi. Wystrzelił ze swojego karabinu, co w jakiś sposób spowodowało wybuch zamka; odłamki rozerwanej łuski rozcięły mu skórę na głowie na pasemka. Tak więc mieliśmy pierwszą ofiarę i co charakterystyczne, z powodu samookaleczenia.
Po południu trzymaliśmy naszą pierwszą wartę i Benjamin oprowadzał nas po stanowisku. Przed wałem przebiegał system wąskich okopów wykutych w skale, z nadzwyczaj prymitywnymi strzelnicami zrobionymi z kupek wapiennych kamieni. Posterunków wartowniczych było dwanaście, rozmieszczono je w różnych punktach okopu i wewnątrz wału. Dostępu do okopu bronił rozpięty przed nim drut kolczasty oraz stok, który opadał ku niemal bezdennej rozpadlinie; po przeciwległej stronie rozciągały się nasię wzgórza, a niekiedy po prostu urwiska skalne, szare i zimne, bez jakichkolwiek przejawów życia, nawet ptak tam nie zaglądał. Patrzyłem uważnie przez otwór strzelnicy usiłując odszukać wzrokiem faszystowski okop.
— Gdzie jest wróg?
Benjamin wykonał ręką szeroki gest. — Tiąm — (Benjamin mówił łamanym angielskim).
— Ale gdzie?
O ile znałem się cokolwiek na wojnie pozycyjnej, to faszyści powinni znajdować się pięćdziesiąt lub sto metrów od nas. Nie dostrzegłem niczego — widocznie ich okopy zostały bardzo dobrze zamaskowane. Potem, z przerażeniem w oczach, spojrzałem w miejsce, na które wskazywał Benjamin: na przeciwległym szczycie, za rozpadliną, w odległości co najmniej siedmiuset metrów rysowały się cieniutkie kontury wału obronnego i czerwono-żółta flaga — to było stanowisko faszystów. Doznałem zawodu nie do opisania. W żadnym punkcie nasze pozycje nawet się nie zbliżały do wroga! Przy takim dystansie nasze karabiny okazywały się zupełnie bezużyteczne. Ale oto rozległ się krzyk emocji. W oddali dwóch faszystów, niczym poszarzałe posążki, gramoliło się w górę nagiego zbocza po przeciwległej stronie. Benjamin złapał karabin stojącego najbliżej żołnierza, wycelował i pociągnął za spust. Pyk! Niewypał; przyjąłem to za zły omen.
Dopóty nowe warty nie powracały do okopu, dopóki nie rozpętały okropnej kanonady, nie mierząc przy tym w jakiś konkretny cel. Dostrzegałem faszystów, maleńcy jak mrówki, przemykali tam i z powrotem za swoim nasypem, a czasem jakaś czarna kropka, która była głową, przystawała na chwilę zuchwale stercząc. Strzelanie oczywiście nie miało sensu. Wkrótce jednak wartownik po mojej lewej stronie, opuszczając swój posterunek w typowy dla Hiszpanów sposób, nerwowym krokiem zbliżył się do mnie i zaczął nalegać, abym strzelał. Usiłowałem go przekonać, że z takiej odległości i z takich karabinów można kogoś trafić jedynie przez przypadek. Lecz był jeszcze dzieckiem i wymachiwał nieprzerwanie karabinem w kierunku jednej z kropek, szczerząc srogo zęby, jak pies, który oczekuje uderzenia kamieniem. W końcu nastawiłem celownik na siedemset i wypaliłem. Kropka zniknęła. Podejrzewam, iż kula przeszła na tyle blisko, że ktoś musiał podskoczyć. Po raz pierwszy w życiu strzeliłem z karabinu do człowieka.
Teraz, kiedy widziałem już front, czułem się do głębi zawiedziony. I oni to nazywali wojną! Przecież my na dobrą sprawę nie weszliśmy nawet w kontakt z przeciwnikiem! Nie zadawałem sobie w ogóle trudu, aby trzymać głowę na poziomie okopu. Niewiele później pocisk minął jednakże ze złowrogim świstem moje ucho i walnął w tylne obwałowanie. Niestety! Zrobiłem unik. Przysięgałem całe życie, że nie drgnę, kiedy po raz pierwszy przeleci nade mną kula; okazuje się jednak, iż jest to odruch instynktowny, i prawie każdy uczyni tak przynajmniej raz.


Rozdział trzeci


W czasie wojny pozycyjnej pojawia się pięć ważnych problemów: drewno opałowe, żywność, tytoń, świece i wróg. Zimą, na froncie w Saragossie, tak właśnie wyglądała hierarchia ważności — wróg na szarym końcu. Z wyjątkiem nocy, kiedy istniała możliwość ataku przez zaskoczenie, w innych porach nikt się wrogiem nie przejmował. Nieprzyjaciele byli po prostu odległymi czarnymi robaczkami, które zdarzało się dostrzegać, jak skakały tam i z powrotem. Prawdziwą troskę obydwu armii stanowiła ochrona przed utratą ciepła.
Powinienem przy okazji wspomnieć, że przez cały mój pobyt w Hiszpanii widziałem niewiele walk. Przebywałem na aragońskim froncie od stycznia do maja, a w okresie pomiędzy styczniem a marcem, z wyjątkiem zmagań w Teruelu, nie wydarzyło się nic lub prawie nic. W marcu toczyły się ciężkie boje wokół Huesca, lecz osobiście miałem w nich skromny udział. Później, w czerwcu, nastąpił potworny atak na Huesca, na skutek którego jednego dnia poległo kilka tysięcy ludzi, ale zanim do tego doszło, byłem już ranny i niezdolny do niczego. To, co zwykło się nazywać okropnościami wojny, nie przydarzyło mi się zgoła nigdy. Żaden samolot ani razu nie zrzucił bomby w moim pobliżu, nie pamiętam, aby jakiś pocisk wybuchnął kiedyś w promieniu krótszym niż pięćdziesiąt metrów ode mnie, i tylko raz wdałem się w walkę wręcz (mógłbym rzec, że o jeden raz za dużo). Oczywiście znajdowałem się często pod ogniem ciężkiego karabinu maszynowego, lecz był on prowadzony z dalszej odległości. Nawet w Huesca można się było czuć wystarczająco bezpiecznie, jeżeli zachowywało się należytą ostrożność.
Tymczasem tutaj na wzgórzach okalających Saragossę nuda przeplatała się z niewygodami, jakie ąiosły ze sobą pozycyjne działania wojenne. Życie bez zdarzeń, podobne do życia urzędnika w mieście i prawie tak samo regularne. Warty, patrole, roboty ziemne; roboty ziemne, patrole, warty. Na szczycie każdego wzgórza faszysta lub lojalista, grupka obszarpanych, brudnych mężczyzn dygocących z zimna i starających się ogrzać. I we wszystkie dni i noce bezsensowne pociski przemierzały pustą dolinę, mogąc tylko jakimś nieprawdopodobnym trafem zagościć w ludzkim ciele.
Wielokrotnie wodziłem wzrokiem po zimowym pejzażu i zdumiewała mnie niedorzeczność tego wszystkiego. Brak rozstrzygnięcia w tego rodzaju wojnie! Wcześniej, gdzieś około października toczyły się bezlitosne walki o te wzgórza; potem brak żołnierzy, uzbrojenia, a szczególnie artylerii spowodował, że operacje na dużą skalę stały się niemożliwe, każda z dwóch armii okopała się i usadowiła na uprzednio zdobytych szczytach. Nad nami po prawej stronie, znajdowała się mała placówka, również POUM, zaś po naszej lewej stronie, na grzebieniu, ustawione względem nas tak jak wskazówki zegara na godzinie siódmej, mieściło się stanowisko PSUĆ1, zwrócone frontem do wyższego grzebienia, na którym porozrzucano na poszczególnych wierzchołkach kilka małych posterunków faszystów. Tak zwana linia frontu przebiegała zygzakiem kreśląc wzór, który okazałby się zupełnie niezrozumiały, gdyby nad każdym stanowiskiem nie powiewała flaga. Flagi POUM i PSUĆ były czerwone, anarchistów czerwono-czarne; faszyści najczęściej wywieszali flagę monarchistyczną (czerwono-żółto-czerwoną), lecz bywało, że powiewał nad nimi sztandar Republiki (czerwono-żółto-fiołetowy)2- Krajobraz niesłychany, trzeba by jeszcze pamiętać, że każdy górski szczyt był obsadzony przez oddziały, a więc zaśmiecony blaszanymi puszkami i pokryty skorupami odchodów. Na pewno od nas łańcuch zakręcał w kierunku południowo-wschodnim i zmierzał ku szerokiej, słojowatej dolinie, która ciągnęła się do Huesca. Na środku równiny leżało kilka miniaturowych sześcianów porozrzucanych jak kości do gry; to było Robers, miasto w posiadaniu lojalistów. Częstokroć porankami dolinę przykrywał ocean chmur, z którego wyrastały matowe i sine wzgórza, nadając pejzażowi podobieństwo do negatywu fotografii. Za Huesca rozłożyło się więcej wzniesień o podobnej rzeźbie jak nasze, ozdobionych prążkowanymi deseniami śniegu, które zmieniały się z dnia na dzień. W dali olbrzymie wierzchołki Pirenejów, gdzie śnieg nigdy nie topnieje, zdawały się unosić w powietrzu. Nawet w dole, na równinie, wszystko wyglądało na nagie i wymarłe. Wzgórza naprzeciw nas były szare i pomarszczone jak skóra słonia. Z rzadka przelatywał w górze ptak. Nie pamiętam, abym spotkał kiedyś kraj, gdzie byłaby taka skąpa ilość ptaków. Niekiedy widywało się stworzenia przypominające sroki, stada kuropatw, mogące przestraszyć nocą swoim nagłym furkotem, oraz, co zdarzało się niezwykle rzadko, unoszące się wolno orły, ścigane zazwyczaj w swych lotach kulami karabinowymi, których nie raczyły nawet zauważać.
Nocą i w mglistą pogodę wysyłano patrole do doliny oddzielającej nas od faszystów. Zajęcie to nie cieszyło się popularnością, a to z powodu dużego zimna i zbyt dużej możliwości zgubienia się, toteż, jak się wkrótce zorientowałem, pozwolenie na wyjście mogłem otrzymać na każde żądanie. W ogromnej, poszczerbionej rozpadlinie nie było jakichkolwiek traktów czy ścieżek; drogę odszukiwało się tylko dzięki kolejnym wyprawom i zapamiętywaniu coraz to nowych szczegółów terenu. Pocisk przelatujący między nami i najbliższym stanowiskiem faszystów pokonywał odcinek długości siedmiuset metrów, ale jedyna nadająca się do przejścia trasa mierzyła dwa i pół kilometra. Włóczenie się w ciemnościach dolinami, kiedy zbłąkane kule ćwierkały nad głową jak wróble, stanowiło do pewnego stopnia frajdę. Dogodniejsze od nocy były gęste mgły, które wisiały niejednokrotnie przez cały dzień, otulając szczyty wzgórz, gdy tymczasem w dolinach powietrze stawało się przejrzyste. W pobliżu pozycji faszystów należało pełznąć w żółwim tempie; poruszanie się po cichu stokami sprawiało nie lada trudność: trzaskały krzewy, podzwaniały wapienne kamienie. Trzeba było aż trzech lub czterech prób, aby udało mi się znaleźć drogę do faszystowskiej linii. W nieprzeniknionej mgle podczołgałem się do drutu kolczastego i zacząłem nadsłuchiwać. Dobiegły mnie z tamtej strony odgłosy rozmów i śpiewów. Następnie, ku mojemu zaniepokojeniu, usłyszałem, jak kilku faszystów schodzi wzgórzem w moim kierunku. Przycupnąłem za krzakiem, który nagle okazał się niezmiernie mały, i próbowałem bezgłośnie zarepetować karabin. Poszli jednak inną drogą i nie pokazali się w zasięgu mojego wzroku. Za krzakiem, który dał mi schronienie, natknąłem się na rozmaite pozostałości po wcześniejszych walkach: kupki łusek, skórzaną, przestrzeloną czapkę i czerwoną flagę będącą oczywiście naszą własnością. Flagę zabrałem z powrotem na nasze stanowisko, gdzie, bez sentymentów, została podarta na szmatki przeznaczone do czyszczenia broni.
Wkrótce po przybyciu na front zrobiono mnie kapralem, czy też cębo, jak się mówiło, i dowodziłem strażą w sile dwunastu ludzi. Ta funkcja nie była żadną synekurą. Szczególnie na początku. Nie przeszkolona hałastra, która tworzyła centurię, składała się w większości z nastolatków. Tu i ówdzie spotykało się w naszych szeregach jedenastoletnie i dwunastoletnie dzieci — zazwyczaj były one uciekinierami z terytorium faszystów — dla których wcielenie do milicji okazywało się najprostszym sposobem zabezpieczenia ich bytu. Z reguły dawano im lekką pracę na tyłach, lecz bywało, że zdołały się przekraść na linię frontu i tu stanowiły zagrożenie dla wszystkich. Przypominam sobie małego gagatka, który „dla zabawy" wrzucił ręczny granat do ogniska w wykopie. W Monte Pocero nie było bodajże młodszych niż piętnastolatki, niemniej -jftia wieku utrzymywała się dobrze poniżej dwudziestu lat. Wy-fcojgyBtywanie tak młodych chłopców na froncie nie powinno nigdy mieć miejsca, brak im bowiem odporności na niedostatek snu, y stanowi nieodłączny element wojny okopowej. Prawidłowe n naszego odcinka zdawało się na początku być niemożliwe Jedyną metodą na obudzenie tych nieszczęśliwych dzieci okaaało się wywlekanie ich z wykopów za nogi, lecz gdy tylko człowiek się odwracał, chłopcy opuszczali posterunki i wślizgiwali się do swoich kryjówek, a nawet, mimo przeraźliwego chłodu, oparci o ścianę okopu, szybko zasypiali. Na szczęście wróg nie wykazywał zbyt dużej przedsiębiorczości. Zdarzały się noce, kiedy wydawało mi się, że dwudziestu uzbrojonych w wiatrówki harcerzy, lub tyle samo harcerek, z kijankami do prania w ręku, może wziąć szturmem nasze stanowisko.
W owym czasie i jeszcze długo potem, zasady organizacyjne katalońskiej milicji pozostawały niezmienione w stosunku do tych, które obowiązywały na początku wojny. W pierwszych dniach rewolty Franco, różne związki zawodowe oraz partie polityczne pośpiesznie powołały do życia te robotnicze oddziały, z których każdy był w pierwszym rzędzie organizacją polityczną podległą w równym stopniu swojej partii, jak i centralnemu rządowi. Kiedy na początku 1937 roku stworzono Armię Republikańską, „apolityczne" siły zbrojne zorganizowane na mniej lub bardziej tradycyjnych zasadach, jednostki milicji z poszczególnych partii zostały włączone do niej przynajmniej teoretycznie. Przez długi czas wszelako zmiany zachodziły jedynie na papierze; aż do czerwca 1937 roku żadne oddziały nowopowstałej Armii nie przybyły na aragoński front, a do tego okresu dotychczasowy system działający w oparciu o milicję nie uległ zmianie. Podstawowym elementem tego systemu była społeczna równość pomiędzy oficerami i żołnie-raami. Wszyscy, od generała do szeregowca, otrzymywali taki sam żołd, jedli takie samo jedzenie, nosili takie same ubrania i obcowali ze K>bą na warunkach całkowitej równości. Gdyby ktoś zapragnął kkpnąć generała dowodzącego dywizją w plecy i poprosić go o Papierosa, mógł tak uczynić i nikomu nie wydałoby się to dziwne. W każdym razie jednostki milicji nie posiadały struktury hierarchicznej, lecz demokratyczną. Było oczywiste, że rozkazów należy słuchać, ale było również oczywiste, że rozkazy wydawał towarzysz towarzyszowi, a nie przełożony podwładnemu. Byli oficerowie i podoficerowie, lecz nie było szarż w zwykłym znaczeniu; nie używano tytułów, nie naszywano stopni wojskowych, nie trzaskano obcasami i nie salutowano. Podjęto próbę wypracowania w szeregach milicji czegoś w rodzaju tymczasowego roboczego wzorca bezklasowego społeczeństwa. Oczywiście całkowita równość nie istniała, jednak osiągnięto ją w takim stopniu, z jakim się nigdy nie spotkałem, ani też nie uważałem za możliwy w czasie wojny.
Przyznać jednak muszę, że na pierwszy rzut oka, obraz, który ujrzałem na froncie przeraził mnie. Jak, do licha, wojsko tego rodzaju może wygrać wojnę? Pytanie to zadawał sobie wówczas każdy i chociaż znajdowało ono uzasadnienie w rzeczywistości, tkwiła w nim jednocześnie niedorzeczność. Przecież w panujących okolicznościach jednostki milicji nie mogły być lepsze niż były. Nowoczesna, zmechanizowana armia nie bierze się z powietrza, i gdyby rząd czekał, aż wszystkie oddziały, jakie miał do dyspozycji, zostaną przeszkolone, Franco nigdy nie napotkałby żadnego oporu. W późniejszym okresie nadeszła moda na krytykowanie milicji i w związku z tym sugerowano, jakoby przyczyną błędów był egalitarny system, a nie brak wyszkolenia oraz broni. Świeżo sformowane oddziały były rzeczywiście niezdyscyplinowaną zgrają, ale nie dlatego, że oficerowie zwracali się do szeregowców „Towarzyszu", ale z tej przyczyny, iż „surowe" oddziały są zawsze niesforną hałastrą. Demokratyczny, „rewolucyjny" typ dyscypliny jest w praktyce bardziej wiarygodny, niż można by się spodziewać. W robotniczym wojsku karność teoretycznie nie obowiązuje. Opiera się ona na solidarności klasowej, podczas gdy subordynacja poborowego w burżuazyjnej armii ma w ostatecznym rozrachunku za podstawę strach. (W Armii Republikańskiej, która zastąpiła milicję powstał model pośredni pomiędzy tymi dwoma typami). Nikt ani przez moment nie tolerowałby w szeregach milicji znęcania się i nadużyć spotykanych w regularnej armii. Funkcjonował normalny system kar, ale sięgano po niego w poważnych przypadkach. Gdy ktoś odmówił wykonania rozkazu, nie był karany natychmiast; należało najpierw zaapelować do niego w imię braterstwa. Osoby cyniczne, bez doświadczenia w kierowaniu ludźmi, powiedzą od razu że taka metoda nie zda egzaminu, ale długa praktyka dowodzi czegoś innego. W miarę upływu czasu dyscyplina nawet najgorszych oddziałów milicji poprawiła się w sposób widoczny. Omal nie posiwiałem, kiedy przyszło mi w styczniu przekształcić tuzin świeżych rekrutów w żołnierzy. W maju, przez krótki czas, pełniłem obowiązki porucznika, dowodząc trzydziestoma Hiszpanami i Anglikami. Spędziliśmy wszyscy niejeden miesiąc pod ogniem nieprzyjaciela i nigdy nie miałem najmniejszych trudności z egzekwowaniem rozkazów, ani też nie narzekałem na brak chętnych do niebezpiecznych zadań. „Rewolucyjna" dyscyplina zależy od politycznej świadomości — od zrozumienia dlaczego należy słuchać rozkazów; wyjaśnianie wymaga czasu, ale wymaga też czasu przekształcenie człowieka za pomocą musztry na koszarowym placu w automat. Dziennikarze, którzy szydzili z opartego na milicjach systemu, rzadko pamiętali, że to oddziały robotnicze musiały stanąć na pierwszej linii, gdy tymczasem Armia Republikańska odbywała szkolenie na tyłach. I sile „rewolucyjnej" dyscypliny należy zawdzięczać, że oddziały te w ogóle stanęły do boju, nic bowiem, z wyjątkiem solidarności klasowej, nie zmusiłoby ich do prowadzenia walki aż do czerwca. Pojedynczy dezerterzy mogli być rozstrzelani — i tak się czasami robiło — lecz jeśli naraz tysiąc żołnierzy postanowiłoby opuścić front, to żadna siła nie byłaby ich w stanie zatrzymać. Wystarczyłoby wycofać żandarmerię frontową, a w takich samych okolicznościach wojsko złożone z poborowych niechybnie stopniałoby. A jednak jednostki milicji trwały na placu boju, chociaż Bóg jeden raczy wiedzieć, jak to się działo, że zdołali odnieść swe nieliczne zwycięstwa i nawet dezercje zdarzały się rzadko. W ciągu czterech lub pięciu miesięcy słyszałem jedynie o czterech uciekinierach z szeregów POUM, przy czym dwóch z nich to prawie na pewno szpiedzy, którzy wstąpili do milicji w celu zdobycia informacji. Widoczny chaos, powszechny brak przeszkolenia i fakt, że często trzeba było wykłócać się przez pięć minut, aby ktoś zechciał usłuchać rozkazu, przerażały mnie i doprowadzały aa początku do wściekłości. Moje poglądy kształtowała brytyjska armia i hiszpańskie milicje w niczym z pewnością nie przypominały tamtego wojska. Uwzględniając jednakże okoliczności, okazały się one lepsze niż można się było spodziewać.
Tymczasem drewno na opał — nieustanny problem. Nie ma chyba w moim dzienniku z owego okresu zapisu, w którym nie wspominałbym o drewnie opałowym, a raczej o jego braku. Znajdowaliśmy się na wysokości pomiędzy sześćset a dziewięćset metrów ponad poziomem morza, był środek zimy i panowało zimno nie do opisania. Być może temperatura nie opadała wyjątkowo nisko — w ciągu wielu nocy nie było mrozu i bywało, że zimowe słońce świeciło przez godzinę w południe — ale jeśli nawet naprawdę nie było zimno, to każdego mogę zapewnić, że tak się wydawało. Czasami dmuchały ryczące wiatry, które zrywały czapki i targały włosy, niekiedy opadały mgły i wlewały się do okopu jak ciecz, która zdawała się przenikać do kości; często lało, a nawet kwadrans takiego deszczu sprawiał, że warunki stawały się nie do zniesienia. Cienki naskórek z ziemi, który przykrywał wapień rychło przemieniał się w śliską maź, a jako, że poruszaliśmy się zawsze po zboczu, utrzymanie równowagi okazywało się nie lada sztuką. Podczas ciemnych nocy zdarzało mi się nieraz i pół tuzina upadków na odcinku dwudziestu metrów; pociągało to za sobą groźbę zapchania zamka karabinu błotem. W miarę upływu czasu zarówno ubrania jak i buty, koce oraz karabiny pokrywała mniej lub bardziej błotnista powłoka. Zabrałem ze sobą tyle grubej odzieży, ile tylko mogłem udźwignąć, lecz wielu żołnierzy miało na sobie przyodziewek podszyty wiatrem. Na cały garnizon, liczący około stu ludzi, przypadało jedynie dwanaście płaszczy, które każda warta zmuszona była przekazywać swoim zmiennikom, zaś większość ludzi miała tylko po jednym kocu. Pewnej mroźnej nocy sporządziłem w moim dzienniku listę ubiorów, które miałem na sobie. Jest ona do pewnego stopnia interesująca, ponieważ pokazuje, ile odzieży może udźwignąć ciało ludzkie. Miałem na sobie gruby podkoszulek i kalesony, flanelową koszulę, dwa pulowery, wełnianą marynarkę, kurtkę ze świńskiej skóry, sztruksowe bryczesy, owijacze, grube skarpety, buty z cholewami, ciepły trencz, szalik, podszyte skórą rękawice i wełnianą czapkę. Mimo tego trząsłem się jak galareta. ■wanać jednak muszę, że jestem wrażliwy na zimno.
Drewno na opał to rzecz, która się naprawdę liczyła. Kłopot w tvm że było ono praktycznie nieosiągalne. Nasza nieszczęsna góra nigdy nie miała zbyt wiele roślinności, miesiącami przemierzali ją zmarznięci milicjanci i skutek tego był taki, że wszystko, co było grubsze od palca zostało już dawno spalone. Jeżeli akurat nie jedliśmy, nie spaliśmy, nie staliśmy na warcie, czy nie wykonywaliśmy jakichś prac, to każdy myszkował po dolinie za stanowiskiem T/r poszukiwaniu opału. Wszystkie moje wspomnienia z tamtego okresu są związane z wdrapywaniem się na nieomal prostopadłe zbocza, z turlaniem się w dół po wyszczerbionych wapiennych skałach, które rozrywały buty na kawałki, i z łapczywym rzucaniem się na wątłe gałązki. Trzech ludzi po kilku godzinach poszukiwania mogło zebrać tyle drewna, że starczyło go na podtrzymanie ogniska w wykopie przez godzinę. Skwapliwość, z jaką zdobywaliśmy opał, uczyniła z nas botaników. Każdą roślinę porastającą zbocze klasyfikowaliśmy według jej właściwości palnych; różnego rodzaju wrzosy i trawy, jakkolwiek nadawały się na podpałkę, to jednak spalały się po kilku minutach, dziki rozmaryn i malutkie kolczaste krzaki okazywały się przydatne wówczas, gdy ognisko płonęło pełnym ogniem, karłowate dęby, mniejsze od krzaczka agrestu, były praktycznie niepalne. Pewien gatunek wyschniętej trzciny, bardzo dobry do rozpalenia ogniska, rósł niestety jedynie na szczycie wzgórza, na lewo od stanowiska i aby go dostać, należało przejść pod obstrzałem. Wystarczyło, że obsługa karabinu maszynowego dostrzegła chętnego, a już posyłano mu cały magazynek. Najczęściej celowali za wysoko i kule śpiewały nad głową jak ptaki, ale czasami z trzaskiem rozłupywały wapienną skałę w nieprzyjemnie małej odległości, i wtedy padało się na twarz. Mimo tego wyprawialiśmy się po trzcinę; gdy chodziło o opał, pozostałe problemy traciły znaczenie.
Wobec zimna inne niewygody zdawały się drobnostkami. Wszyscy byliśmy oczywiście ciągle brudni. Woda dla nas, podob-aie jak żywność, przyjeżdżała na grzbietach mułów z Alcubierre i filBydział wystarczał na mniej więcej jedną czwartą dnia. Cóż za aa woda, odrobinę bardziej przezroczysta od mleka. Teoretycznie przeznaczona była tylko do picia, ale zawsze co rano wykradałem miskę, aby się umyć. Jednego dnia myłem się, a następnego goliłem; wody nie wystarczało nigdy na obie czynności na raz. Stanowisko cuchnęło obrzydliwie, a tuż za małym obwałowaniem okalającym barykadę zalegały wszędzie ekskrementy. Niektórzy z żołnierzy notorycznie załatwiali się w okopie — wstrętny zwyczaj, szczególnie gdy przychodzi robić obchód w ciemnościach. Ale brud nigdy mnie nie martwił. Ludzie za bardzo przejmują się brudem. To zadziwiające, jak szybko można się przyzwyczaić do radzenia sobie bez chusteczki do nosa i do jedzenia z cynowej miski, która służy również jako miednica do mycia. Także spanie w ubraniu przestaje być uciążliwe już po jednym czy dwóch dniach. Ściąganie ubrania na noc, nie mówiąc o butach, nie było oczywiście możliwe; obowiązywała nieustanna gotowość bojowa. W ciągu osiemdziesięciu nocy zdjąłem odzież tylko trzy razy, chociaż udawało mi się to zrobić niekiedy w ciągu dnia. Dla wszy było na razie za zimno, ale szczurów i myszy nie brakowało. Często się mówi, że nie sposób spotkać myszy i szczurów w jednym miejscu, lecz to nieprawda, zależy to tylko od tego, czy jest dla nich wystarczająca ilość żywności.
Co do innych spraw to nie było tak źle. Jedzenie mieliśmy nie najgorsze i wina pod dostatkiem. Papierosy po jednej paczce dziennie wydawano ciągle, zapałki co drugi dzień; przydzielano nawet świece. Były one cienkie, podobne do tych, które umieszcza się na bożonarodzeniowym torcie i jak powszechnie przypuszczano, zostały wyszabrowane z kościołów. Każdemu stanowisku przysługiwała trzycalowa świeczka dziennie, co wystarczało na około dwadzieścia minut świecenia. Nadal istniała możliwość zakupu świec, a ja przywiozłem kilka kilogramów tego rarytasu. Nasze życie stało się później nieszczęśliwe z powodu głodu zapałek i świec. Człowiek nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia tych przedmiotów, dopóki mu ich nie zabraknie. Na przykład podczas nocnych alarmów, kiedy każdy w wykopie rzuca się po swój karabin i stąpa po czyjejś twarzy, zapalenie światła może być kwestią życia i śmierci. Wszyscy żołnierze posiadali hubki z krzesiwem i kilka metrów żółtego knota. Obok karabinu były to rzeczy najważniejsze. Hubki z krzesiwem miały tę wspaniałą zaletę, że zapalały się na wietrze, ale ponieważ tylko się tliły, nie mogły posłużyć do rozpalania ogniska. Kiedy 8*o<* zaPałek osiągnął szczyt, jedyną metodą uzyskiwania płomienia okazało się wyjęcie pocisku z łuski i zapalenie prochu hubką.
Wiedliśmy życie niezwykłe — niezwykły był bowiem sposób prowadzenia wojny, jeśli można to było nazwać wojną. Wszystkich irytowała niemożność działania i bezustannie głośno domagaliśmy się wyjaśnień, dlaczego nie wolno nam atakować. Lecz było zupełnie oczywiste, że nie będzie żadnej bitwy dopóty, dopóki nie rozpocznie jej wróg. Georges Kopp, podczas swoich okresowych inspekcji, wykazywał wobec nas całkowitą szczerość.
— To nie jest wojna — zwykł mawiać — to opera komiczna, gdzie czasem zdarzy się przypadkowa śmierć.
W istocie rzeczy ten zastój na aragońskim froncie miał przyczyny polityczne, o czym wówczas nie wiedziałem; czysto wojskowe przeszkody — pomijając brak rezerwowych żołnierzy — były dla
wszystkich jasne.
Przede wszystkim charakter okolicy. Zarówno nasza jak i faszystowska linia obrony przebiegała w miejscach wyjątkowo trudno dostępnych, do których z reguły można było podejść z jednej strony. Wystarczyło zrobić kilka okopów, aby zdobycie takich miejsc przez piechotę stało się niemożliwe, chyba że nacierałaby w przeważającej ilości. Tuzin żołnierzy z dwoma karabinami maszynowymi na naszym stanowisku, czy na większości stanowisk wokół nas, mógł odeprzeć batalion. Tak jak byliśmy rozlokowani na szczytach wzgórz, stanowiliśmy znakomity cel dla artylerii; ale artylerii nie było. Czasami rozglądałem się po okolicy i tęskniłem — i to jak bardzo! — za kilkoma bateriami dział. Likwidowanie jednego za drugim stanowisk wroga szłoby równie łatwo jak rozłupywanie orzechów młotkiem. Lecz po naszej stronie artyleria po prostu nie istniała. Faszystom udawało się czasem sprowadzić jedno czy dwa działa z Saragossy i wystrzelić małą liczbę pocisków, tak małą, ze nie zdołali nigdy trafić i kule lądowały nieszkodliwie w pustych wąwozach. W sytuacji gdy brak jest artylerii, a naprzeciw znajdują 8ic karabiny maszynowe, istnieją jedynie trzy możliwości: okopać się w bezpiecznej odległości — powiedzmy czterystu metrów —-nacierać w otwartym terenie i narazić się na zmasakrowanie, albo podejmować nocne ataki na małą skalę, co i tak nie doprowadziłoby do poważniejszych zmian. W praktyce pozostaje więc alternatywa: zastój lub samobójstwo.
Poza tym odczuwało się kompletny brak materiałów wojennych wszelkiego rodzaju. Trzeba nie lada wysiłku, aby uzmysłowić sobie, jak beznadziejny był wówczas stan uzbrojenia milicji. Byle oddział przysposobienia obronnego w angielskiej szkole prywatnej o wiele bardziej przypomina nowoczesną armię. Bez wartościowość naszej broni była tak niewiarygodna, że fakt ten wart jest odnotowania w szczegółach. ■
Całą artylerię na tym odcinku frontu stanowiły cztery moździerze i na każdy z nich przypadało po piętnaście pocisków. Oczywiście były te pociski nazbyt cenne, aby ich używać do strzelania i moździerze trzymano w Alcubierre. Mieliśmy karabiny maszynowe w proporcji mniej więcej jeden na pięćdziesięciu żołnierzy; stara broń, lecz na odległość trzystu, czterystu metrów wcale celna. Oprócz tego posiadaliśmy zaledwie pięćdziesiąt karabinów, w większości nadających się na złom. W użyciu były trzy typy. Długie „Mausery", najczęściej ponad dwudziestoletnie, których celowniki wykazywały przydatność równą zepsutemu szybkościomierzowi, a gwinty doszczętnie przeżarła korozja; mniej więcej jeden karabin na dziesięć okazywał się jednak sprawny. Następnie krótkie „Mausery" — muszkietony — klasyczna kawaleryjska broń. Cieszyły się one większą popularnością od innych typów ze względu na mniejszy ciężar i większą poręczność w okopie, a ponadto były stosunkowo nowe i wyglądały na sprawne. W rzeczywistości okazały się prawie bezużyteczne. Złożono je po raz drugi z części, zamki nie pasowały do karabinów i należało się liczyć z tym, że trzy czwarte egzemplarzy zatnie się po pięciu strzałach. Było również kilka „Winchesterów". Strzelanie z nich stanowiło przyjemność, wykazywały jednak kiepską celność, a ponieważ pociski dostarczano bez magazynków, można było oddawać po jednym strzale. Amunicji mieliśmy tak niewiele, że każdemu przybywającemu na front wydzielano po pięćdziesiąt 36 sztuk w tym wiele podłej jakości. Powtórnie napełniane naboje ji hiszpańskiej powodowały zacinanie się nawet najlepszych ńki kli jk le przeznaczano do produkcji hiszpańskiej powodowały zajęły karabinów, meksykańskie z kolei, jako lepsze, przeznaczano do karabinów maszynowych. Amunicja produkcji niemieckiej była najlepsza, ponieważ jednak pochodziła jedynie od jeńców i dezerterów, nie mieliśmy jej wiele. Zawsze nosiłem w kieszeni niemiecki lub meksykański magazynek z nabojami przeznaczony do użycia w nagłych wypadkach. W sytuacjach krytycznych strzelałem jednak rzadko; nazbyt obawiałem się zacięcia i nazbyt pragnąłem zaoszczędzić na każdym niewystrzelonym naboju.
Nie mieliśmy hełmów, bagnetów, prawie żadnych rewolwerów i pistoletów, a nie więcej niż jeden granat przypadał na pięciu do dziesięciu mężczyzn. Używane wówczas granaty były czymś koszmarnym, nazywano je „bomba FAI", a wyprodukowane zostały na początku wojny przez anarchistów. Zrobiono je na wzór bomby Millsa, ale zamiast zawleczki przytrzymywał dźwignię kawałek wstążki. Należało zerwać wstążkę, a potem jak najszybciej pozbyć się granatu. Mówiło się o tym środku bojowym, że jest „bezstronny"; zabijał zarówno rzucającego jak i tego, w kogo rzucano. Było jeszcze kilka innych typów, nawet bardziej prymitywnych, ale chyba o wiele mniej niebezpiecznych — dla rzucającego oczywiście. Granat odpowiedni do miotania zobaczyłem dopiero pod koniec marca.
Oprócz uzbrojenia brakowało wszystkich pomniejszych elementów wyposażenia wojennego. Na przykład nie mieliśmy map, ani planów. Hiszpanii nigdy w pełni nie skartowano i mapy wojskowe pozostały jedynymi szczegółowymi mapami tego obszaru, prawie wszystkie jednakże znajdowały się w rękach faszystów. Nie było odległościomierzy, teleskopów, peryskopów, lornetek polowych (z wyjątkiem kilku prywatnych), rakietnic i rakiet świetlnych, nożyc do cięcia drutu, sprzętu rusznikarskiego; nie starczało nawet środków konserwujących. Hiszpanie chyba nigdy nie słyszeli o wyciorach ze sznurka i ze zdziwieniem przyglądali się zrobionemu przeze mnie egzemplarzowi. Aby wyczyścić karabin szło się z nim do sierżanta, a ten używał długiego mosiężnego wyciora, wiecznie powyginanego, co powodowało uszkodzenia gwintu. Nie było nawet oliwy do broni palnej. Karabiny smarowało się oliwą z oliwek, jeśli udało się ją gdzieś zdobyć; wielokrotnie używałem do tego celu wazeliny, kremu kosmetycznego, a nawet słoniny. Ponadto nie mieliśmy ani latarni ani latarek elektrycznych — podejrzewam, że w owym czasie, w naszym sektorze frontu nie istniało nic takiego jak latarka elektryczna i bliżej niż w Barcelonie nie można jej było kupić, choć i tam była towarem poszukiwanym.
W miarę upływu czasu, w którym bezładna strzelanina rozbrzmiewała wśród wzgórz, ze wzrastającym sceptycyzmem zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle wydarzy się coś, co tchnie odrobiną życia, a raczej odrobiną śmierci, w tę wojnę z przymrużeniem oka. Nie z żołnierzami przyszło nam walczyć, a z zapaleniem płuc. Kiedy okopy są oddalone od siebie o pięćset metrów, trafienie kogoś to wyłącznie dzieło przypadku. Oczywiście mieliśmy rannych, ale w większości z powodu samookaleczeń. Pamiętam dobrze, że przyczyną obrażeń pierwszych pięciu rannych, których ujrzałem w Hiszpanii, stała się nasza własna broń — nie twierdzę, iż działali rozmyślnie, był to raczej skutek nieostrożności albo wypadku. Nasze wysłużone karabiny stanowiły źródło zagrożenia. Niektóre z nich płatały złośliwe figle strzelając po trąceniu kolbą o ziemię; widziałem, jak żołnierz przestrzelił sobie rękę w ten właśnie sposób. Natomiast świeżo przybyli rekruci strzelali do siebie w ciemnościach. Nie zapadł jeszcze nawet zmrok, gdy pewnego wieczoru wypalił do mnie wartownik z odległości dwudziestu metrów; chybił o metr — Bóg jeden wie ile to razy poziom umiejętności strzeleckich Hiszpanów ocalił mi życie. Innym razem wyruszyłem na patrol w gęstej mgle i przezornie uprzedziłem o tym dowódcę warty. W drodze powrotnej potknąłem się o krzak, przestraszeni wartownicy podnieśli wrzawę krzycząc, że nadchodzą faszyści, a mnie spotkała średnia przyjemność przysłuchiwania się dowódcy straży, który rozkazywał wszystkim otwarcie ciągłego ognia w moim kierunku. Oczywiście położyłem się i pociski nieszkodliwie przelatywały nade mną. Nic nie przekona Hiszpana, a przynajmniej młodego Hiszpana, że broń jest niebezpieczna. W jakiś czas później robiłem zdjęcie załogi przy karabinie maszynowym, który był skierowany wprost na mnie.
___ Tylko nie strzelajcie — powiedziałem pół żartem, ustawia-• c pstrość obrazu w aparacie. — Skądże znowu.
W następnej chwili powstał przerażający grzmot i strumień pocisków minął moją twarz tak blisko, że ziarna prochu wbiły mi się w policzek. Nie stało się to rozmyślnie, ale załoga cekaemu uznała całe wydarzenie za dobry kawał. A przecież nie dalej niż parę dni wcześniej oglądali poganiacza mułów zastrzelonego przypadkowo przez delegata politycznego, który zabawiając się automatem, ulokował pięć kul w jego płucach.
Trudne hasła używane przez wojsko również stanowiły źródło zagrożenia, choć nie tak duże. Były to kłopotliwe pary słów połączone ze sobą na zasadzie hasło-odzew. Miały one zazwyczaj wzniosły i rewolucyjny charakter, jak na przykład: CuJtura-progreso albo Seremos-invencibles, i często trudno było wymagać od niepiśmiennego wartownika, aby zapamiętał sobie te górnolotne słowa. Pewnej nocy, jak sobie przypominam, hasło brzmiało CataJuńa-śreica, i Jaime Domenech, wiejski chłopak o twarzy jak księżyc w pełni, podszedł do mnie z wielce zakłopotaną miną prosząc o
wyjaśnienie.
.— Eroica — co to takiego ta eroica?
Powiedziałem mu, że to samo co valiente3. Niewiele później natrafił przypadkowo w ciemnościach na okop i wartownik rzucił
wezwanie:
wie.
— Alto! Catahma!
— Yaliente! — krzyknął Jaime, pewny, że odpowiada właści-
Wartownik jednak nie trafił. I tak już było podczas tej wojny, żf kiedy tylko ktoś mógł w kogoś nie trafić, to zawsze mu się to udawało.


1 Katalońska Zjednoczona Partia Socjalistyczna (Partido Socialista Unificado de Catalunya)

2 W sprostowaniu znalezionym w notatkach Orwella po jego śmierci autor pisze: Nie jestem zupełnie pewny, czy kiedyś widziałem wywieszoną przez faszystów flagę republikańską, chociaż s ą d z ę, że czasami bywała zatknięta i miała małą swastykę.

3 Yaliente — dzielny, mężny (przyp. tłum.).


Rozdział czwarty


Po około trzech tygodniach mojego pobytu na linii walki przybył do Alcubierre kontyngent złożony z dwudziestu lub trzydziestu żołnierzy przysłany z Anglii przez ILP1. Aby nie rozpraszać Anglików na froncie, Williamsa i mnie odkomenderowano do ich szeregów. Nasze nowe stanowisko znajdowało się w odległości kilku mil na zachód od poprzedniego, w Monte Oscuro, nieopodal Saragossy.
Na ostrym wapiennym grzbiecie, niczym gniazda ptaków przybrzeżnych, ciągnęły się wydrążone poziomo w urwisku jamy. Zapuszczały się one w skałę niezwykle głęboko, ich wnętrza tonęły w mroku i nie sposób było tam nawet klęknąć, nie mówiąc już o staniu w pozycji wyprostowanej — to był nasz odcinek. Na lewo od niego, na wierzchołkach, znajdowały się jeszcze dwa stanowiska POUM, przy czym w kierunku jednego z nich płynęły westchnienia wszystkich mężczyzn w tej strefie, a to z powodu trzech kobiet zajmujących się tam gotowaniem. Mimo że nie były to piękności szczególnej klasy, okazało się jednak koniecznym ustanowienie zakazu wstępu w ten rejon dla żołnierzy z innych kompanii. Na prawo od nas, w odległości pięciuset metrów, rozlokował się przy zakręcie drogi wiodącej z Alcubierre posterunek PSUĆ. To tu właśnie droga niała właściciela. Nocą można było obserwować zarówno świa- naszych ciężarówek dostawczych, wspinających się ser-mi z Alcubierre, jak i światła faszystowskich samochodów l^lgych z Saragossy. W odległości dwunastu mil na południowy zachód wzrok napotykał na cienki sznur świateł, podobny do rozjarzony^ iluminatorów statku — to była Saragossa. W tym właśnie kierunku biegły spojrzenia oddziałów rządowych w sierpniu 1936; tego samego miejsca spoglądają tam nadal.
Wliczając jednego Hiszpana (Ramon, szwagier Williamsa) było nas około trzydziestu, do tego jeszcze tuzin hiszpańskich żołnierzy obsługujących karabiny maszynowe. Z wyjątkiem paru łobuzów — co nieuniknione, bo wojna, jak wiadomo, przyciąga różnego rodzaju mety — Anglicy stanowili wyjątkowo dobraną grupę i to zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Najlepszym chyba z naszej paczki był Bob Smillie — wnuk słynnego przywódcy górników — zginął później okrutną i bezsensowną śmiercią w Walencji. Pozytywnie świadczy o hiszpańskim charakterze to, że mimo bariery językowej Hiszpanie pozostawali zawsze w dobrej komitywie z Anglikami. Jak odkryliśmy wszyscy Hiszpanie przyswoili sobie dwa angielskie wyrażenia: „O.K., baby" oraz zwrot używany przez barcelońskie prostytutki podczas kontaktów z angielskimi marynarzami, obawiam się jednak, że redaktorzy nie zechcą go wydrukować.
I znów brak wydarzeń wzdłuż linii frontu: jedynie sporadycznie poświstywały kule; niekiedy huczał faszystowski moździerz i wówczas wszyscy biegli do najwyższego okopu, aby zobaczyć, na którym wzgórzu pocisk eksploduje. Przeciwnik rozlokował się tym razem nieco bliżej nas, w odległości około trzystu do czterystu metrów. Ich najbardziej wysunięte stanowisko było dokładnie naprzeciw naszego, a otwory strzelnicze znajdującego się tam gniazda karabinów maszynowych stanowiły ciągłą pokusę do marnowania amunicji. Faszyści rzadko niepokoili nas strzałami z karabinów, lfltefc gdy tylko ktoś się zbytnio wychylił, mógł niezawodnie li-c*yć na celną salwę z karabinu maszynowego. Niemniej dopiero po upływie dziesięciu lub nawet więcej dni mieliśmy pierwszego tannego. Oddziały po drugiej stronie składały się z Hiszpanów, *3* z relacji dezerterów wiadomo było, że jest wśród nich rów-aiea kilku niemieckich podoficerów. Kiedyś w przeszłości byli tam też Maurowie — biedaczyska, nieźle musiało im dokuczać zimno! — teraz na niczyjej ziemi leżał trup Maura stanowiąc jedną z miejscowych osobliwości. O milę lub dwie na lewo od nas, dochodząc do położonego poniżej, gęsto pokrytego lasem terenu, linia frontowa urywała się; obszar ten nie przynależał do żadnej ze stron. W ciągu dnia wychodziły tam patrole wysyłane zarówno przez nas jak i przez faszystów. Chociaż nigdy nie widziałem faszystowskiego patrolu w odległości mniejszej niż kilkaset metrów, to jednak trudno by uznać te wyprawy za harcerską przygodę. Po długim czołganiu się na brzuchu można było się przedrzeć w niektórych miejscach przez faszystowskie linie i dostrzec nawet wiejski dom z powiewającą nad nim flagą monarchistów, mieściło się tam dowództwo ich odcinka. Zdarzało się, że oddawaliśmy strzały w tamtym kierunku, a następnie kryliśmy się zanim obsługa karabinów maszynowych zdążyła wziąć nas na cel. Podejrzewam, że rozbiliśmy kilka okien, lecz trudno o pewność, gdyż odległość wynosiła dobrze ponad osiemset metrów, a z używanych przez nas karabinów można było przy takim dystansie nie trafić nawet domu. Pogoda była najczęściej bezchmurna, lecz panował ziąb; czasami w południe pokazywało się słońce, ale chłód nie ustępował. Gdzieniegdzie na zboczach wyzierały z ziemi zielone dziobki dzikich krokusów lub irysów; najwyraźniej nadchodziła wiosna, ale jakże wolno. Nocami temperatura spadała bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Wychodząc po północy na wartę wygarnialiśmy tlący się popiół z paleniska kuchni polowej, by potem stać na rozżarzonych węglach. Chociaż nie było to bez szkody dla butów, to jednak stopom przynosiło ulgę. Bywały wszakże poranki, kiedy widok brzasku wśród gór wart był wstawania o najbardziej nawet „nieprzyzwoitej porze". Nienawidzę gór, nie cierpię oglądania górskich widoków. Zdarzało się jednak, że budzący się w tyle za szczytami dzień, pierwsze wąskie pasemka złota tnące jak miecze mrok, a później wzbierająca światłość i ocean karminowego obłoku rozlewający się niepomiernie w przestrzeni, zasługiwał na oglądanie nawet wtedy, gdy cała noc minęła na służbie, nogi były zdrętwiałe od kolan w dół, a myśl o tym, że następny posiłek będzie dopiero na trzy godziny wprawiała w podły nastrój. Częściej obserwowałem świt podczas tej kampanii niż w ciągu całego mojego dotychczasożycia — podejrzewam też, że nadchodzące lata nie dostarczą nii już podobnych okazji.
Mieliśmy „trudności kadrowe", co oznaczało dłuższe warty i większe znużenie. Brak snu powoli zaczął dawać się nam we znaki; nie da się tego uniknąć nawet podczas najłagodniejszej wojny. Poza służbą wartowniczą i patrolami mieliśmy ciągłe alarmy nocne i stany gotowości, a przy tym wszystkim trudno się jeszcze było dobrze wyspać we wstrętnej dziurze, gdzie nogi marzną aż do bólu. W ciągu pierwszych trzech lub czterech miesięcy pobytu na froncie nie naliczyłbym chyba więcej niż dwanaście dni i nocy zupełnie bez snu; z całą pewnością jednak nocy w pełni przespanych również nie było więcej niż tuzin. Dwadzieścia albo trzydzieści godzin snu na tydzień stało się zwykłą porcją. Rezultaty tego nie były tak złe, jak można by oczekiwać; co prawda rosło otępienie, wspinanie się na wzgórza i zejścia z nich stawało się coraz trudniejsze, zamiast na odwrót, ale mimo to samopoczucie było dobre; doskwierał tylko głód, ale — mój Boże jaki głód! Jedzenie mieliśmy w zasadzie dobre, nie wyłączając nawet podawanej aż do znudzenia fasoli, na widok której każdy w Hiszpanii doznaje wcześniej czy później uczucia nienawiści. Używana przez nas woda przybywała na grzbietach mułów lub udręczonych osiołków z miejsca oddalonego o wiele kilometrów od nas. Z niewiadomych powodów aragońscy wieśniacy odnosili się do osłów ze wzgardą, gdy tymczasem z mułami obchodzili się przyzwoicie. Jeśli tylko osioł wzbraniał się przed dalszym pochodem, to było w zwyczaju kopać go w jądra. Wydawanie świec zostało wstrzymane, a zapałki kończyły się. Hiszpanie nauczyli nas, jak wyrabiać z puszki po skondensowanym mleku, z magazynku na naboje i z kawałka szmatki lampkę oliwną. Po napełnieniu oliwą z oliwek — a to nie zdarzało się często — i po zapaleniu urządzenie to świeciło kopcącym, migotliwym płomykiem, słabszym o jedną czwartą od światła świecy, wystarczającym jedynie na odnalezienie karabinu.
Nie zanosiło się na żadne autentyczne walki. Opuszczając Monte Pocero przeliczyłem swoje naboje i jak się okazało, w ciągu trzech tygodni oddałem tylko trzy strzały w kierunku nieprzyjaciela. Powiada się, że trzeba wystrzelić tysiąc pocisków, nim któryś zabije człowieka — w tej sytuacji, aby zabić pierwszego faszystę, musiałbym czekać dwadzieścia lat. Ponieważ w Monte Oscuro pozycje znajdowały się bliżej siebie, więc strzelało się częściej, jestem jednakże całkowicie pewien, że nie udało mi się nikogo trafić.
Prawdę mówiąc na tym froncie i w tym okresie wojny prawdziwą broń stanowiły nie karabiny, lecz megafony. Nie mogąc zastrzelić wroga, krzyczało się w jego kierunku. Ten sposób prowadzenia wojny jest tak niezwykły, że wymaga szerszego objaśnienia.
Gdzie tylko pozycje znajdowały się jedna od drugiej w zasięgu głosu, tam zawsze z okopu do okopu hojnie obdzielano się okrzykami. U nas wrzeszczano: Fa.scistas-mancov.es! Faszyści wołali: Viva Espańa! Viva Franco! — lub, gdy tylko zorientowali się, że naprzeciw mają Anglików, pokrzykiwali: Go home, you English! English! We don't want foreigners here!2. W oddziałach rządowych, w milicjach z poszczególnych partii, okrzyki propagandowe podkopujące morale wroga awansowały do rangi działań metodycznych. Gdy tylko jakieś stanowisko nadawało się do tego, wyznaczano żołnierzy — najczęściej z obsługi karabinów maszynowych — do „okrzykowych zadań" i dostarczano im megafony. Recytowali oni zazwyczaj pełne rewolucyjnych treści zestawy haseł, mające na celu wytłumaczenie faszystom, że są zwykłymi najemnikami międzynarodowego kapitalizmu, że podjęli walkę przeciwko swojej własnej klasie itp., oraz nakłaniano ich do przejścia na naszą stronę. Żołnierze powtarzali te slogany na zmianę i trwało to niejednokrotnie prawie przez całą noc. Nie można powiedzieć, by nasze działania nie dawały rezultatów; panowała zgoda co do tego, że napływający do nas faszyści ulegali w pewnej mierze tym namowom. Jeżeli do marznącego na wartowniczym posterunku biedaka, najpewniej wcielonego do wojska wbrew swojej woli członka socjalistycznych lub anarchistycznych związków zawodowych, dobiega bezustannie w ciemnościach hasło: „Nie podejmuj walki przeciw swojej klasie!", to należy się spodziewać, że wywrze ono na nim wrażenie i być może nie pozostanie bez wpływu na jego decyzję o dezercji. Takie postępowanie kłóci się oczywiście z angielskimi poglądami na prowadzenie wojny. Przyznaję, że kiedy po raz pierwszy spotkałem się z tymi metodami byłem zdumiony i zgorszony.
Zamiast strzelania do wroga usiłowanie nawrócenia go! Obecnie uważam, że bez względu na wszystko były to praktyki uzasadnione. W zwyczajnej wojnie pozycyjnej, szczególnie gdy brak artylerii, niezwykle trudno powodować straty w ludziach u przeciwnika bez ponoszenia ofiar w równej liczbie po swojej stronie. Jeżeli tylko uda się wyłączyć z walki pewną ilość żołnierzy przez namówienie ich do dezercji, to już bardzo wiele; większy wszak pożytek z dezerterów niż z zabitych, bo ci ostatni nie dostarczą już żadnych informacji. Na początku czuliśmy jednak rozgoryczenie; odnosiło się wrażenie, że Hiszpanie nie traktują tej swojej wojny wystarczająco poważnie. Żołnierz, który na położonym poniżej, na prawo od nas, posterunku PSUĆ zajmował się skandowaniem, okazał się artystą w tej dziedzinie. Zamiast wykrzykiwania rewolucyjnych sloganów, niekiedy po prostu opowiadał faszystom o wyższości naszych posiłków nad tymi, które im podawano. Jego opowieści o'rządowych racjach żywnościowych zawierały domieszkę fantazji. „Chlebuś z masłem!" — niosło echo jego głos po pustej dolinie — „Właśnie sobie tutaj siedzimy przy chlebusiu! Przy pysznych kromkach chlebusia z masłem!". Podobnie, jak reszta naszych, nie miałem cienia wątpliwości, że masła nie oglądał od tygodni albo miesięcy, ale podczas zimnej nocy wiadomość o chlebie z masłem musiała zapewne napędzić niejednemu faszyście śliny do ust. Nawet ja łykałem ślinkę, chociaż wiedziałem, że kłamie.
Pewnego lutowego dnia dostrzegliśmy nadlatujący faszystowski samolot. Jak zwykle w takich przypadkach karabin maszynowy wyciągnięto na otwartą przestrzeń, wylot jego lufy skierowano ku niebu, a wszyscy leżeli na plecach, co ułatwiało celowanie. Szkoda było bomb na nasze leżące na uboczu stanowiska i nieliczne faszystowskie samoloty z reguły omijały nas łukiem, aby uniknąć ognia karabinów maszynowych. Tym razem samolot znalazł się dokładnie nad nami, na dużej wysokości, poza zasięgiem naszej broni. Zamiast bomb wysypały się z niego koziołkując połyskujące bielą przedmioty, które zakosami opadały w powietrzu. Kilka z nich sfrunęło na nasze pozycje. Były to egzemplarze Heraldo de Aragon, faszystowskiej gazety, podające wiadomość o upadku Malagi.
Tej nocy faszyści przypuścili zakończony fiaskiem atak. Właśnie układałem się na pół żywy z braku snu na swoim legowisku, kiedy potężna seria pocisków przeleciała nade mną i ktoś w wykopie wrzasnął: „Atakują!". Chwyciłem karabin i podpełznąłem w pobliże cekaemu, do posterunku, który górował nad naszym odcinkiem. Nieprzeniknioną ciemność napełniał piekielny hałas. Chyba pięć karabinów maszynowych zionęło ogniem w naszym kierunku, a miotane przez faszystów, w zupełnie idiotyczny sposób, ponad własnymi fortyfikacjami, granaty powodowały następujące po sobie mocne detonacje. Poniżej, w leżącej na lewo od nas dolinie, gdzie mały faszystowski oddział — najpewniej patrol — włączył się do walki, dojrzałem zielonkawy błysk karabinów. Kule przeszywały mrok wokół nas, huk mieszał się ze świstem. Ponad naszymi głowami przeleciało z furkotem kilka pocisków artyleryjskich, ale runęły gdzieś w oddali i (jak to w tej wojnie bywało) większość z nich nie wybuchnęła. Poczułem się trochę nieswojo, kiedy na naszych tyłach, ze szczytu wzgórza otworzył ogień następny cekaern — wyjaśniło się później, że karabin ten ustawiono tam dla wsparcia naszych poczynań, w owym czasie wyglądało jednak na to, że jesteśmy okrążeni. Niedługo potem nasz karabin maszynowy zaciął się. Zdarzało się tak zawsze wtedy, kiedy amunicja była podłej jakości. Na dodatek w gęstym mroku zagubił się gdzieś wycior. W zasadzie nie pozostało nam nic innego do zrobienia, jak tylko nie ruszać się ze swojego miejsca i czekać na swoją kulę. Hiszpańska obsługa karabinu maszynowego uważała krycie się przed ogniem nieprzyjaciela za czyn godny pogardy, rozmyślnie więc stali nie osłonięci od pocisków, a ja musiałem postąpić podobnie. Niby drobna sprawa, ale jakże interesujące doświadczenie. Szczerze mówiąc po raz pierwszy w życiu znalazłem się pod obstrzałem i ze wstydem wyznaję, że owładnął mną paniczny lęk. Podczas gwałtownego ataku, jak sądzę, doznania są zawsze takie same: człowiek nie tyle obawia się czy go trafią, ile lęka się o to gdzie go trafią. Jest nieustannie zaprzątnięty myślą o miejscu, w które ukąsi kula, a to powoduje przykrą nadwrażliwość całego ciała.
Po godzinie czy dwóch strzelanina osłabła, by w końcu zamilknąć. Tymczasem doliczyliśmy się tylko jednej ofiary. Faszyści weszli z kilkoma cekaemami na ziemię niczyją, lecz zatrzyma]) się w bezpiecznej odległości, nie podejmując prób szturmowania naszych fortyfikacji. Właściwie nie był to atak, raczej zwyczajne ziarnowanie amunicji, radosne hałasowanie dla uczczenia upadku Malagi- Wydarzenie to stało się dla mnie nauczką, że relacje wojenne w prasie należy czytać z większą nieufnością. Dzień, a może dwa później gazety i radio podały wiadomość o zaciekłych atakach kawalerii i czołgów (po prostopadłych zboczach!), które zostały odparte przez bohaterskich Anglików.
Pochodzącą od faszystów wiadomość o upadku Malagi uznaliśmy za kłamstwo. Nazajutrz jednak zaczęły się rozchodzić bardziej przekonywujące pogłoski i nie minęły dwa dni, kiedy zostały one oficjalnie potwierdzone. Cała upokarzająca prawda stopniowo wyszła na jaw: wyjście z miasta bez jednego strzału, wściekłość włoskich żołnierzy, która spadła nie na oddziały, bo te opuściły miasto, lecz na nieszczęsną ludność cywilną, ściganą niekiedy kilometrami i ostrzeliwaną z karabinów maszynowych. Wiadomości te wniosły przygnębienie w nasze szeregi. Bez względu na to, jak było naprawdę, każdy żołnierz milicji wierzył, że utrata Malagi nastąpiła w wyniku zdrady. Po ras pierwszy byłem świadkiem rozmów o zdradzie i rozbieżnych celach. Po raz pierwszy też zrodziła się we mnie bliżej nieokreślona wątpliwość na temat tej wojny, w której podział na kolor czarny i biały wydawał się, jak dotąd, tak cudownie przejrzysty.
W połowie lutego opuściliśmy Monte Oscuro. Wysłano nas razem z oddziałami POUM z tego sektora, dla zasilenia jednostki oblegającej Huesca. Pięćdziesięciomilowy odcinek drogi, pokonywanej ciężarówką, wiódł zimową wciąż doliną, wśród przystrzyżonych winnic nieozdobionych jeszcze pączkami i pędów ozimego jęczmienia wyzierających ze zbrylonej gleby. W odległości czterech kilometrów od naszych nowych pozycji zajaśniały zabudowania: małe, schludne, niczym domki dla lalek — to było Huesca. Kiedy kilka miesięcy wcześniej zdobyto Sietamo, generał dowodzący rządowymi oddziałami radośnie oznajmił: „Jutro pijemy kawę w Huesca". Jak się okazało pomylił się. Kosztujące wiele krwi ataki na miasto nie powiodły się i powiedzenie „Jutro pijemy kawę w Huesca" obiegło wszystkie oddziały jako dobry dowcip. Jeżeli kiedykolwiek jeszcze powrócę do Hiszpanii, to z pewnością nie omieszkam napić się kawy w Huesca.


1 ILP (Independent Labour Party) — Niezależna Partia Pracy (przyp. tłum.).


Rozdział piąty


Aż do końca marca po wschodniej stronie Huesca nie wydarzyło się nic, albo prawie nic. Od nieprzyjaciela dzielił na.s ponad kilometrowy dystans. Ponieważ oddziały Armii Republikańskiej, walczące w tej części frontu, po odrzuceniu faszystów do Huesca, nie wykazały nadmiernej ochoty do postępowania na-praód, linia frontowa uformowała się na kształt kieszeni. Ten stan rzeczy wymagał w przyszłości zmian — niełatwe to zadanie pod nieprzyjacielskim ogniem — a tymczasem przeciwnika mogło na dobrą sprawę w ogóle nie być; troszczyliśmy się jedynie o to, aby nie zmarznąć i aby otrzymać należyte wyżywienie. Prawdę powiedziawszy istniały wówczas sprawy, którym okazywałem duże zainteresowanie, i którym poświęcę osobne miejsce w dalszym ciągu tej książki. Na razie jednak, aby nie odejść nadto od biegu wypadków, spróbuję ukazać sytuację polityczną panującą w obozie rządowym
Jeśli na początku nie zwracałem uwagi na polityczną stronę tej wojny, to w tym czasie trudno już byle tego uniknąć. Polityczne wątki tej relacji są pomieszczone w osobnych rozdziałach tak, aby czytelnik niezamteresowany w szczegółach partyjnych rozgrywek mógł od razu przejść do innych części tekstu Pisanie o walkach w Hiszpanii tylko z czysto wojskowego punktu widzenia jest niemożliwe. Była to przede wszystkim wojna polityczna. Wojna, w której, dla zrozumienia zachodzących wydarzeń — przynajmniej w pierwszym roku jej trwania — należało wniknąć w międzypartyjną walkę, toczącą się wśród ugrupowań rządowych za linią frontu.
Po moim przyjeździe do Hiszpanii, i w jakiś czas potem, nie tylko nie interesowałem się sytuacją polityczną, lecz wciąż jeszcze zrzeszyłem nieświadomością w tej materii. Wiedziałem, ze trwa wojna, ale nie zdawałem sobie zupełnie sprawy z tego, co to za worna. Na pytanie dlaczego wstąpiłem do milicji moja odpowiedź brzmiałaby: ,,A.by walcayć z faszyzmem11. Zapytany o co walczę odrzekłbym: ,,O zwykłą przyzwoitość". Podawaną przez News Chronicie i New Sicdcsnimi wersję, jakoby ta wojna była obroną ■ postępu przed szaleńczymi sukcesami wojsk pułkownika Blimpsa pozostającego na żołdzie Hitlera, uznałem za prawdziwą. Uległem powabom rewolucyjne; atmosfery Barcelony i nie zadałem sobie trudu, aby cokolwiek z mej rozumieć. Mozaika partii politycznych i związków zawodowych — PSUĆ, POUM, FAI, CNT, UGT, JCI,
JSU, AIT wszystko to po prostu mnie drażniło. Na pierwszy
rzut oka odnosiło się wrażenie, jak gdyby w Hiszpanii wybuchła epidemia polegająca na skracaniu nazw. Byłem świadomy tego, se oddziały, w których służę noszą nazwę POUM — przybyłem do Barcelony z dokumentami wystawionymi przez 1LP i to był jedyny powód mojego wstąpienia do tej właśnie milicji — nie przychodziło mi wszakże do głowy, że istnieją bardzo poważne różnice między partiami politycznymi. Kiedy w Monte Pocero ktoś wskazywał na stanowiska na lewo od nas i mówił: „To są socjaliści" (czyli PSUĆ), zaskoczony pytałem: „A czy my wszyscy nie jesteśmy socjalistami?" Uważając za idiotyzm fakt, że ludzie walczący na śmierć i życie przynależeli do oddzielnych partii, nieustannie głosiłem następujący pogląd: „Czy nie można by pozbyć się tych wszystkich politycznych nonsensów i skupić się na prowadzeniu wojny?" To było rzecz jasna poprawne, „antyfaszystowskie" stanowisko skwapliwie rozpowszechniane przez angielską prasę, głównie po to, eiby uniemożliwić ludziom dotarcie do istoty partyjnych zmagań. W Hiszpanii jednak, a szczególnie w Barcelonie, taka opinia nie mogła mieć długiego żywota. Każdy w końcu, aczkolwiek niechętnie, opowiadał się za jedną ze stron. Bieg wypadków tak czy inaczej pociągał ludzi za sobą i ignorancja w sprawach partii politycznych oraz podziałów między nimi przed niczym nie chroniła. Rola żołnierzy milicji nie ograniczała się tylko do walki z Franco, byli oni równocześnie pionkami w potężnym starciu dwóch politycznych koncepcji. Kiedy zdobywałem drewno opałowe na zboczu i zastanawiałem się, czy ta wojna jest na serio, czy też wymyślili ją redaktorzy z News Chronicie; kiedy umykałem spod ognia karabinów maszynowych komunistów podczas rozruchów w Barcelonie; kiedy wreszcie uciekałem z Hiszpanii mając na karku policję — to działo się tak dlatego, że służyłem w milicji POUM, o nie w oddziałach PSUĆ. Jakże ogromna różnica dzieli te dwa skróty!
Dla zrozumienia układu sił po stronie rządowej, konieczne jest wrócenie pamięcią do początku wojny. Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że wraz z wybuchem walk 18 lipca w sercach wszystkich ludzi o poglądach antyfaszystowskich zagościła iskierka nadziei. Tutaj bowiem, w Hiszpanii, doszło nareszcie do otwartego przeciwstawienia demokracji faszyzmowi. Lata mijały, a tzw. kraje demokratyczne krok po kroku ustępowały pola faszyzmowi. Japończycy poczynali sobie w Mandżurii bez żadnego skrępowania. Hitler doszedł do władzy i nie zawahał się dokonać pogromu przeciwników politycznych różnych odcieni. Mussolini bombardował Abisyńczyków, a pięćdziesiąt trzy narody (o ile dobrze pamiętam, właśnie tyle) stać było jedynie na obłudne pokrzykiwania „Precz". Lecz kiedy Franco podjął próbę obalenia umiarkowanego rządu lewicy, Hiszpanie, wbrew wszelkim oczekiwaniom, powstali przeciw niemu. Wydawało się to — i chyba tak było — naruszeniem porządku rzeczy.
Pozostawało jeszcze kilka spraw, które umknęły powszechnej uwadze. Przede wszystkim trudno było porównywać Franco z Hitlerem, czy Mussolinim. Jego pucz wojskowy, wspierany przez arystokrację i kościół, był w swym głównym nurcie, nie tyle próbą wprowadzenia faszyzmu, co miał na celu przywrócenie feudalizmu. Oznaczało to, że w gronie oponentów Franco znalazła się nie tylko klasa robotnicza, ale też różne odłamy liberalnej burżuazji, czyli te grupy społeczne, które udzielają poparcia faszyzmowi, kiedy pojawia on się w bardziej nowoczesnej formie. Ważniejszą jeszcze sprawą był fakt, że hiszpańska klasa robotnicza nie występowała przeciw Franco — jak wyobrażano sobie w Anglii — jedynie w imię „demokracji" i utrzymania status quo; walce tej towarzyszył — o ile nie był nawet jej istotą — otwarty wybuch rewolucji. Ziemią zawładnęli chłopi; wiele fabryk i środków transportu znalazło się w rękach związków zawodowych; kościoły zostały zniszczone, a księży wypędzono lub wymordowano. Gazeta Daily Maił, nie szczędząc słów otuchy dla katolickiego kleru, posunęła się do kreowania Franco na patriotę, który ratuje kraj pfzed zalewem zesłanych przez szatana hord „czerwonych".
W zasadzie głównym przeciwnikiem Franco w ciągu pierwszych kilku miesięcy wojny był nie rząd a związki zawodowe. Odpowiedzią zorganizowanych robotników miejskich na wybuch rewolucji było wezwanie do strajku generalnego, a następnie żądanie wydania broni z państwowych arsenałów (zdobyli ją w końcu w wyniku walki). Gdyby nie spontaniczny i częstokroć niezależny charakter ich działań, to Franco najprawdopodobniej w ogóle nie napotkałby na opór. Nie ma oczywiście co do tego pewności, istnieją jednak podstawy do takich przypuszczeń. Rząd nie uczynił nic, albo prawie nic, aby uprzedzić od dawna przewidywany wybuch powstania. Kiedy wszakże kłopoty się rozpoczęły, stanowisku kierownictwa państwa zabrakło twardości i konsekwencji; doszło do tego, że Hiszpania miała trzech premierów w ciągu jednego dnia.1 Ponadto jedyna decyzja mogąca pohamować bieg wypadków, czyli wydanie broni robotnikom, została powzięta niechętnie i dopiero po gwałtownych protestach ludności. Tak więc rozdano broń i w dużych miastach wschodniej Hiszpanii dzięki ogromnemu wysiłkowi przede wszystkim klasy robotniczej, wspieranej przez tę część sił zbrojnych, która pozostała lojalna (Gwardia Natarcia itp.), faszyści zostali pokonani. Do takiego wysiłku zdolni byli prawdopodobnie jedynie ludzie, którzy przystąpili do zmagań w imię rewolucyjnych celów — na przykład w imię przekonania, że walczą o coś więcej niż tylko o utrzymanie status quo. Jak się szacuje, w różnych ośrodkach rewolty poległo na ulicach trzy tysiące osób w ciągu jednego dnia. Mężczyźni i kobiety uzbrojeni wyłącznie w laski dynamitu przebiegali otwarte przestrzenie placów i szturmowali ani a budynki obsadzone przez wyszkolonych żołnierzy z cekaemarfli. Rozpędzone do stu kilometrów na godzinę taksówki rozbijały rozlokowane w strategicznych punktach faszystowskie gniazda karabinów maszynowych. Zakładając nawet nieświadomość w sprawie przejmowania ziemi przez chłopów, tworzenia lokalnych rad itd., i tak trudno byłoby dać wiarę, że stanowiący trzon sił stawiających opór, anarchiści i socjaliści, dokonywali tego rodzaju czynów w celu utrzymania kapitalistycznej demokracji, która szczególnie przez anarchistów uważana była jedynie za scentralizowaną maszynkę da oszustw.
Tymczasem robotnicy mieli broń w swoich rękach i na tym etapie dalecy już byli od jej oddania. (Nawet rok później doliczono się u anarchosyndykalistów w Katalonii 30 000 karabinów.) Posiadłości nastawionych profaszystowsko wszelkich obszarników zostały w wielu miejscach przejęte przez chłopów. Wraz z uspołecznieniem przemysłu i transportu podjęto próbę utworzenia zrębów robotniczego rządu, zastąpienia dotychczasowych, prokapitalistycznych sił policyjnych robotniczymi patrolami, sformowania milicji robotniczych w oparciu o związki zawodowe itd. Rzecz jasna proces ten nie wszędzie przebiegał jednakowo, choć w Katalonii sprawy zaszły najdalej. Istniały wszakże takie obszary, na których miejscowe władze pozostały niezmienione oraz takie, gdzie władze te urzędowały równolegle do komitetów rewolucyjnych. W niektórych okolicach anarchiści utworzyli niezależne okręgi, które przetrwały około roku, to jest do czasu kiedy zostały zlikwidowane przez rząd przy użyciu siły. Wydarzenia w Hiszpanii nie miały więc w istocie charakteru wojny domowej lecz stanowiły początek rewolucji. Ten właśnie fakt szczególnie starała się ukryć antyfaszystowska prasa wychodząca poza Hiszpanią. Całe zagadnienie sprowadzono do „walki faszyzmu z demokracją" przemilczając jak tylko się dało rewolucyjny charakter tych wydarzeń. W Anglii, gdzie prasa jest bardziej scentralizowana, a czytelników łatwiej wprowadzić w błąd niż gdziekolwiek indziej, stworzono jedynie dwie wersje hiszpańskiej wojny: prawicową, przedstawiając patriotycznych chrześcijan naprzeciw ociekających krwią bolszewików, i lewicową, zgodnie z którą dżentelmeńscy republikanie tłumią wojskowy bunt. Główny problem został skutecznie zatajony.
Powodów po temu było kilka. Przede wszystkim profaszystow-ska prasa rozpowszechniała wierutne kłamstwa o okrucieństwach „czerwonych", a działający niewątpliwie w dobrej wierze propa gandziści, przekonani, że wyświadczają w ten sposób przysługę rządowi hiszpańskiemu, zaprzeczali jakoby Hiszpania „stała się czerwona". Jednakże główna przyczyna była taka: oto wyjąwszy niewielkie rewolucyjne grupy istniejące we wszystkich krajach, cały świat zdecydowany był nie dopuścić do przemian w Hiszpanii-Szczególnie dotyczyło to partii komunistycznej, ze stojącym za nią Związkiem Radzieckim, która zmobilizowała wszystkie swoje siły przeciwko rewolucji. Komuniści głosili tezę, że rewolucja na tym etapie miałaby zgubne skutki, gdyż zamiast doprowadzić do władzy robotników, doprowadziłaby do burżuazyjnej demokracji. Nie trzeba chyba tłumaczyć, dlaczego w tej sytuacji „liberalne" kapitalistyczne opinie były utrzymane w tym samym tonie. Zaangażowanie obcego kapitału w Hiszpanii było znaczne. Na przykład Barcelońskie Towarzystwo Transportowe posiadało dziesięć milionów brytyjskich udziałów; a tymczasem związki zawodowe przejęły w Katalonii cały transport. Gdyby więc rewolucja postępowała, nie można by wówczas liczyć na rekompensaty, albo byłyby one bardzo niewielkie; z drugiej strony zwycięstwo kapitalistycznej republiki gwarantowało bezpieczeństwo zagranicznych lokat. Z kolei stłumienie rewolucji spowodowałoby, że udawanie, iż w ogóle do niej nie doszło, stałoby się o wiele prostsze. Tym sposobem rzeczywiste znaczenie poszczególnych wydarzeń mogło zostać zatajone; każde przejęcie władzy przez rząd centralny z rąk związków zawodowych można było uznać jako niezbędne posunięcie w przeprowadzanej wojskowej reorganizacji. Przedstawiona sytuacja była nad wyraz osobliwa. Tylko nieliczni poza Hiszpanią zorientowali się, że trwa rewolucja; w Hiszpanii natomiast nikt nie miał co do tego wątpliwości. Nawet kontrolowane przez komunistów i zaangażowane do pewnego stopnia w politykę antyre-wolucyjną gazety PSUĆ pisały o „naszej wspaniałej rewolucji", a tymczasem zagraniczna prasa komunistyczna trąbiła o braku jakichkolwiek oznak rewolucji; przejmowanie fabryk, zakładanie robotniczych komitetów itp. nie miało miejsca — lub też, dla odmiany, miało miejsce, ale „było pozbawione politycznego znaczenia". Według Daily Worker (z 6 sierpnia 1936) ci, którzy utrzymywali, że celem, walki Hiszpanów jest rewolucja społeczna, albo cokolwiek innego poza burżuazyjną demokracją, są „skończonymi załganymi kanaliami". Z drugiej strony Juan Lopez, członek regionalnego rządu w Walencji, oświadczył w lutym 1937 roku, że „Hiszpanie przelewają krew nie za demokratyczną Republikę i jej konstytucję, lecz za... rewolucję". Wychodziłoby więc na to, że przyszło nam wspierać swą walką skończone załgane kanalie, wliczając w to członków rządu. Niektóre z zagranicznych antyfaszystowskich gazet posunęły się nawet do żałosnego kłamstwa informując, że kościoły atakowano jedynie wtedy, gdy faszyści czynili z nich punkty oporu. W rzeczywistości plądrowono je gdzie się tylko dało, a powód był oczywisty: bardzo dobrze zdawano sobie sprawę z tego, że są one częścią kapitalistycznej maszynerii. W ciągu sześciu miesięcy mojego pobytu w Hiszpanii widziałem jedynie dwa niezniszczone kościoły, a mniej więcej do lipca 1937 roku nie zezwolono na ponowne otwarcie świątyń i odprawianie w nich nabożeństw, z wyjątkiem jednego czy dwóch kościołów w Madrycie.
Był to wszakże dopiero początek rewolucji, a nie jej finał. Nawet jeżeli robotnicy — szczególnie w Katalonii, a pewnie i gdzie indziej -— mieli możliwość dokonania przewrotu i całkowitej zmiany rządu, to jednak nie uczynili tego. Nie mogli rzecz jasna tak postąpić w sytuacji, gdy Franco dobijał się do drzwi, a odłamy klas średnich były po ich stronie. Kraj znalazł się w stanie przejściowym, mógł podążyć w kierunku socjalizmu, ale też mógł na powrót stać się typową kapitalistyczną republiką. Chłopi byli już w posiadaniu większości ziemi i zapewne nie zwróciliby jej, gdyby Franco poniósł klęskę. Cały wielki przemysł został uspołeczniony. Jednakże, to czy zachowanoby nadal tę formę własności, czy też doszłoby do przywrócenia kapitalizmu miało w ostatecznym rachunku zależeć od tego, która z grup przejmie władzę. Można śmiało stwierdzić, że w początkowym okresie reprezentantem klasy robotniczej był zarówno rząd centralny, jak i Geneialite de Cataluńa (regionalny rząd kataloński posiadający częściową autonomię). Na czele rządu stał Caballero, socjalista z lewego skrzydła, a ministrowie wywodzili się z UGT (socjalistyczne związki zawodowe) oraz z CNT (związki syndykalistów, nad którymi kontrolę sprawowali anarchiści). Kataloński Generaiite został na pewien czas usunięty ze sceny przez
Antyfaszystowski Komitet Obrony- skupiający głównie delegatów ze związków zawodowych. Później Komitet Obrony rozwiązano i ponownie utworzono Generalite, jako przedstawicielstwo związków i różnych partii lewicowych. Każde jednak następne przetasowanie w rządzie powodowało, że jego linia polityczna przesuwała się na prawo. Najpierw z Generalite wykluczono POUM; sześć miesięcy później Caballero został zastąpiony przez Negrina socjalistę z prawego skrzydła; wkrótce potem usunięto z rządu CNT; następnie UGT; w dalszej kolejności CNT wyrzucono z Generalite; w rezultacie w rok po wybuchu wojny i rewolucji ostał się rząd złożony w całości z prawicowych socjalistów, liberałów i komunistów.
Pełny zwrot w prawo nastąpił mniej więcej około, października — listopada 1936 roku, kiedy to rozpoczęły się radzieckie dostawy broni dla rządu, a władza stopniowo przechodziła z rąk anarchistów w ręce komunistów. Żaden kraj, z wyjątkiem ZSRR i Meksyku, nie okazał się na tyle dobroduszny, żeby przyjść z pomocą rządowi, a tymczasem Meksyk nie mógł z oczywistych względów dostarczać uzbrojenia w dużych ilościach. Nie dziwi przeto fakt, że Rosjanie mieli możność dyktowania warunków. Nie ma w zasadzie wątpliwości co do tego, że musiały się one w istocie sprowadzać do następującego ultimatum: „Albo udaremnicie rewolucję, albo nie damy broni". Nietrudno także domyślić się, że pierwsze kroki przeciwko żywiołowi rewolucyjnemu oraz wydalenie POUM z katalońskiego Geneialite odbyły się na rozkaz z ZSRR. Zaprzeczenia, jakie pojawiły się na temat bezpośrednich nacisków wywieranych przez rząd rosyjski nie są tu jednak najważniejsze; wiadomo bowiem, że polityka partii komunistycznych we wszystkich krajach jest w istocie polityką ZSRR. Nie doczekał się wszakże zdementowania fakt, że głównym inicjatorem działań przeciwko POUM, później przeciwko anarchistom oraz socjalistycznej frakcji Caballero i w ogóle przeciwko polityce rewolucyjnej była partia komunistyczna. Wmieszanie się Rosjan wystarczyło, aby zapewnić sukces tej partii. Przede wszystkim wzrósł niepomiernie jej prestiż, a stało się tak z powodu wdzięczności, jaką żywiono wobec Związku Radzieckiego za broń, a także dlatego, że wydawało się, iż partia komunistyczna, szczególnie po przybyciu Brygad Międzynarodowych, będzie w stanie odnieść w tej wojnie zwycięstwo. Po wtóre rosyjska broń napływała do komunistów oraz do partii z nimi sprzymierzonych i odbiorcy ci dbali o to, aby możliwie jak najmniejsza jej ilość przedostała się w ręce ich politycznych przeciwników3. Po trzecie wreszcie, ogłoszenie polityki braku zainteresowania rewolucją pozwoliło komunistom skupić wokół siebie tych wszystkich, którzy obawiali się ekstremistów. Na przykład, nie trudno było zorganizować bogatsze chłopstwo przeciw prowadzonej przez anarchistów polityce kolektywizacji. Szeregi partii powiększyły się ogromnie, a nowi członkowie rekrutowali się głównie z klas średnich — sklepikarze, urzędnicy, oficerowie wojska, dobrze sytuowani chłopi itd. Wojna ta była w istocie walką na trzy fronty. Trzeba było prowadzić zmagania z Franco, lecz równocześnie celem rządu było odzyskanie utraconej na rzecz związków zawodowych części władzy. Zamierzenia te urzeczywistniono za pomocą polityki małych kroków — czy polityki kłucia szpilką, jak ktoś to ujął — i przyznać trzeba, że na ogół poradzono sobie bardzo sprytnie. Obyło się bez poważnych i rzucających się w oczy kontrrewolucyjnych przedsięwzięć i aż do maja 1937 roku użycie siły było w zasadzie zbędne. Zawsze można było przywołać robotników do porządku posługując się argumentem, który nieomal sam się narzucał: „Jeżeli nie zrobicie tego albo tamtego, to przegramy wojnę". Za każdym razem okazywało się, rzecz jasna, że wykonanie zadań dyktowanych wojskową koniecznością wymagało odstąpienia od zdobyczy wywalczonych w 1936 roku. Argument ten był wszak prawie nie do podważenia, żadna bowiem z rewolucyjnych
 partii nie pragnęła przegrania wojny; porażka oznaczała przecież, ze słowa takie jak demokracja i rewolucja, socjalizm i anarchizm utraciłyby swoje znaczenie. Anarchiści., jedyna z rewolucyjnych partii, z którą liczono się ze względu na jej wielkość, zmuszeni byli ustępować krok po kroku. Proces kolektywizacji został zahamowany, pozbyto się lokalnych komitetów, robotnicze patrole zostały rozwiązane, przywrócono natomiast poważnie wzmocnioną, uzbrojoną po zęby przedwojenną policję; kontrolowanym przez związki zawodowe przemysłem zawładnął rząd (przejęcie barcelońskiej centrali telefonicznej, które doprowadziło w maju do walk, było jednym z elementów tej polityki). I wreszcie sprawa najważniejsza — oparte na związkach zawodowych milicje robotnicze stopniowo „okrawano" i włączano w szeregi Armii Republikańskiej, formowanej na nowo na półburżuazyjnych zasadach „apolitycznego" wojska, w którym zróżnicowano żołd, powołano uprzywilejowaną oficerską kastę itd. Pod wieloma względami był to wyjątkowo podstępny krok; jego skutki ujawniły się w Katalonii później niż gdzie indziej, ale tes rewolucyjne partie były tam najmocniejsze. Kontrolowanie części sił zbrojnych pozostawało rzecz jasna dla robotników jedyną gwarancją utrzymania zdobyczy. Nadwątlanie sił milicji odbywało się zwykle w imię zadośćuczynienia potrzebom wojskowym, tym bardziej, se nikt nie negował konieczności całkowitej reorganizacji armii. Oczywiście, zreformowanie milicji i poprawa jej wyszkolenia bez pozbawienia związków zawodowych bezpośredniej kontroli nad nimi nie przedstawiałoby zasadniczych trudności; główny cel tej zmiany był inny: anarchiści mieli utracić swoje wojsko. Ponadto, opanowane duchem demokracji milicje stały się wylęgarnią rewolucyjnych idei. Doskonale zdawali sobie z tego sprawę komuniści i nieustannie, z zawziętością występowali przeciw zasadzie wypłacania jednakowego żołdu bez względu na stopień wojskowy. Następowała „burżuazyfikacja" i rozmyślne przeciwdziałanie egalitarnym nastrojom, towarzyszącym pierwszym kilku miesiącom rewolucji, Nurt wydarzeń był tak wartki, że osoby odwiedzające ponownie Hiszpanię po kilku miesiącach przerwy zadawały sobie pytanie, czy aby przyjechały do tego samego kraju. To co na pierwszy rzut oka i na krótką chwilę zdawało się robotniczym państwem, zmieniało się w oczach w najzwyklejszą bursuazyjną republikę, z typowym dla tej formy rządów podziałem na bogatych i biednych. „Zapewniamy poszanowanie własności prywatnej" głosił w jesieni 1937 roku w publicznych wystąpieniach „socjalista" Negrin, a członkowie Kor-tezów, zmuszeni na początku wojny do ucieczki z kraju, z powodu podejrzeń o profaszystowskie sympatie, wracali do Hiszpanii.
Cały proces staje się bardziej zrozumiały, gdy weźmie się pod uwagę fakt, że jego źródła tkwią w doraźności sojuszu robotników i burżuazji. Ten w pewnej mierze wymuszany przez faszyzm sojusz, znany pod nazwą Frontu Ludowego, jest w istocie sprzymierzeniem wrogów i w rezultacie musi najprawdopodobniej doprowadzić do połknięcia jednego partnera przez drugiego. Jedyną osobliwością sytuacji w Hiszpanii — powodującą mnóstwo nieporozumień poza jej granicami — pozostaje fakt, że pozycja komunistów wśród partii po rządowej stronie znajduje się nie na skrajnej lewicy, ale na skrajnej prawicy. W rzeczywistości nie powinno to być zaskoczeniem, bowiem taktyka partii komunistycznej w dowolnym kraju, a we Francji w szczególności, dowodzi niezbicie, że (przynajmniej w chwili obecnej) oficjalny komunizm należy traktować jako siłę an-tyrewolucyjną. Cała polityka Kominternu podporządkowana jest teraz obronie ZSRR (co staje się jasne, jeśli uwzględni się sytuację na świecie) wspierającego się systemem wojskowych sojuszy. Chodzi tu zwłaszcza o sojusz z kapitalistyczno-imperialistycznym krajem, jakim jest Francja. Jeśli francuski kapitalizm nie będzie silny, wówczas wartość tego przymierza dla Związku Radzieckiego okaże się znikoma, stąd też komuniści we Francji muszą prowadzić politykę antyrewolucyjną. Ich obecne marsze s trójkolorową flagą i śpiewanie Marsylianki nie są bynajmniej jedynym przejawem tej polityki, przede wszystkim zostali oni zmuszeni do całkowitego zaprzestania z sukcesem uprawianej agitacji we francuskich koloniach. Nie minęły trzy lata od czasu, kiedy sekretarz Francuskiej Partii Komunistycznej Thores oświadczył, że francuscy robotnicy w żadnym razie nie dadzą się zwieść i nie przystąpią do walki przeciw niemieckim towarzyszom4; obecnie jest on jednym z najbardziej krzykliwych patriotów we Francji. Kluczem do zrozumienia postępowania partii komunistycznej w dowolnym kraju są faktyczne lub potencjalne stosunki wojskowe tego kraju ze Związkiem Radzieckim. Na przykład w Anglii sytuacja w tym przedmiocie jest ciągle niejasna, przeto Brytyjska Partia Komunistyczna nadal przejawia wrogość wobec rządu i rzekomo przeciwstawia się zbrojeniom. Jeśli jednak założymy, że Wielka Brytania przystąpi do sojuszu z ZSRR, lub zawrze z tym krajem porozumienie wojskowe, to wówczas komuniści angielscy zmuszeni będą stać się dobrymi patriotami i imperialistami; pierwsze tego oznaki już występują. Bez wątpienia wpływ na kształtowanie się „linii" komunistów w Hiszpanii miał fakt, że sojuszniczka Rosji -Francja, przeciwstawiałaby się stanowczo rewolucyjnemu sąsiadowi i poruszyłaby niebo i ziemię byle tylko nie doszło do oswobodzenia hiszpańskiego Maroka. Daily Maił publikując swoje bajeczki o czerwonej rewolucji finansowej przez Moskwę, był jeszcze dalszy od prawdy niż zwykle. W rzeczywistości komuniści bardziej niż kto kolwiek inny starali się przeszkodzić rewolucji w Hiszpanii. Kiedy później prawica osiągnęła pełnię władzy, komuniści wykazali się o wiele większą gorliwością w ściganiu rewolucyjnych przywódców niż liberałowie5.
Podjąłem próbę naszkicowania głównego nurtu hiszpańskiej rewolucji w pierwszym roku jej trwania, aby w dowolnym momencie łatwiej było zrozumieć bieg wypadków. Nie chciałbym tym samym sugerować, że wszystkie przedstawione powyżej opinie podzielałem już w lutym. Przede wszystkim nie zaszły jeszcze wydarzenia, które najszerzej otworzyły mi oczy, a moje sympatie zwracały się nieco w innym kierunku niż teraz. Działo się tak po części dlatego, że polityczna strona wojny nudziła mnie, a poglądy jakie najczęściej wokół mnie głoszono, stawały się moimi poglądami — na przykład punkt widzenia POUM — ILP. Znajdowałem się wśród Anglików, którzy należeli głównie do ILP, choć było też między nami kilku członków partii komunistycznej i większość z tych ludzi była o wiele lepiej uświadomiona politycznie niż ja. Przez kilka tygodni z rzędu, podczas nieciekawego okresu, gdy wokół Huesca nie zachodziły żadne ważne wypadki, wrzało od dyskusji, którym nie było końca. Na naszej kwaterze, w cuchnącej, podszytej wiatrem chłopskiej idole, w dusznym mroku wykopów, podczas chłodnych nocy za.iłem fortyfikacyjnym, ciągnęło się w nieskończoność roztrząsanie przeciwstawnych „kursów" partii. Hiszpanom też nie inaczej upłynał czas. Ponadto dla większości gazet, jakie wpadały nam w ręce, głównym tematem stawały się międzypartyjne waśnie. A tylko głuchy, albo dureń nie zorientowałby się, o co walczą różne partie.
Teoretycznie rzecz ujmując liczyły się tylko trzy partie: PSUĆ, POUM i CNT-FAI — zwana potocznie anarchistyczną. PSUĆ wymieniam na pierwszym miejscu, gdyż była najważniejszą z nich; ona też odniosła w ostateczności zwycięstwo, a nawet wówczas miała widoczną przewagę.
Należy wyjaśnić, że kiedy mowa o „kursie" PSUĆ, w rzeczywistości chodzi o „kurs" partii komunistycznej. PSUĆ (Partido Socialista Uuificado de Catalunya) Katalońska Zjednoczona Partia Socjalistyczna utworzona na początku wojny w wyniku połączenia się różnych ugrupowań marksistowskich, w tym również Kata-iońskiej Partii Komunistycznej, przeszła jednakże pod całkowitą kontrolę komunistów i stała się członkiem Trzeciej Międzynarodówki. Trzeba zaznaczyć, że nigdzie w Hiszpanii nie doszło do formalnego zjednoczenia się socjalistów i komunistów, choć zarówno prawica socjalistyczna jak i komuniści głosili wszędzie jednakowe poglądy. Ogólnie rzecz biorąc PSUĆ była politycznym ramieniem UGT (Union General de Trabajadores), socjalistycznych związków zawodowych, zrzeszających teraz w całej Hiszpanii około półtora miliona członków. Związki te posiadały wiele oddziałów skupiających pracowników fizycznych, jednak w chwili wybuchu wojny masowo napłynęli do nich przedstawiciele klas średnich. W pierwszych „rewolucyjnych" dniach ludzie różnego pokroju uznali, że v?stąpienie do UGT, albo do CNT może im przynieść korzyści. Doszło do połączenia dwóch bloków związkowych, z których jeden, CNT, bardziej zasługiwał na miano robotniczej organizacji. Była więc PSUĆ częściowo partią robotników, a częściowo drobnej burżuazji — sklepikarzy, urzędników i bogatszego chłopstwa.
„Kurs" PSUC, kolportowany przez komunistyczną i prokomu-nistyczną prasę na całym świecie, sprowadzał się mniej więcej do następujących tez:
„W obecnej chwili zwycięstwo w wojnie jest sprawą najważniejszą; bez tego zwycięstwa wszystko inne traci sens. Dlatego też, czas jest nieodpowiedni na rozmowy o wzniecaniu rewolucji. Nie stać nas na to, aby z powodu przymusowej kolektywizacji zrazić sobie chłopów, nie stać nas również nav wywoływanie popłochu wśród klas średnich, które walczą po naszej stronie. Niczego nie osiągniemy dopóki nie pozbędziemy się rewolucyjnego bałaganu. Potrzebny jest silny centralny rząd zamiast lokalnych komitetów i dobrze wyszkolone, w pełni uzbrojone wojsko pod zjednoczonym dowództwem. Kurczowe trzymanie się cząstkowej władzy robotniczej i paplanie rewolucyjnych haseł jest najgorszą z dróg; to nie tylko obstrukcja, to nawet kontrrewolucja, prowadzi bowiem do podziałów, z których mogą skorzystać faszyści. Ktokolwiek usiłuje przekształcić wojnę domową w rewolucję społeczną, ułatwia zadanie faszystom, a więc jest w rezultacie zdrajcą, choćby nawet nie działał rozmyślnie."
Linia POUM różniła się od tych poglądów we wszystkich punktach, oczywiście poza uznawaniem zwycięstwa w wojnie za sprawę najważniejszą. POUM była jedną z tych dysydenckich partii komunistycznych, które w ostatnich kilku latach pojawiły się w wielu krajach w wyniku sprzeciwu wobec stalinizmu, czyli wobec zasadniczych zmian w polityce komunistów. Jej członkowie rekrutowali się częściowo spośród byłych komunistów, a częściowo z szeregów powstałego wcześniej Bloku Robotniczo-Chłopskiego. Pomimo tego, że liczebnie była małą partią6, bez większych wpływów poza Katalonią, to jednak odgrywała dużą rolę ze względu na niezwykle wysoki w jej strukturach udział ludzi politycznie świadomych. Kwatera główna POUM w Katalonii znajdowała się w Leridzie. Żołnierze milicji POUM byli w większości zrzeszeni w CNT, lecz rzeczywiści członkowie partii należeli przeważnie do CGT. O wpływach tej partii możemy wszakże mówić jedynie w odniesieniu do CNT. Linia POUM przedstawiała się w przybliżeniu następująco:
„Nie ma sensu przeciwstawiać faszyzmowi burżuazyjnej «de-mokracji». Burżuazyjna «demokracja» i faszyzm to tylko inne nazwy kapitalizmu; walka przeciwko faszyzmowi w imię «demo-kracji» oznacza walkę przeciwko jednej formie kapitalizmu w imię drugiej, a tymczasem przekształcenie się jednej formy w drugą może nastąpić w każdej chwili. Jedyną prawdziwą alternatywą wobec faszyzmu jest władza robotników. Przyjęcie jakiegokolwiek pomniejszego celu niż ten, doprowadzi albo do zwycięstwa Franco albo, w najlepszym razie, do wpuszczenia faszyzmu tylnymi drzwiami. Tymczasem robotnikom nie wolno odstępować ani skrawka ze swoich zdobyczy; jeżeli zrezygnują z czegokolwiek na rzecz półburżuazyjnego rządu, mogą być pewni, że zostaną oszukani. Robotnicze milicje oraz policja powinny działać na dotychczasowych zasadach i należy przeciwstawić się każdemu krokowi w kierunku ich «uburżuazyjnienia». Jeżeli robotnicy nie będą kontrolować sił zbrojnych, to siły zbrojne przejmą kontrolę nad nimi. Wojna i rewolucja są nierozłączne."
Stanowisko anarchistów jest trudniejsze do zdefiniowania, W każdym razie nieścisłego określenia „anarchiści" używa się wobec dużej ilości ludzi o bardzo różnorodnych poglądach. Politycznym ramieniem ogromnego bloku związkowego, w którego skład wchodziła CNT (Confederacion Nacional de Trabajadores) z około dwoma milionami członków, była w FAI (Federacion Anarąui-sta Iberica) — rzeczywista organizacja anarchistów. Nawet jednak członkowie FAI niekoniecznie byli anarchistami, w ścisłym tego słowa znaczeniu, choć — jak chyba większość Hiszpanów — przesiąkli na wskroś filozofią anarchistyczną. Szczególnie początek wojny przyniósł ich większe zbliżenie do typowego socjalizmu. Zmuszeni okolicznościami obejmowali stanowiska w centralnych urzędach, a nawet odstawiając na bok pryncypia, wchodzili w skład rządu. Różnili się jednak od komunistów zasadniczo, gdyż, podobnie jak POUM, dążyli nie do ustanowienia demokracji burżuazyjnej, lecz władzy robotników. Zgadzali się z hasłem POUM: „Wojna i rewolucja są nierozłączne", choć, trzeba stwierdzić, nie byli w tej kwestii aż tak dogmatyczni. Ogólnie rzecz biorąc była CNT-FAI zwolenniczką: (1) bezpośredniego kontrolowania przemysłu przez robotników zatrudnionych w poszczególnych jego gałęziach, np. w transporcie, w fabrykach włókienniczych itd; (2) rządzenia przy pomocy lokalnych komitetów oraz sprzeciwu wobec wszelkich przejawów scentralizowanego autorytaryzmu; (3) bezkompromisowego zwalczania burżuazji i Kościoła. Ten ostatni punkt, aczkolwiek najmniej precyzyjny, był jednak najważniejszy. Mimo, że ideologia anarchistów była raczej niejasno określona, łączyła ich autentyczna nienawiść do przywilejów oraz niesprawiedliwości i w związku z tym, stanowili przeciwieństwo większości tak zwanych rewolucjonistów. Z doktrynalnego punktu widzenia — komunizm i anarchizm znajdują się na przeciwległych biegunach. Jeśli chodzi o wizję przyszłego społeczeństwa, podstawowa sprzeczność między nimi sprowadza się głównie do rozłożenia akcentów, jednakże jest ona zgoła nie do pogodzenia. O ile komuniści zawsze kładą nacisk na centralizm i skuteczność, o tyle anarchiści za rzecz najważniejszą uważają wolność i równość. Głębokie zakorzenienie anarchizmu w Hiszpanii spowoduje najpewniej, źe przetrwa on komunizm, gdy tylko ustaną rosyjskie wpływy. Anarchiści właśnie, w większym niż inni stopniu, zapobiegli porażce w pierwszych dwóch miesiącach wojny, a członkowie ich milicji jeszcze długo potem, mimo niezdyscyplinowania, uchodzili wśród czysto hiszpańskich sił zbrojnych za bezsprzecznie najlepszych żołnierzy. Mniej więcej od lutego 1937 roku istniała możliwość częściowego zjednoczenia się anarchistów i POUM w jedną organizację. Gdyby anarchiści, POUM oraz lewe skrzydło socjalistów uświadomili sobie na samym początku konieczność podjęcia takiej decyzji i prowadzili realistyczną politykę, to być może wydarzenia w tej wojnie potoczyłyby się inaczej. Lecz wówczas, u zarania działań wojennych, kiedy partie rewolucyjne zdawały się być pewne swojego zwycięstwa, było to niemożliwe. Na przeszkodzie stanęły dawne uprzedzenia. Z jednej strony, marksistowska POUM kwestionowała anarchizm, z drugiej zaś, z czysto anarchistycznego punktu widzenia, „trockizm" POUM nie był wiele lepszy od „stalinizmu" komunistów. Niemniej taktyka komunistów popychała te dwie partie ku sobie. POUM przystępując po stronie CTN do majowych walk w Barcelonie kierowała się przede wszystkim instynktem, a kiedy później doszło do zgniecenia POUM, jedynie anarchiści ośmielili się ująć za tą partią.
Taki był oto, z grubsza rzecz biorąc, układ sił, O władzę robotników walczyły CNT-FAI, POUM i część socjalistów, o scentralizowane zarządzanie zaś i o uzbrojoną armię: prawica socjalistyczna, liberałowie i komuniści.
Nietrudno satem zorientować się, jakie przyczyny wówczas sprawiły, że bajdziej odpowiadała mi polityka komunistów niż POUM. Program komunistów, precyzyjny i realistyczny, bardziej przemawiał do opinii publicznej, która widzi sprawy w perspektywie jedynie kilku miesięcy. Tymczasem na codzień, polityka anarchistów, ich propaganda i inne działania były niżej wszelkiej krytyki; w przeciwnym razie udałoby się im przyciągrrąć do siebie niepomiernie więcej zwolenników. Wszelako rzecz całą przesądził fakt, że komuniści — tak mi się wydaje — wykazywali aktywność w tej wojnie, natomiast my i anarchiści staliśmy w miejscu. Takie panowało wówczas powszechne przeświadczenie. Komuniści sięgnęli po władzę, a ich szeregi wzbogaciły się o szerokie rzesze nowych członków zarówno dzięki zjednaniu sobie klas średnich przeciw rewolucjonistom, jak i dlatego, że wydawali się jedynym ugrupowaniem zdolnym do wygrania wojny. Rosyjska broń i znakomita obrona Madrytu przez oddziały dowodzone w większości przez komunistów uczyniły ich w Hiszpanii bohaterami. Każdy rosyjski samolot — jak ktoś powiedział — który przeleciał nad naszymi głowami, to była propaganda na rzecs komunistów. Aczkolwiek dostrzegałem logikę w rewolucyjnym puryzmie anarchistów, miałem jednak wrażenie, że niewiele było z niego korzyści. Liczyło się przede wszystkim zwycięstwo w wojnie.
Tymczasem na łamach gazet, na stronicach broszur, na plakatach, w książkach i kto wie gdzie jeszcze, rozgorzała piekielna walka między partiami. Najczęściej wpadały mi wówczas w ręce gazety La Batalia i Adeiante, wydawane przez POUM, w których ustawiczne strofowania PSUĆ za „kontrrewolucyjną" postawę nudziły mnie. Uważałem je za zarozumialstwo. Kiedy jednak później przyjrzałem się dokładniej prasie komunistów i PSUĆ, zorientowałem się, że wydawnictwa POUM stanowią niemal wzór wszelkich cnót w porównaniu ze swoimi oponentami. Trzeba wszakże przyznać, iż poza innymi względami, partia ta miała o wiele skromniejsze możliwości niż pozostałe. W odróżnieniu od komunistów nie posiadała ona żadnego oparcia w gazetach wychodzących poza krajem, a w samej Hiszpanii okoliczności były również dla niej wielce niesprzyjające, gdyż cenzura pra.sowa znajdowała się w rękach komunistów, co oznaczało, ze w przypadku nieprawomyśinych publikacji, pisma POUM mogły zostać zamknięte albo ukarane grzywną. Mimo, że członkowie POUM ciągle wygłaszali kazania o rewolucji i cytowali Lenina ad nauseam, to jednak należy im poczytywać za zaletę, iż z reguły nie wdawali się w personalne rozgrywki, a prowadzone spory przenosili przede wszystkim na łamy gazet. Wydawane przez nich duże kolorowe plakaty, adresowane do szerokich rzesz obywateli (w związku z dużą ilością analfabetów w Hiszpanii, plakaty odgrywają tam ważną rolę), nie były skierowane przeciw rywalizującym z nimi partiom, lecz prezentowały po prostu antyfaszystowskie treści, lub szeroko pojętą tematykę rewolucyjną. Znalazły się na nich na przykład pieśni śpiewane przez żołnierzy milicji. Osobny problem stanowiły ataki przeprowadzane przez komunistów. Zajmę się tym w dalszej csęści książki. Na razie przedstawię jedynie pokrótce główny kierunek natarcia.
Na pierwszy rzut oka przedmiotem konfliktu pomiędzy komunistami a POUM była taktyka. POUM opowiadała się za rychłym, wznieceniem rewolucji, gdy tymczasem komuniści byli odmiennego zdania, Taka różnica poglądów była rzeczą naturalną, tym bardziej, że obydwie strony dysponowały wieloma argumentami na poparcie swoich racji. Dodatkowo, komuniści utrzymywali, że propaganda POUM prowadzi do podziałów i osłabia siły rządowe, a więc zagraża zwycięstwu w wojnie. Chociaż nie podzielałem tej opinii, to również i ona mogłaby być podbudowana argumentami. W tym wszakże miejscu ujawniła się przewrotność taktyki komunistów. Najpierw ostrożnie, badając teren, później coraz głośniej, rozpoczęli oni kampanię mającą dowieść, że rozbijanie sił rządowych nie było wynikiem mylnych ocen POUM, lecz rozmyślnym działaniem. Okrzyknięto POUM ni mniej ni więcej tylko bandą zamaskowanych faszystów na żołdzie Franco i Hitlera, która forsuje pseudorewolucyjną politykę, by przysłużyć się w ten sposób faszystowskim planem. Okazała się ta partia organizacją „trockistowską" i „piątą kolumną Franco". Wnioski stąd płynęły następujące: zarówno dziesiątki tysięcy robotników — wliczając osiem lub dziesięć tysięcy marznących w okopach na linii frontu żołnierzy — jak i setki przybyszów z zagranicy, którzy nierzadko poświęcając swoje zarobki i narażając się na utratę obywatelstwa przyjechali do Hiszpanii, wszyscy oni byli zwykłymi zdrajcami opłacanymi przez wroga. Wersję tę rozpowszechniono przy użyciu plakatów, wzdłuż i wszerz Hiszpanii; powielały ją także w nieskończoność komunistyczne i prokomunistyczne gazety na całym świecie. Gdybym zapragnął zebrać same cytaty, to wystarczyłoby ich na pół tuzina książek.
Takich oto doczekaliśmy się określeń: trockiści, faszyści, zdrajcy, zbrodniarze, tchórze, szpiedzy i co tam jeszcze. Nie było to miłe, przyznaję, szczególnie gdy się myślało o tych, którzy tę kampanię rozpętali. Nieprzyjemne uczucia rodzą się w człowieku, kiedy widzi hiszpańskiego chłopca, o półprzytomnej bladej twarzy wyzierającej spod koca, transportowanego z linii frontu na noszach, a równocześnie oczyma wyobraźni patrzy się w kierunku demagogów w Londynie i Paryżu skrobiących swoje paszkwile mające udowodnić, że chłopak ten jest zamaskowanym faszystą. Cała wojenna propaganda, wszystkie te pokrzykiwania, kłamstwa, wyrazy nienawiści, uprawiana każdorazowo przez ludzi, którzy nie wąchają prochu, jest jedną z najokropniejszych cech wojny. Żaden z żołnierzy PSUĆ poznanych przeze mnie na froncie, żaden z komunistów z Brygady Międzynarodowej, których zdarzało mi się spotykać, nigdy nie nazwał mnie ani trockistą ani zdrajcą: takimi sprawami zajmowali się dziennikarze na tyłach. Pisząc na nas paszkwile i szkalując nas w gazetach siedzieli bezpiecznie w domach, albo w najgorszym razie w pokojach redakcyjnych w Walencji, oddaleni o setki kilometrów od kul i błota. Całą propagandową sieczkę na wojnie — demagogię, szumne frazesy, oczernianie wroga — z wyjątkiem napaści w międzypartyjnych porachunkach — produkowali jak zwykle ludzie trzymający się z dala od pól bitewnych, ludzie którzy częstokroć woleliby czmychnąć na koniec świata, byle tylko nie stanąć do walki. Jedną z najsmutniejszych nauk, jaką przyszło mi wynieść z tej wojny, jest przekonanie, że lewicowa prasa w niczym nie ustępuje w swej kłamliwości i niegodziwości prawicowej.1 Nieodparcie wierzę, że wojna, którą my — to jest strona rządowa — prowadziliśmy, była odmienna od typowych, im-perialistycznych wojen; charakter wojennej propagandy wszelako sprawił, ze nie można się było tego domyśleć. Ledwo zaczęły się walki, a jus posypały się obelgi; już, jak na komendę, ze szpalt lewicowej i prawicowej prasy polały się pomyje. Wszyscy mamy w pamięci zarówno plakat Daily Maił: „CZERWONI MALTRETUJĄ ZAKONNICE" jak i doniesienia Daily Worker, że oddziały Legii Cudzoziemskiej Franco „składały się z morderców, handlarzy żywyir. towarem, narkomanów i szumowin ze wszystkich krajów Europy" Jeszcze w październiku 1937 roku New Statesman raczył nas bajkami o faszystowskich barykadach, zrobionych z ciał żywych dzieci (wielce nieporęczny budulec do wznoszenia barykad), a Arthur Bryant oznajmiał, że „odcinanie nóg konserwatywnym związkowcom piłą" było w lojalistycznej Hiszpanii „na porządku dziennym". Tak samo dzieje się na każdej wojnie; żołnierze biją się, dziennikarze urządzają kocią muzykę, a żaden prawdziwy patriota nigdy nie zbliży się do frontowych okopów, chyba że zabiorą go na krótki propagandowy objazd. Często sprawia mi przyjemność myśl, że samolot odmienia sytuację na wojnie. Jeśli dojdzie do wybuchu następnej wielkiej wojny być może zobaczymy, po raz pierwszy w historii, podziurawionego pociskami pseudopatriotę, który nawoływał do nienawiści.
Gdyby spojrzeć na tę wojnę od strony zmagań prasowych, to hałaśliwością propagandy w niczym nie odbiegała ona od innych wojen. Było wszakże coś, co stanowiło o jej odmienności. Z natury rzeczy dziennikarze przeznaczają najbardziej miażdżące obelgi dla wroga, w tym przypadku jednak, w miarę upływu czasu, komuniści i POUM pisywali z większą zaciekłością o sobie nawzajem niż o faszystach. W owym czasie nie traktowałem tych spraw poważnie. Choć międzypartyjne rozgrywki irytowały mnie, a nawet napawały niesmakiem, to przecież uznawałem je za rodzinne waśnie. Byłem
Chciałbym uczynić wyjątek dla Manchester Guardian. Zbierając materiały do tej książki zmuszony byłem przebrnąć przez stosy angielskiej prasy. Jedynie Manchester Guardian, spośród największych brytyjskich gazet, wzbudził mój szacunek za swoją uczciwość. przekonany, że nic one nie zmienią, że nie ma takich różnic politycznych, których nie dałoby się usunąć. Pojąłem, że komuniści i liberałowie postanowili zatrzymać rozwój rewolucji, ale gdzieżby mi przyszło do głowy, że mogą posunąć się do zawrócenia
jej biegu.
Były jednakże po temu powody. Przebywałem wówczas nieprzerwanie na froncie, a tam atmosfera polityczna i stosunki między ludźmi pozostawały bez zmian. Na początku stycznia wyjechałem z Barcelony i aż do końca kwietnia nie korzystałem z przepustki. Przez cały ten czas — a nawet jeszcze potem — w kontrolowanej przez oddziały anarchistów i POUM Kotlinie Aragońskiej panowały, przynajmniej na pierwszy rzut oka, warunki niezmienne. Utrzymywała się ta sama rewolucyjna atmosfera, z jaką zetknąłem się na początku. Generał i szeregowiec, chłop i żołnierz milicji, wszyscy oni ciągle jeszcze mieli poczucie równości; pobierali taki sam żołd, tak samo się ubierali, spożywali takie samo jedzenie, a do siebie zwracali się „Ty" i „Towarzyszu"; nie było kasty panów, kasty: poddanych, żebraków, prostytutek, prawników, księży; płaszczenia się, salutowania. Sam oddychałem powietrzem równości, a to już mi wystarczyło, aby uznać, że tak samo jest w całej Hiszpanii. Nie docierało do mnie, że głównie za sprawą przypadku przyszło mi się znaleźć w obozie najbardziej rewolucyjnego odłamu hiszpańskiej klasy robotniczej.
Chciało mi się zatem śmiać z moich bardziej politycznie uświadomionych towarzyszy, kiedy przekonywali mnie, że na wojnę nię można patrzeć jedynie z czysto wojskowego punktu widzenia, i że mamy tylko dwa wyjścia: albo rewolucja albo faszyzm. Podzielałem w całej rozciągłości poglądy komunistów, które można by krótko ująć następująco: „Na rozmowy o rewolucji przyjdzie czas, kiedy wygramy wojnę", natomiast poglądy POUM sprowadzające się do stwierdzenia: „Musimy iść naprzód, bo inaczej będziemy się cofać" nie odpowiadały mi. Kiedy później doszedłem do wniosku, że słuszność była po stronie POUM, a w każdym razie ta partia miała więcej racji niż komuniści, to nie stało się tak z powodu dociekań teoretycznych. Na papierze program komunistów prezentował się nieźle; problem wszelako polegał na tym, że jego praktyczna realizacja rodziła wątpliwości co do słuszności intencji.
Każdy zwykły żołnierz milicji PSUĆ gorliwie wierzył w wielokroć powtarzane hasło: „Najpierw wojna, potem rewolucja" i był szczerze przekonany, że po wygraniu wojny nastąpi rozkwit rewolucji. Slogan ten okazał się jednak mydleniem oczu. Zabiegi komunistów nie miały na celu odsunięcia rewolucji w czasie lecz uzyskanie pewności, że nie odbędzie się ona nigdy. W miarę upływu czasu postępowanie to nabierało wyrazistości: władza klasy robotniczej stawała się coraz słabsza, a więzienia coraz bardziej zapełniały się rewolucjonistami różnego autoramentu. Każde posunięcie motywowano wymogami wojskowymi, taka bowiem wymówka była naj-wygodniejsza, a w istocie szło o wyparcie robotników z korzystnych pozycji na takie, z których po zakończeniu wojny stawianie oporu wobec przywracanego kapitalizmu byłoby niemożliwe. Chciałbym zwrócić uwagę, że nie kieruję swojej krytyki przeciw szeregowym członkom partii komunistycznej, a już w najmniejszym stopniu przeciw tysiącom komunistów, którzy bohatersko polegli na przedpolach Madrytu. Oni nie decydowali o polityce partii. Ci, którzy trzymali ster w rękach, wyżsi funkcjonariusze, wiedzieli dobrze co czynią i nie mam co do tego żadnych złudzeń.
Tak czy inaczej warto było pokusić się o zwycięstwo w tej wojnie, choćby nawet rewolucja miała zostać pogrzebana. W końcu jednak zacząłem powątpiewać, czy polityka komunistów na dłuższą metę do tego rzeczywiście prowadzi. Nikt zgoła nie brał pod uwagę, że różne etapy wojny mogą wymagać odmiennej polityki. Jeśli nawet anarchiści zapobiegli porażce w ciągu pierwszych dwóch miesięcy, to jednak stawianie skutecznego oporu przekroczyło w pewnym momencie ich zdolności organizacyjne; jeśli nawet komuniści uratowali sytuację w okresie od października do grudnia, to wcale nie wynikało z tego, że odniosą oni pełne zwycięstwo w tej wojnie. Polityka prowadzona przez komunistów podczas zmagań w Hiszpanii przyjmowana była w Anglii bez zastrzeżeń. Działo się tak zarówno z powodu niedopuszczania do druku krytycznych ocen na ten temat, jak i dlatego, że jej główne założenia — zlikwidowanie rewolucyjnego bałaganu, przyspieszenie produkcji, uzbrojenie armii — wydawały się realistyczne i mogły gwarantować skuteczność. Warto wobec tego ukazać tkwiące w niej słabe punkty.
Powstrzymanie wszelkich rewolucyjnych dążeń oraz nadanie tej wojnie w możliwie największym stopniu wymiarów zwykłych działań wojennych wymagało rezygnacji z korzystnych ze strategicznego punktu widzenia okazji, które nadarzały się w praktyce. Opisywałem już, jak byliśmy uzbrojeni, a raczej nieuzbrojeni na aragońskim froncie. Fakt rozmyślnego wstrzymywania dostaw broni w obawie, aby nie trafiła ona do rąk anarchistów, którzy mogliby później spożytkować ją dla rewolucyjnych celów, nie budził w zasadzie wątpliwości. Skutkiem tego wielka ofensywa na froncie w Aragonii, mająca w zamierzeniu doprowadzić do odrzucenia wojsk Franco spod Bilbao, a może i nawet spod Madrytu, nigdy nie nastąpiła. Była to wszakże sprawa o pomniejszym znaczeniu. Daleko ważniejszy problem stanowiło ogłoszenie hiszpańskiej kampanii jedynie „wojną o demokrację", w tej sytuacji bowiem odwoływanie się do klasy robotniczej za granicą z jakimikolwiek apelami o wsparcie straciło podstawy. Wymowa faktów prowadzi nas niechybnie do wniosku, że robotnicy na całym świecie podchodzili obojętnie do wydarzeń w Hiszpanii. O ile dziesiątki tysięcy osób przybyło, aby stanąć do walki, o tyle dziesiątki milionów pogrążone było w apatii. Jak się szacuje na różnego rodzaju „fundusze pomocy dla Hiszpanii" wpłynęło od całego angielskiego społeczeństwa, w ciągu pierwszego roku trwania wojny, około ćwierć miliona funtów, czyli chyba o połowę mniej, niż wynoszą wydatki na kino w jednym tygodniu. Rzeczywiste poparcie ze strony klasy robotniczej w demokratycznych krajach dla hiszpańskich towarzyszy mogłoby przybrać formę strajków i bojkotów w przemyśle. Do takich akcji nigdy jednak nie doszło. Zarówno przywódcy laburzystów jak i komunistów określali je przy każdej okazji jako nie do pomyślenia i — bez wątpienia — mieli rację. Nie mylili się również i wtedy, gdy podniesionymi głosami wykrzykiwali, że „czerwona" Hiszpania nie jest „czerwona". Echa „wojny o demokrację" z lat 1914-1918 nadal pobrzmiewały ponuro. Wszak nie kto inny, jak tylko sami komuniści uświadamiali w minionych latach wojowniczych robotników we wszystkich krajach, że „demokracja" jest jedynie układną nazwą kapitalizmu. Wbijanie najpierw do głów, że „demokracja to oszustwo", by potem nawoływać do „walki o demokrację!", nie jest zaiste dobrą taktyką. Gdyby Związek Radziecki z całym swoim ogromnym prestiżem, zamiast posługiwać się hałasem „demokratycznej Hiszpanii", zaapelował do robotników całego świata w imię „hiszpańskiej rewolucji", to trudno sobie wyobrazić, by pozostało to bez odzewu.
Najważniejszą sprawą było wszakże uderzenie na tyły Franco, jednak prowadzona polityka nie wzniecania rewolucji spowodowała, że manewr ten był trudny, o ile w ogóle możliwy do wykonania. Wiosną 1937 roku Franco sprawował władzę nad większą liczbą ludności niż rząd — przewaga ta wzrośnie, jeśli uwzględni się kolonie — chociaż obydwie strony posiadały mniej więcej tyle samo oddziałów. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że zapewnienie sprawnego działania wojska na polu walki, w sytuacji gdy na zapleczu frontu zamieszkuje wrogo nastawiona ludność, wymaga dysponowania drugą armią o podobnej sile — zabezpieczającą łączność, przeciwdziałającą aktom sabotażu itd. Niestety, na tyłach Franco nie istniał żaden liczący się ruch ludowy. Trudno dopuścić myśl, aby mieszkańcy tych terenów, w końcu robotnicy miejscy oraz uboższe warstwy chłopstwa, darzyli sympatią Franco lub też go wręcz popierali, jednakże rząd, wraz z każdym krokiem ku prawicy, zmniejszał swoją przewagę. Całości obrazu dopełnia sytuacja w Maroku. Dlaczego nie wybuchła tam rewolucja? Franco usiłował zaprowadzić swe nikczemne dyktatorskie rządy, gdy tymczasem Maurowie w rzeczywistości opowiadali się za nim, a nie za Frontem Ludowym! Naga prawda przedstawia się następująco: nikt nigdy nie próbował rozpalić pochodni buntu w Maroku, mogłoby to oznaczać bowiem, że wojna ma rewolucyjne podłoże. Pierwszym posunięciem, które przekonałoby Maurów o dobrej woli rządu, powinno być ogłoszenie niepodległości Maroka. I nie trudno sobie wyobrazić, jakie w tej sytuacji mieliby miny Francuzi! Złudne nadzieje na „ugłaskanie" francuskiego i angielskiego kapitalizmu doprowadziły do zmarnowania najlepszej w tej wojnie szansy o strategicznym znaczeniu. Cała polityka komunistów nastawiona była na sprowadzenie kampanii hiszpańskiej do rozmiarów najzwyklejszej w świecie wojny, której nie towarzyszy rewolucja i w której rząd znalazł się na nieomal przegranych pozycjach. Tego rodzaju działania wojenne wygrywa się wszakże przy użyciu środków bojowych, czyli przede wszystkim dzięki nieograniczonym dostawom broni; tymczasem geograficzne położenie Związku Radzieckiego, głównego dostarczyciela uzbrojenia dla strony rządowej, było bardzo niekorzystne w porównaniu z Włochami i Niemcami. Chyba hasło POUM i anarchistów: „Wojna i rewolucja są nierozłączne" okazało Się bardziej prorocze niż to się wydawało.
Przedstawiłem powody, które łegły u podstaw mojej ujemnej oceny a.ntyrewoiucyjnej polityki komunistów, póki jednak wpływa ona nadał na wydarzenia wojenne, nie tracę nadziei, że się mylę. Pragnę tego stokrotnie. Bez względu na wszystko chciałbym doczekać się wygranej w tej wojnie. Trudno rzecz jasna przewidzieć, co się jeszcze wydarzy. Rząd może dokonać zwrotu na lewo, Maurowie mogą samorzutnie wzniecić bunt, Anglia może zastąpić Wiochy w ich roli, zwycięstwo może być odniesione przy użyciu prostych środków bojowych — nie wiadomo. Niech więc podane wyżej sądy pozostaną takimi jakie są, niech czas pokaże w jakim stopniu mylę się, a w jakim mam rację.
W lutym 1937 roku widziałem te sprawy doprawdy odmiennie. Drażnił mnie zastój na aragońskim froncie i mój udział w walkach zdawał mi się nazbyt skąpy. Ciągle powracałem myślą do plakatu werbunkowego w Barcelonie, który zwracał się do przechodniów z oskarżycielskim pytaniem: „Jaki jest T w ó j wkład w de-mokraję?". Wiedziałem, ze mogę odpowiedzieć: „Pobrałem racie żywnościowe". Wstępując do milicji obiecałem sobie, że zabiję jednego faszystę — przecież jeśli każdy z nas zabiłby jednego, to wkrótce byśmy się ich pozbyli — lecz wówczas jeszcze nikogo nie zabiłem i nie było nawet sprzyjających po temu okoliczności. Rzecz jasna chciałem jechać do Madrytu. Wszyscy w naszym wojsku, bez względu na zapatrywania polityczne, wciąż tego pragnęli. Oznaczałoby to przejście do Brygady Międzynarodowej, gdyż w Madrycie znajdowało się w owym czasie bardzo niewiele oddziałów POUM, a i jednostek anarchistów było mniej niż poprzednio.
Oczywiście na razie trzeba było pozostać na linii frontu. Zapowiedziałem jednak wszystkim, że gdy tylko otrzymamy przepustki i nie będzie przeszkód, przeniosę się do Brygady Międzynarodowej, co pociągnęłoby za sobą. oddanie się pod rozkazy komunistów. Wiele osób próbowało odwieść mnie od tego zamiaru, nikt wszakże nie usiłował pokrzyżować mi szyków. Trzeba uczciwie przyznać, że w szeregach POUM nagonki na nieprawomyślnych prawie w ogóle się nie odbywały, choć może należało poważniej się tym zająć, zważywszy na szczególną sytuację tej partii. Wygłaszanie błędnych poglądów politycznych nie było karane, chyba, że chodziło o sympatie profaszystowskie. Mimo, iż podczas mojej służby w milicji wypowiedziałem wiele krytycznych uwag na temat „Kursu" POUM, to jednak nigdy nie miałem z tego powodu kłopotów. Nie wywierano nawet żadnych nacisków, aby wstępować do partii, chociaż, jak mi się wydaje, większość żołnierzy milicji do niej należała. Jeśli o mnie chodzi, to nigdy nie zdecydowałem się zostać jej członkiem, aczkolwiek później po zlikwidowaniu POUM, trochę tego żałowałem.


1 Quiroga, Barrios i Giral. Dwóch pierwszych odmówiło wyd broni związkom zawodowym.

2 Comite Central de Milicias Antifascistas. Delegatów wybierano w zależności od liczby członków ich organizacji. Dziewięciu delegatów pochodziło ze związków zawodowych, trzech z katalońskich partii liberalnych, a dwóch z różnych partii marksistowskich (POUM, komuniści i inni).

3 Tym właśnie należy tłumaczyć fakt, że tak niewiele broni z ZSRR znajdowało się na aragońskim froncie, gdzie przeważały oddziały anarchistów. Jedyną rosyjską bronią, jaką udało mi się zobaczyć do kwietnia 1937 roku — z wyjątkiem kilku samolotów, co do których nie jestem pewien, czy były rosyjskie — był pojedynczy ręczny karabin maszynowy.

4 Miało to miejsce w Izbie Deputowanych, w marcu 1935 roku.

5 Najlepszy opis rozgrywek międzypartyjnych w łonie rządu prezentuje Franz Borkenau w The Spanish Cockpit. Jest to napisana z iiaj większym znawstwem przedmiotu książka, jaka dotychczas ukazała nią na temat wojny domowej w Hiszpanii.

6 Stan członków POUM wynosił odpowiednio: w lipcu 1936 r. — 10 000, w grudniu 1936 r. — 70 000, w czerwcu 1937 r. — 40 000. Dane te jednak pochodzą z kręgów POUM i gdyby powołać się na nieprzychylne dla tej partii źródła, podane wyżej liczby byłyby prawdopodobnie czterokrotnie mniejsze. O ilości członków hiszpańskich partii na pewno można powiedzieć jedynie to, że każda partia zawyżała ich liczbę.