Poniżej publikujemy pierwszą z czterech części książki George'a Orwell'a W hołdzie Katalonii, która opisuje wojnę domową w Hiszpanii w latach 1936-1939. Orwell opisuje własne doświadczenia -był członkiem milicji POUM. Nie będziemy teraz streszczać tej książki -gdyż porusza ona zbyt ważne tematy i wkrótce na LBC ukaże się więcej artykułów na ten temat. Następne części książki będziemy publikować co kilka dni. Na razie zamieściliśmy pierwsze 5 rozdziałów.
Sytuacja pod koniec lat trzydziestych bardzo przypomina teraźniejszość, z tą tylko różnicą, że zamiast ekspansji faszystowskiej, mamy "humanitarne bombardowania" faszystów z Waszyngtonu. Tak jak międzynarodowy był charakter milicji antyfaszystowskiej, tak dzisiejsza iracka partyzantka składa się z ludzi urodzonych między Algierią a Afganistanem...
George Orwell
W hołdzie Katalonii -część 1
Rozdział pierwszy
Na dzień przed wstąpieniem do milicji ujrzałem w Koszarach
im. Lenina włoskiego żołnierza milicji, który stał przed oficerskim stołem.
Wyglądał na zahartowanego młodzieńca w wieku dwudziestu pięciu lub sześciu lat,
był barczysty i miał rudawożółte włosy. Czapkę z daszkiem zawadiacko naciągnął
na jedno oko. Stał bokiem do mnie, brodę oparł na piersiach i z zakłopotaną miną
wlepiał wzrok w mapę rozłożoną na stole przez jednego z oficerów. W jego twarzy
było coś, co mnie poruszyło do głębi. Miał oblicze człowieka, który równie łatwo
popełni morderstwo, jak też poświęci swe życie dla przyjaciela — tego rodzaju
rysów oczekuje się u anarchisty, a tymczasem on, co bardziej prawdopodobne, był
komunistą. Zawarły się w tej twarzy szczerość i okrucieństwo, ale nie zabrakło w
niej też patetycznej czci, jaką niepiśmienni ludzie darzą swoich
przypuszczalnych przełożonych. Było widoczne, że nie potrafił posługiwać się
mapą — czytanie jej uważał oczywiście za niesłychany wyczyn intelektualny. Nie
wiem, czemu to przypisać, ale chyba nigdy dotąd nie spotkałem kogoś takiego,
kogo obdarzyłbym równie natychmiastową sympatią. Mimo, że byli zajęci rozmową
przy stole, coś jednak zdradziło moje zagraniczne pochodzenie, bo Włoch podniósł
głowę i rzucił:
— Italiano?
Odpowiedziałem swoim słabym hiszpańskim:
— No, Ingles. Y tu?
— Italiano.
Kiedy wyszliśmy, przeszedł przez pokój i uścisnął mi bardzo mocno rękę. Dziwne,
taka wylewność wobec obcego! To było tak, jak gdyby przez krótki moment naszym
duszom udało się utworzyć wspólny pomost nad przepaścią jaką tworzyły język oraz
tradycja i wejść w absolutną zażyłość. Miałem nadzieję, że polubił mnie tak
bardzo, jak ja polubiłem jego. Ale wiedziałem też, że dla utrwalenia pierwszego
wrażenia, jakie na mnie wywarł, koniecznym jest, abym go więcej nie spotkał — i
co tu dużo mówić, tak też się stało. Tego rodzaju spotkania były w Hiszpanii na
porządku dziennym.
Piszę o tym Włochu, ponieważ żywo tkwi w mojej pamięci. Jego wystrzępiony mundur
i dzika, patetyczna twarz są uosobieniem szczególnej atmosfery tamtego czasu.
Wiąże się on z moimi wspomnieniami z tego okresu wojny — czerwone nagi w
Barcelonie, ponure pociągi pełne obdartych żołnierzy wlokące się na front,
szare, dotknięte wojną miasteczka z dala od linii frontu, błoto, lodowato zimne
okopy w górach.
Pomimo, że było to pod koniec grudnia 1936 roku, nie minęło zatem nawet siedem
miesięcy od momentu rozpoczęcia pisania, to jednak okres ten jawi mi się w
bardzo odległej perspektywie. Późniejsze wydarzenia odsunęły go na plan dalszy
niz rok 1935 lub 1905. Przyjechałem do Hiszpanii z zamiarem napisania artykułu
do gazety, tymczasem prawie natychmiast wstąpiłem do milicji, ponieważ w tamtych
dniach i w tamtej atmosferze wydawało się to jedyną rozsądną rzeczą, jaką można
było zrobić. Anarchiści sprawowali faktyczną kontrolę nad Katalonią, a rewolucja
znajdowała się w rozkwicie. Dla kogoś, kto był tam od początku, już nawet w
grudniu lub w styczniu, zdawać się pewnie mogło, że okres wrzenia dobiega końca,
lecz dla przybysza prosto z Anglii wygląd Barcelony był czymś zaskakującym i
przytłaczającym. Po raz pierwszy w życiu znalazłem się w mieście, gdzie klasa
robotnicza była u władzy. Praktycznie każdy budynek, bez względu na wielkość,
był zajęty przez robotników i udekorowany czerwonymi flagami lub
czeiwono-czamymi barwami anarchistów; na każdej ścianie nabazgrany sierp i młot
z inicjałami rewolucyjnych [ tii; większość kościołów zniszczona pożarem, a
figury świętych w zgliszczach. W wielu miejscach kościoły demolowane były przez
brygady robotnicze. Na każdym sklepie i kawiarni widniał napis głoszący ich
uspołecznienie, nawet pucybutów włączono do kolektywów, a ich skrzynki były
pomalowane na czerwono i czarno. Kelnerzy i sprzedawcy patrzyli każdemu prosto w
oczy i traktowali jak równego. Służalcze i nawet ceremonialne formy okresowo
zanikły. Nikt nie mówił Seńor lub Don czy nawet Usted; zwracano się do siebie:
„Towarzyszu" i „Ty"; Buenos Dias zostało zastąpione przez Salud. Od czasu Primo
de Rivera prawnie zabroniono wręczania napiwków; jedno z moich pierwszych
doświadczeń, to lekcja, jakiej udzielił mi dyrektor hotelu za próbę dania
napiwku windziarzowi. Nie było prywatnych samochodów, wszystkie zarekwirowano, a
tramwaje oraz taksówki i większość pozostałych środków transportu pomalowano na
czerwono-czarno. Rewolucyjne plakaty spotykało się wszędzie, połyskiwały ze
ścian soczystymi czerwieniami i błękitami sprawiając, że kilka pozostałych
reklam wyglądało przy nich jak błotne bohomazy. Na Ramblas, szerokiej centralnej
arterii, gdzie tłumy ludzi przepływały tam i z powrotem, głośniki ryczały
rewolucyjne pieśni przez cały dzień do późnej nocy. Najbardziej w tym wszystkim
dziwił wygląd tłumu. Sądząc z zewnętrznych przejawów było to miasto, w którym
klasa bogatych przestała praktycznie istnieć. Z wyjątkiem niewielkiej liczby
kobiet oraz obcokrajowców nie spotykało się wcale „dobrze ubranych" osób. Niemal
wszyscy nosili proste robotnicze ubrania lub niebieskie kombinezony, cay też
różne odmiany milicyjnych mundurów. Wszystko to zdumiewało i wzruszało. Wiele w
tym było czegoś, czego nie rozumiałem i co w pewnym sensie nawet mi się nie
podobało, lecz szybko pojąłem, że ten stan rzeczy jest wart tego, by o niego
walczyć. Wierzyłem również, że wszystko jest takie, jak mi się wydaje — że
państwo jest robotnicze, że cała burżuazja albo rozpierzchła się albo ją wybito,
lub ochotniczo przeszła na stronę robotników; nie zdawałem sobie sprawy, iż
wielka liczba zamożnych burżujów przyczaiła się, tylko chwilowo udając
proletariuszy.
Poza tym wszystkim, odczuwało się jeszcze coś ze złowieszczej atmosfery wojny.
Miasto przybrało posępny, niechlujny wygląd, drogi i budynki znajdowały się w
fatalnym stanie, ulice były skąpo oświetlone w obawie przed nalotami, sklepy w
większości nędzne i niemal puste. Brakowało mięsa, mleko stało się faktycznie
nieosiągalne, dawały się we znaki niedobory węgla, cukru i benzyny, a
najdotkliwiej chleba. Nawet w tym okresie kolejki po chleb ciągnęły się przez
setki metrów. Mimo to ludzie, jak się zdawało, byli wciąż zadowoleni i pełni
nadziei. Uporano się z bezrobociem, a koszty utrzymania były nadal niezwykle
niskie; żyjących w głębokiej nędzy prawie się nie dostrzegało, żebracy zniknęli,
z wyjątkiem Cyganów. Nade wszystko istniała wiara w rewolucję i w przyszłość,
poczucie wartkiego nadciągania ery równości i wolności. Ludzie usiłowali
zachowywać się prawdziwie po ludzku, a nie jak koła zębate w kapitalistycznej
maszynie. W zakładach fryzjerskich wisiały wypisane rękami anarchistów napisy
(fryzjerzy w większości byli zwolennikami anarchistów) uroczyście
obwieszczające, iż cyrulicy nie będą już więcej niewolnikami. Kolorowe plakaty
na ulicach wzywały prostytutki do zerwania z uprawianiem nierządu. Dla
pochodzących z bezwzględnej i szyderczej cywilizacji anglojęzycznej, dosłowność
z jaką ci idealistyczni Hiszpanie traktowali szablonowe rewolucyjne slogany
trąciła patosem. W tym czasie sprzedawano na ulicach za parę centymów naiwne
rewolucyjne ballady, wszystkie opiewające proletariackie braterstwo i
nikczemność Mussoliniego. Nieraz widziałem niepiśmiennego milicjanta, który
kupował jedną z nich i pracowicie sylabizował słowa, a kiedy już się w tym
połapał, zaczynał wyśpiewywać na właściwą nutę.
Przez cały ten okres przebywałem w Koszarach im, Lenina przechodząc szkolenie
bojowe. Kiedy wstępowałem do milicji, powiedziano mi, że wyślą mnie na front
nazajutrz, w rzeczywistości musiałem jednak czekać na skompletowanie nowej
centurii. Utworzone pośpiesznie na początku wojny przez związki zawodowe,
oddziały milicji robotniczej, nie były jeszcze zorganizowane na wzór regularnego
wojska. Jednostkami zgrupowania były: „drużyna" — licząca około trzydziestu
ludzi, „centuria" — licząca około stu ludzi i „kolumna" — słowo to w praktyce
oznaczało wielką liczbę żołnierzy. Koszary składały się z bloku okazałych,
murowanych budynków, wraz z ujeżdżalnią i ogromnymi brukowanymi placami; kwatery
te, przed zdobyciem ich podczas czerwcowych walk, zajmowała kawaleria. Moja
centuria spała w jednej ze stajni, pod kamiennymi żłobami, na których widniały
jeszcze wyryte imiona wierzchowców. Wszystkie konie zostały przejęte i wysłano
je na front, lecz całe otoczenie ciągle cuchnęło moczem i gnijącym owsem.
Spędziłem tam tydzień. Moja pamięć utrwaliła przede wszystkim końską woń, drżące
sygnały trąbki (nasi trębacze byli niewyszkoleni — hiszpańskiej sygnalizacji
dźwiękowej nauczyłem się dopiero nasłuchując odgłosów zza linii faszystów),
stukot podkutych butów na koszarowym placu, długie poranne apele w zimowym
słońcu, szaleńcze gry w piłkę nożną — pięćdziesięciu po jednej strome, w
pokrytej piaskiem ujeżdżalni. W budynkach kwaterowało blisko tysiąc mężczyzn,
około dwadzieścia kobiet, nie licząc żon milicjantów, które zajmowały się
gotowaniem. Kobiety nadal służyły w milicji, chociaż nie było ich za wiele. W
pierwszych bitwach walczyły ramię przy ramieniu z mężczyznami, co uchodziło za
rzecz zupełnie naturalną. Rzecz taka prawie nie dziwi podczas rewolucji. Poglądy
już się jednak zmieniały. Musztrowanie kobiet w ujeżdżalni wymagało trzymania
milicjantów z dala od tego miejsca, bo wyśmiewali je i zniechęcali. Kilka
miesięcy wcześniej nikogo nie śmieszyłby widok kobiety niosącej karabin.
Milicjanci utopili w brudzie i pogrążyli w chaosie całe koszary, a także każdy
zajmowany przez nich budynek, co można by uznać za uboczny produkt rewolucji. We
wszystkich kątach natykał się człowiek na stosy połamanych mebli, zniszczonych
siodeł, mosiężnych kawaleryjskich hełmów, pustych pochew po szablach; na
rozkładające się jedzenie. Marnotrawstwo żywności było przerażające, szczególnie
chleba. Z samej tylko mojej sali wyrzucano pełen kosz chleba przy każdym posiłku
— jakaż to hańba wobec cywili, którzy cierpieli niedostatek. Jadaliśmy przy
długich stołach na kobyłkach, z wiecznie zatłuszczonych cynowych misek, a piło
się z okropnego naczynia o nazwie porron, Porron to rodzaj szklanej butli o
szpiczastym dziobku, po naciśnięciu którego tryska z niej cienkim strumieniem
wino; można tak pić z pewnej odległości nie dotykając wargami oraz podawać ją z
ręki do ręki. Jak tylko zaczęto jej używać, rozpocząłem strajk domagając się
szklanki. Jak na mój gust naczynia te nazbyt przypominały „kaczki" używane w
szpitalu, zwłaszcza, że wypełniało je białe wino.
Stopniowo wydawano rekrutom mundury, ale ponieważ działo się to w Hiszpanii,
więc otrzymywano je partiami, tak, że nigdy nie było wiadomo, co kto dostał,
wielu zaś najpotrzebniejszych rzeczy, jak na przykład pasów, ładownic nie
przydzielano aż do ostatniej chwili, to jest do momentu, kiedy już rzeczywiście
czekał pociąg, by zabrać nas na front. Piszę tu o „mundurach", czy jak kto woli
o „uniformach", co pewnie nie najlepiej oddaje istotę sprawy, bo prawda w
rzeczywistości wyglądała inaczej. Może nazwa „mul-tiform" byłaby tu
najwłaściwsza. Każdy dobierał ubiór według tego samego ogólnego planu, lecz
nigdy nie zdarzyło się spotkać dwóch całkiem jednakowych. W praktyce wszyscy
wojskowi nosili sztruksowe bryczesy, ale na tym kończyła się jednolitość.
Niektórzy nakładali owijacze, inni sztruksowe getry, a jeszcze inni sztruksowe
sztylpy, lub buty z cholewami. Wkładano na siebie zapinane na zamek kurtki,
tyle, że jedni przywdziewali skórzane, podczas gdy pozostali wełniane, we
wszystkich możliwych kolorach. Rodzajów czapek było tyle, ilu właścicieli.
Przyjął się zwyczaj przyozdabiania przodu czapki odznaką partyjną, a ponadto
nieomal każdy przewiązywał szyję czerwoną lub czerwono-czarną chustą. Kolumna
milicji tworzyła w tych czasach zbieraninę o niecodziennym wyglądzie. Odzież
jednak musiano wydawać taką, jaką w pośpiechu wykonała ta czy inna fabryka i w
gruncie rzeczy, uwzględniając panujące warunki, ubiory nie były złe.
Wyprodukowane wszakże z lichej bawełny koszule oraz skarpety w żadnej mierze nie
chroniły przed zimnem. Aż strach pomyśleć, co ci milicjanci musieli przecierpieć
kilka miesięcy wcześniej, zanim cokolwiek zdołano zorganizować. Pamiętam, jak
przez przypadek natknąłem się w gazecie sprzed około dwóch miesięcy na wypowiedź
jednego z przywódców POUM1, który po wizycie na froncie oświadczył, iż starał
się upewnić czy „każdy milicjant ma koc". To zdanie musi wywołać dreszcz u
każdego, kto choć raz w życiu spał w okopie.
W drugim dniu mojego pobytu w koszarach rozpoczęło się coś, co można by, nie bez
uśmiechu, nazwać „szkoleniem". Na wstępie rozegrały się przerażające, chaotyczne
sceny. Wśród rekrutów większość stanowili szesnastoletni bądź siedemnastoletni
chłopcy z bocznych uliczek Barcelony, przeniknięci rewolucyjnym zapałem, lecz
zupełnie nieświadomi tego, na czym polega wojna. Niepodobna ich było nawet
ustawić w szereg. Dyscyplina nie istniała; jeżeli komuś nie spodobał się rozkaz,
występował z szyku i wszczynał zażartą kłótnię z oficerem. Porucznik prowadzący
ćwiczenia był sympatycznym młodym człowiekiem, o czerstwej twarzy oraz krzepkim
wyglądzie, służył uprzednio w regularnym wojsku jako oficer i nadal trzymał
fason poruszając się sprężystym krokiem, w mundurze jak spod igły. Dość
nieoczekiwanie okazał się szczerym i żarliwym socjalistą. Bardziej nawet niż
sami żołnierze kładł nacisk na pełną społeczną równość pomiędzy wszystkimi
obywatelami. Przypominam sobie przykrą niespodziankę, jaka go zaskoczyła, gdy
pewien nowicjusz zwrócił się do niego „Seńor".
— Co! Sefior! A od kiedy to mówi się do mnie Senor? Czyż nie jesteśmy wszyscy
towarzyszami?
Wątpię, czy mu to ułatwiało pracę. Tymczasem nowi rekruci odbywali szkolenie
wojskowe, które nie było im w najmniejszym stopniu przydatne. Jak się
dowiedziałem, cudzoziemcy nie mieli obowiązku brać udziału w „ćwiczeniach"
(zauważyłem, że Hiszpanie wierzyli niezłomnie w o wiele lepszą znajomość
rzemiosła wojskowego u obcokrajowców niż u swoich), ale oczywiście zgłosiłem się
wraz z innymi. Ogromnie mi zależało, aby się nauczyć obsługi karabinu
maszynowego. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że obchodzenie się z bronią nie
wchodzi w zakres naszej nauki. Tak zwane szkolenie było zwykłą musztrą na placu
apelowym w najgłupszym, staroświeckim stylu; w prawo zwrot, w lewo zwrot,
maszerowanie na baczność trójkami w kolumnie i cała reszta bezużytecznych
nonsensów, które poznałem w wieku piętnastu lat. Zaiste, przyjęto niezwykłą, jak
dla wojska partyzanckiego, formę ćwiczeń. Jest rzeczą jasną, że mając kilka dni
na przeszkolenie żołnierza, należy nauczyć go rzeczy najpotrzebniejszych: jak
się powinien okopać, jak nacierać w otwartym terenie, jak odbywać służbę
wartowniczą, jak zbudować fortyfikację, a ponad wszystko, jak się posługiwać
bronią. Tymczasem tej gromady pełnych entuzjazmu dzieci, którą za kilka dni
miano przerzucić, na linię frontu, nikt nawet nie nauczył, jak strzelać z
karabinu, albo jak wyciągać zawleczkę z granatu. Nie zdawałem sobie wówczas
sprawy, że spowodowane to było niedoborem broni. W milicji POUM tak rozpaczliwie
brakowało karabinów, iż przybywające na front świeże oddziały zawsze musiały je
przejmować od schodzących z linii walki. W całych Koszarach im. Lenina nie
znalazłby się ani jeden karabin, z wyjątkiem tych, które nosili wartownicy.
Mimo, że według normalnych kryteriów nadal byliśmy kompletną zbieraniną, to
jednak po paru dniach uznano nas za nadających się do publicznej prezentacji i
co rano wychodziliśmy krokiem marszowym do miejskich ogrodów na wzgórzu za Plaża
de Espana. Mieścił się tam wspólny plac apelowy dla oddziałów milicji ze
wszystkich partii, a ponadto dla karabinierów i pierwszych kontyngentów świeżo
sformowanej Armii Republikańskiej. W tych to ogrodach, na szczycie wzgórza
rozgrywały się niezwykłe i podnoszące na duchu sceny. Każdą alejką i ścieżką,
wśród symetrycznych klombów, maszerowały tam i z powrotem wyprężone oddziały i
kompanie z wypiętymi piersiami, starając się za wszelką cenę wyglądać jak
prawdziwe wojsko. Wszyscy nieuzbrojeni i w niekompletnym milicyjnym
umundurowaniu, a na niejednym łata na łacie. Sposób postępowania był zawsze ten
sam. Trzy godziny napuszonego marszu przed siebie i z powrotem (hiszpański krok
marszowy jest krótki i szybki), potem zatrzymanie, złamanie szeregów i już
spragniona gromada otaczała sklepik spożywczy w połowie wzgórza robiący świetny
interes na tanim winie.
Odnoszono się do mnie bardzo przyjaźnie. Sam fakt, że byłem Anglikiem stanowił
pewnego rodzaju osobliwość, w każdym razie oficerowie Karabinierów przywiązywali
do tego dużą wagę i stawiali mi kolejki. Tymczasem ilekroć udawało mi się dopaść
naszego porucznika, tylekroć krzykiem starałem się wymusić na nim, aby
przeszkolił mnie w obsłudze karabinu maszynowego. Wydobywałem z kieszeni
słowniczek Hugo'a i nacierałem na niego kalecząc hiszpański:
— Yo se manejar fusil. No se manejar ametralladora. Quiero apprender
ametralladora. Quando vamos apprender ametrałla- dora?2
Odpowiedzią był zawsze zaniepokojony uśmiech i obietnica,
że szkolenie odbędzie się mańana (jutro). Nie trzeba dodawać, że manana nigdy
nie nadeszło. Kilka dni przeminęło i rekruci nauczyli się wcale zgrabnie
maszerować równym krokiem oraz prężyć się na baczność, i jeśli wiedzieli nadto,
z której strony lufy wylatuje pocisk, to tutaj kończyła się ich wiedza. Pewnego
razu, kiedy ogłoszono postój, podszedł do nas uzbrojony karabinier i pozwolił
nam obejrzeć swój karabin. Okazało się, że w całej mojej drużynie nikt poza mną
nie wiedział nawet, jak załadować broń, a co dopiero mówić o celowaniu.
Cały ten czas toczyłem nieustanne zmagania z językiem hiszpańskim. Oprócz mnie
był w koszarach tylko jeden Anglik, a nikt, nawet wśród oficerów, nie umiał ani
słowa po francusku. Sytuację pogarszał jeszcze fakt, że moi współtowarzysze
porozumiewali się między sobą głównie po katalońsku. Jedynym rozwiązaniem tego
problemu pozostało noszenie wszędzie ze sobą słowniczka i błyskawiczne sięganie
po niego w krytycznych momentach. Bardziej jednak wolałem być cudzoziemcem w
Hiszpanii niż w większości innych krajów. Jakże tam było łatwo o przyjaźnie! W
ciągu jednego, czy dwóch dni dwudziestu milicjantów mówiło do mnie po imieniu,
wtajemniczało w miejscowe zwyczaje i wprawiało w zakłopotanie okazywaną
gościnnością. Nie chodzi mi o to, żeby napisać propagandową książkę, toteż nie
chcę idealizować milicji spod znaku POUM. Cały system funkcjonowania tych
oddziałów posiadał poważne wady, a i ludzie byli różnego pokroju, w owym czasie
bowiem zmniejszał się ochotniczy nabór i wielu najlepszych albo przebywało na
froncie albo już nie żyło. Zawsze znajdował się wśród nas pewien procent
zupełnie nieprzydatnych. Rodzice przyprowadzali bez żenady do komisji poborowych
piętnastoletnich chłopców dla dziesięciu peset — tyle wynosił w milicji
codzienny żołd — a także ze względu na chleb, wydawany milicjantom w
.dużych ilościach i przemycany przez nich do rodzinnych domów. Twierdzę
jednakże, iż każdy, komu przyszłoby niespodziewanie znaleźć się wśród
hiszpańskiej klasy robotniczej, tak jak mnie się to zdarzyło — być może
powinienem używać określenia katalońska klasa robotnicza, jako że poza kilkoma
Aragończykami i Andalu-zyjczykami, przestawałem jedynie z Katalończykami — byłby
pod wrażeniem jej niebywałej przyzwoitości, a ponad wszystko prostolinijności i
hojności. Hiszpańska szczodrość, w zwykłym rozumieniu tego słowa, bywa czasami
nieco krępująca. Poprosisz o papierosa, wmuszą w ciebie całą paczkę. Ale
istnieje poza tym szczodrość mająca głębszy wymiar, prawdziwa wielkoduszność,
której doświadczałem raz po raz w najtrudniejszych sytuacjach. Niektórzy
dziennikarze i obcokrajowcy podróżujący w czasie wojny po Hiszpanii głosili, że
Hiszpanie w skrytości ducha taili gorzką zawiść wobec pomagających im
cudzoziemców. Mogę stwierdzić tylko, że nigdy nie zauważyłem czegoś podobnego.
Pamiętam, że kilka dni przed opuszczeniem przeze mnie koszar, powróciła z frontu
na przepustki grupa żołnierzy. W podnieceniu rozprawiali o swoich przeżyciach i
z pełnym entuzjazmem wypowiadali się o francuskich oddziałach, które zajmowały
pozycje obok nich w Huesca. Mówili, że Francuzi byli dzielni i dodawali z
zapałem: — Mas valientes que nosotros! — Dzielniejsi niż my! — Oczywiście
oponowałem, na co oni powiadali, że Francuzi posiedli lepszą znajomość sztuki
wojennej — bieglej używali granatów, karabinów maszynowych itp. Ta uwaga jednak
o czymś świadczy. Anglik prędzej da sobie rękę odrąbać niz wypowie coś
podobnego.
Każdemu przybyszowi z zagranicy, który służył w milicji, kilka pierwszych
tygodni upływało na nauce miłości do Hiszpanów i na irytowaniu się z powodu ich
pewnych osobliwych cech. Moje rozdrażnienie na froncie sięgało niekiedy zenitu.
Hiszpanie są w wielu sprawach niezastąpieni, ale wojny prowadzić nie potrafią.
Wszystkich cudzoziemców jednakowo napełniała lękiem ich nieudolność, a przede
wszystkim doprowadzająca do szału niepunktu-alność. I żaden obcokrajowiec nie
zdoła uniknąć poznania tego jednego hiszpańskiego słowa: mańana — „jutro" (jako
rzeczownik la manana — rano). Wszystkie możliwe do pomyślenia sprawy na dzisiaj
odkłada się por la mańana. Postępowanie to jest tak nagminne, że nawet Hiszpanie
stroją sobie z niego żarty. I nic w Hiszpanii, od posiłku począwszy, a na bitwie
skończywszy, nigdy nie odbywa się w zaplanowanym terminie. Z reguły wszystko
zaczyna się z opóźnieniem, lecz bywa i tak — akurat wtedy, gdy ci to nawet do
głowy nie przyjdzie — że coś dzieje się przedwcześnie. Pociąg odjeżdżający
planowo o dziewiątej wyruszy z pewnością pomiędzy dziewiątą a dziesiątą, ale raz
w tygodniu może się zdarzyć, że z racji kaprysu maszynisty odjazd nastąpi o wpół
do ósmej. Takie obyczaje mogą nieźle dać się we znaki. Teoretycznie jestem nawet
skłonny podziwiać Hiszpanów za to, iż nie cierpią na nerwicę „czasową" ludzi z
północy, ale cóż, ja niestety cierpię.
Po nieustannych pogłoskach, manana i opóźnieniach, nieoczekiwanie wydano nam
rozkaz wyjazdu na front w ciągu dwóch godzin, a tymczasem my ciągle byliśmy
niewyekwipowani. W magazynie kwatermistrza nastał sądny dzień; w rezultacie
sporo żołnierzy chcąc nie chcąc wyruszało bez pełnego wyposażenia. Koszary
natychmiast zapełniły się kobietami, które wyrosły jakby spod ziemi i pomagały
swoim ziomkom zwijać koce oraz pakować tornistry. Upokorzyło mnie trochę, gdy
hiszpańska dziewczyna, żona Williamsa, drugiego Anglika w milicji, musiała mi
demonstrować, jak mam złożyć moje nowe skórzane ładownice. Była ona delikatnym,
ciemnookim, pełnym kobiecości stworzeniem i mimo, że sprawiała wrażenie, jak
gdyby życie upłynęło jej na huśtaniu kołyski, to w gruncie rzeczy, spisywała się
dzielnie podczas czerwcowych walk ulicznych. Nosiła wówczas na ręku dziecko
urodzone w dziesięć miesięcy po wybuchu wojny — pewnie powiła je u stóp
barykady.
Planowy odjazd pociągu miał nastąpić o ósmej wieczorem; tymczasem dopiero około
dziesięć minut po ósmej znękanym i spoconym oficerom udało się ustawić nas w
szyku na koszarowym placu. Żywo tkwi w mojej pamięci scena z pochodniami —
zgiełk i podniecenie, czerwone flagi łopoczące w blasku płomieni; zgromadzone
szeregi milicjantów z tornistrami na plecach i ze zwiniętymi w rolkę kocami, jak
bandoliery przerzuconymi przez ramię; i krzyki, i stukot butów, i cynowe miski,
a potem zatrważający, ostatecznie uwieńczony ciszą, syk; wreszcie jakiś komisarz
od spraw politycznych stojący pod kołyszącym się czerwonym transparentem o
ogromnych, rozmiarach przemawiający do nas po katalońsku. W końcu kazano nam
maszerować w kierunku dworca wybierając najdłuższą, trzy lub czteromilową trasę,
tak aby pokazać nas całemu miastu. Na Ramblas zarządzono postój na czas
odegrania przez wypożyczoną orkiestrę paru rewolucyjnych i innych melodii. I
znów ta nadęta scena, jak z wejścia herosów — krzyki i entuzjazm, wszechobecne
czerwone i czerwono-czarne flagi, przyjazne tłumy kłębiące się na chodniku, aby
na nas popatrzeć, machające z okien w naszym kierunku kobiety. Jakże to wszystko
wydawało się wtedy naturalne, jakże odległe i nieprawdopodobne zdaje się
dzisiaj! W pociągu panowała tak gęsta ciżba, że ledwie starczało miejsca nawet
na podłodze, a co dopiero na ławkach. W ostatniej chwili wbiegła pędem na peron
żona Williamsa i podała nam butelkę wina oraz wianuszek jasnoczerwonej kiełbasy,
która smakuje jak mydło i działa przeczyszczająco. Pociąg wytoczył się z
Katalonii i piął się mozolnie ku płaskowyżowi aragońskiemu, ze zwykłą w czasie
wojennym prędkością, coś poniżej dwudziestu kilometrów na godzinę.
1 Robotnicza Partia Zjednoczenia Marksistów (Partido Ob mfication Marxista).
2 W niepoprawnym hiszpańskim: Umiem posługiwać się karabinem. Nie umiem obchodzić się z karabinem maszynowym. Chcę nauczyć się obsługi karabinu maszynowego. Kiedy poznam karabin maszynowy7 (przyp. tłum.).
Rozdział drugi
Brabastro, chociaż z dala od linii frontu, robiło wrażenie niegościnnego miasta
i nosiło ślady zniszczeń. Gromady obdartych miliciantow włóczyły się po ulicach
usiłując się rozgrzać. Na walącym ę murze natrafiłem na afisz, z datą z
poprzedniego roku, informujący, że „sześć dorodnych byków" zostanie zabitych na
arenie w taki to a taki dzień. Jakże smętnie wyglądały wyblakłe kolory! Gdzież
się teraz podziewają te dorodne byki i ci wspaniali toreadorzy? Okazało się, że
nawet w Barcelonie prawie nie odbywały się obecnie żadne walki byków: tak się
jakoś złożyło, że najlepsi matadorzy byli faszystami.
Moją kompanię wysłano ciężarówką do Sietamo, stamtąd na zachód, do Alcubierre,
które leżało zaraz za linią frontu, naprzeciw Saragossy. O Sietamo walczono
trzykrotnie, zanim ostatecznie zostało opanowane przez anarchistów w
październiku. Jego okolice były zrujnowane przez ogień artyleryjski, a domy
naznaczone bliznami po pociskach. Znajdowaliśmy się obecnie na wysokości 500
metrów ponad poziomem morza. Panował przeraźliwy ziąb, nie wiadomo skąd
nadciągnęły kłęby gęstej mgły. Pomiędzy Sietamo i Alcubierre kierowca ciężarówki
pomylił drogę (była to jedna z typowych cech dla tej wojny) i godzinami
błąkaliśmy się w nieprzeniknionych oparach. Głęboką nocą dotarliśmy do
Alcubierre. Ktoś poprowadził nas przez grzęzawiska do stajni dla mułów, gdsie
zakopaliśmy się w sieczce i natychmiast zasnęliśmy. Sieczka nie jest najgorsza
do spania, szczególnie gdy czysta, może nie taka dobra jak siano, ale lepsza niż
słoma. Już o brzasku odkryłem, że pełno w niej było skórek od chleba, podartych
gazet, kości, zdechłych szczurów i poszczerbionych puszek po mleku.
Byliśmy teraz blisko linii frontu, na tyle blisko, aby czuć charakterystyczny
zapach wojny — dla mnie to woń ekskrementów i rozkładającej się żywności.
Alcubierre nigdy dotąd nie dostało się pod artyleryjski obstrzał, toteż
znajdowało się w lepszym stanie niż większość wiosek leżących tuż koło linii
walk. Żywię jednak przekonanie, że nawet w czasie pokoju każdemu podróżującemu
po tych stronach Hiszpanii rzuci się w oczy wyjątkowo głęboka nędza aragońskiej
wsi. Osady są pobudowane, jak warownie: stłoczone ubogie domki (dla których
błoto i kupa kamieni stanowiły budulec) otaczają kościół, i nawet wiosną kwiaty
można spotkać jedynie gdzieniegdzie; zagrody nie mają ogródków, a tylko
obejście, gdzie wrzaskliwy drób tapla się w warstwie mulego nawozu. Pogoda była
ohydna, na przemian mgła i deszcz. Wąskie gruntowe dróżki zmieniły się w błotne
rzeki, głębokie miejscami na pół metra, z trudem pokonywane przez ciężarówki
buksujące kołami, a chłopi prowadzili swe ciężkie wozy zaprzęgnięte w muły,
często aż po sześć zwierząt w jednym zaprzęgu, zawsze poustawianych w szpic.
Ciągłe ruchy wojsk zrobiły z wioski potworny śmietnik. Ani teraz ani nigdy w
przeszłości nie istniały tu takie udogodnienia jak ustęp, albo jakakolwiek
kanalizacja, i znalezienie gdzieś metra kwadratowego powierzchni, na której
można by postawić stopę, bez potrzeby spoglądania pod nogi, okazywało się
niemożliwe. Kościół od dawna zmieniono w latrynę; temu samemu celowi służyły
wszystkie pola w promieniu pół kilometra. Ilekroć pomyślę o pierwszych dwóch
miesiącach wojny, tylekroć moja pamięć niezmiennie przywołuje te ścierniska
zimową porą, gdzie źdźbła są pokryte zaskorupiałymi odchodami.
Minęły dwa dni, a karabinów nam nie wydano. Kto zaszedł do Comite de Guerra i
przyjrzał się rzędowi dziur w murze — rezultat salw karabinowich, rozstrzeliwano
tutaj wielu faszystów — ten poznał wszystkie osobliwości Alcubierre. Tam, gdzie
biegła linia frontu, sprawy toczyły się oczywiście spokojnie, liczba rannych
prawie nie rosła. Najważniejszym wydan-przybycie faszystowskich dezerterów
przyprowadzoi. z pola walki. Wielu żołnierzy z oddziałów po dru \ było wcale
faszystami, ot zwykli, nieszczęśliwi pob Wybuch wojny zastał podczas odbywania
służby we przestraszonych, aby próbować ucieczki. Bywało, podejmowali ryzyko
przemknięcia się do naszych wątpienia chętnych znalazłoby się więcej, gdyby me
poz swych rodzin na terytorium faszystów. Ci dezerte „prawdziwi" faszyści,
jakich kiedykolwiek spotkałem, mnie to, że wyjąwszy noszone przez nich
kombinezony \ khaki, niczym się od nas nie odróżniali. Kiedy przybywa]
doskwierał im dojmujący głód — co nie było niezwykle, szy, że mieli za sobą
dzień lub dwa krążenia po niczyjej z: za każdym razem stanowiło to triumfalnie
obwieszczany < na poparcie tezy, iż faszystowskie oddziały nie dojadają. < wałem
jednego z nich, gdy był karmiony w chłop;: Widok godny pożałowania. Wysoki
chłopiec, w wieku dv lat, mocno ogorzały od wiatru, w ubraniu w strzępach, s
kucki opróżniając miskę pełną gulaszu z gorączkow; przez cały ten czas obrzucał
nerwowo ukradkowymi spo krąg przypatrujących mu się milicjantów. Sądzę, że wci;
się wierzyć, iż jesteśmy łaknącymi krwi „czerwonymi" i za go, jak tylko skończy
jedzenie; uzbrojeni strażnicy be2 poklepywali go po ramieniu i uspokajali.
Pewnego pamięt pojawiła się grupa piętnastu dezerterów naraz. Prowac
w'zwycięskiej radości przez wieś, a przed nimi jechał n na białym koniu.
Zdołałem upamiętnić to na nieco roz zdjęciu, które mi później skradziono.
Rano, trzeciego dnia naszego pobytu, do Alcubierre karabiny. Sierżant o nalanej,
smagłej twarzy wydawał ji po mułach. Doznałem silnego wstrząsu, kiedy ujrzałe
wręczono. Niemiecki Mauser z 1896 roku — sprzed poi dziestu lat! Zardzewiały, z
opornie chodzącym ryglem, t podstawa lufy popękana; jeden rzut oka do wylotu
luf; że jest skorodowana i chyba nic jej już nie pomoże, karabinów była w
podobnym stanie, trafiały się nawet nikt nie zadał sobie trudu, aby wydać
najmożliwsze egzemplarze umiejącym strzelać. Najlepsza sztuka z tej partii,
jedynie dziesięcioletnia, dostała się w ręce piętnastolatka, głupkowatego
nicponia, znanego wszystkim jako mańcón (pederasta). Sierżant przeprowadził
pięciominutowe „szkolenie" polegające na objaśnieniu zasad ładowania i
rozbierania zamka na części. Wielu milicjantów nigdy nia miało do czynienia z
bronią palną, a tylko paru, jak się domyślam, wiedziało, do czego służą
celowniki. Wydano naboje, po pięćdziesiąt na osobę, szeregi zostały uformowane,
przypięliśmy tornistry i nastąpił wymarsz na odległy o trzy mile front.
Centuria w sile osiemdziesięciu ludzi i kilku psów wspinała się drogą w
poszarpanym wachlarzu. Każdej kolumnie milicji towarzyszył w charakterze
maskotki przynajmniej jeden pies. Nieszczęsne stworzenie, które szło krok w krok
z nami, miało wypalone na sierści olbrzymie litery POUM i przemykało się
chyłkiem, jak gdyby zdając sobie sprawę, że coś jest nie w porządku z jego
wyglądem. Na czele kolumny, obok czerwonej flagi, jechał na karym koniu Georges
Kopp, dzielny belgijski komendant; odrobinę z przodu młodzieniec, z wyglądającej
na zbójecką milicyjnej kawalerii, hasał na swoim wierzchowcu tam i z powrotem,
pokonując galopem każdą piędź wznoszącego się terenu i przybierając malownicze
pozy na szczycie. Wspaniałe konie hiszpańskie, zdobyte w dużych ilościach
podczas rewolucji, rozdzielono wśród milicjantów, ci zaś, rzecz prosta,
zajeżdżali je na śmierć.
Droga wiła się pomiędzy żółtymi, nie użyźnionymi polami, których od
ubiegłorocznych zbiorów nie tknęła ręka rolnika. Przed nami rozciągał się niski
łańcuch górski, łączący Alcubierre z Sa-ragossą. Dochodziliśmy w pobliże frontu,
w pobliże granatów, karabinów maszynowych i błota. Szczerze mówiąc bałem się.
Wiedziałem, że panuje tam teraz spokój, lecz w odróżnieniu od większości kolegów
wokół mnie byłem wystarczająco stary, aby pamiętać I wojnę, chociaż nie dość
stary, aby w niej walczyć. Wojna oznaczała dla mnie świszczące pociski i
skaczące stalowe odłamki, a przede wszystkim błoto, wszy, głód oraz ziąb. Może
to dziwne, ale lękałem się zimna o wiele bardziej niż przeciwnika. Myśl o
chłodzie prześladowała mnie przez cały pobyt w Barcelonie; nawet budząc się
nocami rozpamiętywałem zimno w okopach, okropne ranki z alarmami, długie godziny
na warcie z oszronionym karabinem, lodowate błoto, przelewające się przez
cholewę buta. Przyznaję też, że ogarniało mnie coś w rodzaju przerażenia, kiedy
spoglądałem na ludzi, z którymi przyszło mi maszerować. Trudno wprost sobie
wyobrazić, co to była za zbieranina. Każdy postępował do przodu samopas i jako
grupa byliśmy o wiele mniej zwarci niż stado owiec; nie uszliśmy jeszcze dwóch
mil, a już tył kolumny zniknął z zasięgu wzroku. Niemal połowę tych tak zwanych
ludzi stanowiły dzieci — mówię tu o dzieciach w dosłownym tego słowa znaczeniu,
w przeważającej większości szesnastolatkach. Mimo to czuli się szczęśliwi i
podnieceni perspektywą znalezienia się w końcu na froncie. Kiedy zbliżyliśmy się
do naszych pozycji, chłopcy otoczyli czerwoną flagę na przedzie i zaczęli
skandować Viva POUM!, Fascistas — maricones! i tym podobne okrzyki, które w
zamyśle miały być bojowe i groźne, wychodząc jednak z dziecięcych gardeł
brzmiały równie patetycznie, jak popiskiwanie kociąt. Mogło budzić niepokój to,
że obrońcy Republiki, to właśnie ta hałastra obdartej dziatwy taszczącej
wysłużone karabiny, którymi nie umieli się nawet posługiwać. Pamiętam, jak się
zastanawiałem, co by to było, gdyby nadleciał faszystowski samolot, czy
lotnikowi chcia łoby się w ogóle nurkować i oddawać w naszym kierunku salwę z
karabinu maszynowego. Pewnie nawet z powietrza dostrzegłby, że nie ma do
czynienia z prawdziwym wojskiem.
Ponieważ droga weszła w łańcuch górski, przy rozwidleniu skręciliśmy w prawo i
rozpoczęliśmy wspinaczkę wąską ścieżką dla mułów, która biegła kreto wokół
stoku. Wzniesienia w tych stronach Hiszpanii mają dziwną rzeźbę, ukształtowane
są w podkowy z płaskimi szczytami i bardzo stromymi zboczami i opadającymi w
głąb przepaścistych jarów. Na wyżej położonych skarpach nie rośnie nic z
wyjątkiem karłowatych krzewów i wrzosów, a gdzie tylko spojrzeć sterczą białe
gnaty wapienia. Linia frontu nie stanowiła w tym miejscu nieprzerwanego ciągu
okopów, bo okazało się to niemożliwe w tego rodzaju górzystej okolicy; był to po
prostu łańcuch ufortyfikowanych stanowisk, zawsze nazywanych „pozycjami",
usadowionych na każdym szczycie wzniesienia. W oddali można było dostrzec naszą
„pozycję" na zwieńczeniu podkowy; poszarpana barykada z worków z piaskiem,
powiewająca czerwona flaga, dym z palonych w okopach ognisk. Nieco bliżej
wyczuwało się przyprawiający o mdłości, słodki smród, który wypełniał mi nozdrza
jeszcze przez wiele tygodni. Gromadzone miesiącami śmieci zostały zwalone do
rozpadliny tuż za „pozycją" — głębokie gnijące koryto chlebowych skórek,
ekskrementów i zardzewiałych puszek.
Kompania, którą luzowaliśmy, szykowała swoje tornistry. Żołnierze spędzili na
froncie trzy miesiące; mundury mieli ubłocone, buty im się rozlatywały,
większość twarzy pokrywały brody. Dowodzący odcinkiem kapitan o nazwisku
Lewiński — lecz wszyscy zwracali się do niego Benjamin — Żyd urodzony w Polsce,
posługujący się francuskim jak językiem ojczystym, wyczołgał się ze swego dołka
i powitał nas. Był niskim młodzieńcem w wieku około dwudziestu pięciu lat, miał
sztywne, czarne włosy, a jego bladą, pełną entuzjazmu twarz ciągle pokrywała
wówczas warstwa brudu. Kilka zbłąkanych kul świsnęło wysoko ponad głowami.
„Pozycja" tworzyła półkole o promieniu pięćdziesięciu metrów, otaczał ją wał
wykonany częściowo z worków z piaskiem, a częściowo z wapiennych brył.
Trzydzieści albo czterdzieści wykopów zagłębiało się w gruncie niczym szczurze
nory. Williams, jego hiszpański szwagier i ja chyżo wskoczyliśmy do najbliższego
nie zajętego dołka, który wyglądał na nadający się do zamieszkania. Gdzieś z
przodu z trzaskiem wypalił pojedynczy karabin, powodując dziwne, pohukujące
wśród kamienistych wzniesień, echo. Właśnie zrzuciliśmy tornistry i gramoliliśmy
się z naszego wykopu, kiedy rozległ się następny trzask i jeden z chłopców z
naszej kompanii runął z wału, z twarzą we krwi. Wystrzelił ze swojego karabinu,
co w jakiś sposób spowodowało wybuch zamka; odłamki rozerwanej łuski rozcięły mu
skórę na głowie na pasemka. Tak więc mieliśmy pierwszą ofiarę i co
charakterystyczne, z powodu samookaleczenia.
Po południu trzymaliśmy naszą pierwszą wartę i Benjamin oprowadzał nas po
stanowisku. Przed wałem przebiegał system wąskich okopów wykutych w skale, z
nadzwyczaj prymitywnymi strzelnicami zrobionymi z kupek wapiennych kamieni.
Posterunków wartowniczych było dwanaście, rozmieszczono je w różnych punktach
okopu i wewnątrz wału. Dostępu do okopu bronił rozpięty przed nim drut kolczasty
oraz stok, który opadał ku niemal bezdennej rozpadlinie; po przeciwległej
stronie rozciągały się nasię wzgórza, a niekiedy po prostu urwiska skalne, szare
i zimne, bez jakichkolwiek przejawów życia, nawet ptak tam nie zaglądał.
Patrzyłem uważnie przez otwór strzelnicy usiłując odszukać wzrokiem faszystowski
okop.
— Gdzie jest wróg?
Benjamin wykonał ręką szeroki gest. — Tiąm — (Benjamin mówił łamanym
angielskim).
— Ale gdzie?
O ile znałem się cokolwiek na wojnie pozycyjnej, to faszyści powinni znajdować
się pięćdziesiąt lub sto metrów od nas. Nie dostrzegłem niczego — widocznie ich
okopy zostały bardzo dobrze zamaskowane. Potem, z przerażeniem w oczach,
spojrzałem w miejsce, na które wskazywał Benjamin: na przeciwległym szczycie, za
rozpadliną, w odległości co najmniej siedmiuset metrów rysowały się cieniutkie
kontury wału obronnego i czerwono-żółta flaga — to było stanowisko faszystów.
Doznałem zawodu nie do opisania. W żadnym punkcie nasze pozycje nawet się nie
zbliżały do wroga! Przy takim dystansie nasze karabiny okazywały się zupełnie
bezużyteczne. Ale oto rozległ się krzyk emocji. W oddali dwóch faszystów, niczym
poszarzałe posążki, gramoliło się w górę nagiego zbocza po przeciwległej
stronie. Benjamin złapał karabin stojącego najbliżej żołnierza, wycelował i
pociągnął za spust. Pyk! Niewypał; przyjąłem to za zły omen.
Dopóty nowe warty nie powracały do okopu, dopóki nie rozpętały okropnej
kanonady, nie mierząc przy tym w jakiś konkretny cel. Dostrzegałem faszystów,
maleńcy jak mrówki, przemykali tam i z powrotem za swoim nasypem, a czasem jakaś
czarna kropka, która była głową, przystawała na chwilę zuchwale stercząc.
Strzelanie oczywiście nie miało sensu. Wkrótce jednak wartownik po mojej lewej
stronie, opuszczając swój posterunek w typowy dla Hiszpanów sposób, nerwowym
krokiem zbliżył się do mnie i zaczął nalegać, abym strzelał. Usiłowałem go
przekonać, że z takiej odległości i z takich karabinów można kogoś trafić
jedynie przez przypadek. Lecz był jeszcze dzieckiem i wymachiwał nieprzerwanie
karabinem w kierunku jednej z kropek, szczerząc srogo zęby, jak pies, który
oczekuje uderzenia kamieniem. W końcu nastawiłem celownik na siedemset i
wypaliłem. Kropka zniknęła. Podejrzewam, iż kula przeszła na tyle blisko, że
ktoś musiał podskoczyć. Po raz pierwszy w życiu strzeliłem z karabinu do
człowieka.
Teraz, kiedy widziałem już front, czułem się do głębi zawiedziony. I oni to
nazywali wojną! Przecież my na dobrą sprawę nie weszliśmy nawet w kontakt z
przeciwnikiem! Nie zadawałem sobie w ogóle trudu, aby trzymać głowę na poziomie
okopu. Niewiele później pocisk minął jednakże ze złowrogim świstem moje ucho i
walnął w tylne obwałowanie. Niestety! Zrobiłem unik. Przysięgałem całe życie, że
nie drgnę, kiedy po raz pierwszy przeleci nade mną kula; okazuje się jednak, iż
jest to odruch instynktowny, i prawie każdy uczyni tak przynajmniej raz.
Rozdział trzeci
W czasie wojny pozycyjnej pojawia się pięć ważnych problemów: drewno opałowe,
żywność, tytoń, świece i wróg. Zimą, na froncie w Saragossie, tak właśnie
wyglądała hierarchia ważności — wróg na szarym końcu. Z wyjątkiem nocy, kiedy
istniała możliwość ataku przez zaskoczenie, w innych porach nikt się wrogiem nie
przejmował. Nieprzyjaciele byli po prostu odległymi czarnymi robaczkami, które
zdarzało się dostrzegać, jak skakały tam i z powrotem. Prawdziwą troskę obydwu
armii stanowiła ochrona przed utratą ciepła.
Powinienem przy okazji wspomnieć, że przez cały mój pobyt w Hiszpanii widziałem
niewiele walk. Przebywałem na aragońskim froncie od stycznia do maja, a w
okresie pomiędzy styczniem a marcem, z wyjątkiem zmagań w Teruelu, nie wydarzyło
się nic lub prawie nic. W marcu toczyły się ciężkie boje wokół Huesca, lecz
osobiście miałem w nich skromny udział. Później, w czerwcu, nastąpił potworny
atak na Huesca, na skutek którego jednego dnia poległo kilka tysięcy ludzi, ale
zanim do tego doszło, byłem już ranny i niezdolny do niczego. To, co zwykło się
nazywać okropnościami wojny, nie przydarzyło mi się zgoła nigdy. Żaden samolot
ani razu nie zrzucił bomby w moim pobliżu, nie pamiętam, aby jakiś pocisk
wybuchnął kiedyś w promieniu krótszym niż pięćdziesiąt metrów ode mnie, i tylko
raz wdałem się w walkę wręcz (mógłbym rzec, że o jeden raz za dużo). Oczywiście
znajdowałem się często pod ogniem ciężkiego karabinu maszynowego, lecz był on
prowadzony z dalszej odległości. Nawet w Huesca można się było czuć
wystarczająco bezpiecznie, jeżeli zachowywało się należytą ostrożność.
Tymczasem tutaj na wzgórzach okalających Saragossę nuda przeplatała się z
niewygodami, jakie ąiosły ze sobą pozycyjne działania wojenne. Życie bez
zdarzeń, podobne do życia urzędnika w mieście i prawie tak samo regularne.
Warty, patrole, roboty ziemne; roboty ziemne, patrole, warty. Na szczycie
każdego wzgórza faszysta lub lojalista, grupka obszarpanych, brudnych mężczyzn
dygocących z zimna i starających się ogrzać. I we wszystkie dni i noce
bezsensowne pociski przemierzały pustą dolinę, mogąc tylko jakimś
nieprawdopodobnym trafem zagościć w ludzkim ciele.
Wielokrotnie wodziłem wzrokiem po zimowym pejzażu i zdumiewała mnie
niedorzeczność tego wszystkiego. Brak rozstrzygnięcia w tego rodzaju wojnie!
Wcześniej, gdzieś około października toczyły się bezlitosne walki o te wzgórza;
potem brak żołnierzy, uzbrojenia, a szczególnie artylerii spowodował, że
operacje na dużą skalę stały się niemożliwe, każda z dwóch armii okopała się i
usadowiła na uprzednio zdobytych szczytach. Nad nami po prawej stronie,
znajdowała się mała placówka, również POUM, zaś po naszej lewej stronie, na
grzebieniu, ustawione względem nas tak jak wskazówki zegara na godzinie siódmej,
mieściło się stanowisko PSUĆ1, zwrócone frontem do wyższego grzebienia, na
którym porozrzucano na poszczególnych wierzchołkach kilka małych posterunków
faszystów. Tak zwana linia frontu przebiegała zygzakiem kreśląc wzór, który
okazałby się zupełnie niezrozumiały, gdyby nad każdym stanowiskiem nie powiewała
flaga. Flagi POUM i PSUĆ były czerwone, anarchistów czerwono-czarne; faszyści
najczęściej wywieszali flagę monarchistyczną (czerwono-żółto-czerwoną), lecz
bywało, że powiewał nad nimi sztandar Republiki (czerwono-żółto-fiołetowy)2-
Krajobraz niesłychany, trzeba by jeszcze pamiętać, że każdy górski szczyt był
obsadzony przez oddziały, a więc zaśmiecony blaszanymi puszkami i pokryty
skorupami odchodów. Na pewno od nas łańcuch zakręcał w kierunku
południowo-wschodnim i zmierzał ku szerokiej, słojowatej dolinie, która ciągnęła
się do Huesca. Na środku równiny leżało kilka miniaturowych sześcianów
porozrzucanych jak kości do gry; to było Robers, miasto w posiadaniu lojalistów.
Częstokroć porankami dolinę przykrywał ocean chmur, z którego wyrastały matowe i
sine wzgórza, nadając pejzażowi podobieństwo do negatywu fotografii. Za Huesca
rozłożyło się więcej wzniesień o podobnej rzeźbie jak nasze, ozdobionych
prążkowanymi deseniami śniegu, które zmieniały się z dnia na dzień. W dali
olbrzymie wierzchołki Pirenejów, gdzie śnieg nigdy nie topnieje, zdawały się
unosić w powietrzu. Nawet w dole, na równinie, wszystko wyglądało na nagie i
wymarłe. Wzgórza naprzeciw nas były szare i pomarszczone jak skóra słonia. Z
rzadka przelatywał w górze ptak. Nie pamiętam, abym spotkał kiedyś kraj, gdzie
byłaby taka skąpa ilość ptaków. Niekiedy widywało się stworzenia przypominające
sroki, stada kuropatw, mogące przestraszyć nocą swoim nagłym furkotem, oraz, co
zdarzało się niezwykle rzadko, unoszące się wolno orły, ścigane zazwyczaj w
swych lotach kulami karabinowymi, których nie raczyły nawet zauważać.
Nocą i w mglistą pogodę wysyłano patrole do doliny oddzielającej nas od
faszystów. Zajęcie to nie cieszyło się popularnością, a to z powodu dużego zimna
i zbyt dużej możliwości zgubienia się, toteż, jak się wkrótce zorientowałem,
pozwolenie na wyjście mogłem otrzymać na każde żądanie. W ogromnej,
poszczerbionej rozpadlinie nie było jakichkolwiek traktów czy ścieżek; drogę
odszukiwało się tylko dzięki kolejnym wyprawom i zapamiętywaniu coraz to nowych
szczegółów terenu. Pocisk przelatujący między nami i najbliższym stanowiskiem
faszystów pokonywał odcinek długości siedmiuset metrów, ale jedyna nadająca się
do przejścia trasa mierzyła dwa i pół kilometra. Włóczenie się w ciemnościach
dolinami, kiedy zbłąkane kule ćwierkały nad głową jak wróble, stanowiło do
pewnego stopnia frajdę. Dogodniejsze od nocy były gęste mgły, które wisiały
niejednokrotnie przez cały dzień, otulając szczyty wzgórz, gdy tymczasem w
dolinach powietrze stawało się przejrzyste. W pobliżu pozycji faszystów należało
pełznąć w żółwim tempie; poruszanie się po cichu stokami sprawiało nie lada
trudność: trzaskały krzewy, podzwaniały wapienne kamienie. Trzeba było aż trzech
lub czterech prób, aby udało mi się znaleźć drogę do faszystowskiej linii. W
nieprzeniknionej mgle podczołgałem się do drutu kolczastego i zacząłem
nadsłuchiwać. Dobiegły mnie z tamtej strony odgłosy rozmów i śpiewów. Następnie,
ku mojemu zaniepokojeniu, usłyszałem, jak kilku faszystów schodzi wzgórzem w
moim kierunku. Przycupnąłem za krzakiem, który nagle okazał się niezmiernie
mały, i próbowałem bezgłośnie zarepetować karabin. Poszli jednak inną drogą i
nie pokazali się w zasięgu mojego wzroku. Za krzakiem, który dał mi schronienie,
natknąłem się na rozmaite pozostałości po wcześniejszych walkach: kupki łusek,
skórzaną, przestrzeloną czapkę i czerwoną flagę będącą oczywiście naszą
własnością. Flagę zabrałem z powrotem na nasze stanowisko, gdzie, bez
sentymentów, została podarta na szmatki przeznaczone do czyszczenia broni.
Wkrótce po przybyciu na front zrobiono mnie kapralem, czy też cębo, jak się
mówiło, i dowodziłem strażą w sile dwunastu ludzi. Ta funkcja nie była żadną
synekurą. Szczególnie na początku. Nie przeszkolona hałastra, która tworzyła
centurię, składała się w większości z nastolatków. Tu i ówdzie spotykało się w
naszych szeregach jedenastoletnie i dwunastoletnie dzieci — zazwyczaj były one
uciekinierami z terytorium faszystów — dla których wcielenie do milicji
okazywało się najprostszym sposobem zabezpieczenia ich bytu. Z reguły dawano im
lekką pracę na tyłach, lecz bywało, że zdołały się przekraść na linię frontu i
tu stanowiły zagrożenie dla wszystkich. Przypominam sobie małego gagatka, który
„dla zabawy" wrzucił ręczny granat do ogniska w wykopie. W Monte Pocero nie było
bodajże młodszych niż piętnastolatki, niemniej -jftia wieku utrzymywała się
dobrze poniżej dwudziestu lat. Wy-fcojgyBtywanie tak młodych chłopców na froncie
nie powinno nigdy mieć miejsca, brak im bowiem odporności na niedostatek snu, y
stanowi nieodłączny element wojny okopowej. Prawidłowe n naszego odcinka zdawało
się na początku być niemożliwe Jedyną metodą na obudzenie tych nieszczęśliwych
dzieci okaaało się wywlekanie ich z wykopów za nogi, lecz gdy tylko człowiek się
odwracał, chłopcy opuszczali posterunki i wślizgiwali się do swoich kryjówek, a
nawet, mimo przeraźliwego chłodu, oparci o ścianę okopu, szybko zasypiali. Na
szczęście wróg nie wykazywał zbyt dużej przedsiębiorczości. Zdarzały się noce,
kiedy wydawało mi się, że dwudziestu uzbrojonych w wiatrówki harcerzy, lub tyle
samo harcerek, z kijankami do prania w ręku, może wziąć szturmem nasze
stanowisko.
W owym czasie i jeszcze długo potem, zasady organizacyjne katalońskiej milicji
pozostawały niezmienione w stosunku do tych, które obowiązywały na początku
wojny. W pierwszych dniach rewolty Franco, różne związki zawodowe oraz partie
polityczne pośpiesznie powołały do życia te robotnicze oddziały, z których każdy
był w pierwszym rzędzie organizacją polityczną podległą w równym stopniu swojej
partii, jak i centralnemu rządowi. Kiedy na początku 1937 roku stworzono Armię
Republikańską, „apolityczne" siły zbrojne zorganizowane na mniej lub bardziej
tradycyjnych zasadach, jednostki milicji z poszczególnych partii zostały
włączone do niej przynajmniej teoretycznie. Przez długi czas wszelako zmiany
zachodziły jedynie na papierze; aż do czerwca 1937 roku żadne oddziały
nowopowstałej Armii nie przybyły na aragoński front, a do tego okresu
dotychczasowy system działający w oparciu o milicję nie uległ zmianie.
Podstawowym elementem tego systemu była społeczna równość pomiędzy oficerami i
żołnie-raami. Wszyscy, od generała do szeregowca, otrzymywali taki sam żołd,
jedli takie samo jedzenie, nosili takie same ubrania i obcowali ze K>bą na
warunkach całkowitej równości. Gdyby ktoś zapragnął kkpnąć generała dowodzącego
dywizją w plecy i poprosić go o Papierosa, mógł tak uczynić i nikomu nie
wydałoby się to dziwne. W każdym razie jednostki milicji nie posiadały struktury
hierarchicznej, lecz demokratyczną. Było oczywiste, że rozkazów należy słuchać,
ale było również oczywiste, że rozkazy wydawał towarzysz towarzyszowi, a nie
przełożony podwładnemu. Byli oficerowie i podoficerowie, lecz nie było szarż w
zwykłym znaczeniu; nie używano tytułów, nie naszywano stopni wojskowych, nie
trzaskano obcasami i nie salutowano. Podjęto próbę wypracowania w szeregach
milicji czegoś w rodzaju tymczasowego roboczego wzorca bezklasowego
społeczeństwa. Oczywiście całkowita równość nie istniała, jednak osiągnięto ją w
takim stopniu, z jakim się nigdy nie spotkałem, ani też nie uważałem za możliwy
w czasie wojny.
Przyznać jednak muszę, że na pierwszy rzut oka, obraz, który ujrzałem na froncie
przeraził mnie. Jak, do licha, wojsko tego rodzaju może wygrać wojnę? Pytanie to
zadawał sobie wówczas każdy i chociaż znajdowało ono uzasadnienie w
rzeczywistości, tkwiła w nim jednocześnie niedorzeczność. Przecież w panujących
okolicznościach jednostki milicji nie mogły być lepsze niż były. Nowoczesna,
zmechanizowana armia nie bierze się z powietrza, i gdyby rząd czekał, aż
wszystkie oddziały, jakie miał do dyspozycji, zostaną przeszkolone, Franco nigdy
nie napotkałby żadnego oporu. W późniejszym okresie nadeszła moda na
krytykowanie milicji i w związku z tym sugerowano, jakoby przyczyną błędów był
egalitarny system, a nie brak wyszkolenia oraz broni. Świeżo sformowane oddziały
były rzeczywiście niezdyscyplinowaną zgrają, ale nie dlatego, że oficerowie
zwracali się do szeregowców „Towarzyszu", ale z tej przyczyny, iż „surowe"
oddziały są zawsze niesforną hałastrą. Demokratyczny, „rewolucyjny" typ
dyscypliny jest w praktyce bardziej wiarygodny, niż można by się spodziewać. W
robotniczym wojsku karność teoretycznie nie obowiązuje. Opiera się ona na
solidarności klasowej, podczas gdy subordynacja poborowego w burżuazyjnej armii
ma w ostatecznym rozrachunku za podstawę strach. (W Armii Republikańskiej, która
zastąpiła milicję powstał model pośredni pomiędzy tymi dwoma typami). Nikt ani
przez moment nie tolerowałby w szeregach milicji znęcania się i nadużyć
spotykanych w regularnej armii. Funkcjonował normalny system kar, ale sięgano po
niego w poważnych przypadkach. Gdy ktoś odmówił wykonania rozkazu, nie był
karany natychmiast; należało najpierw zaapelować do niego w imię braterstwa.
Osoby cyniczne, bez doświadczenia w kierowaniu ludźmi, powiedzą od razu że taka
metoda nie zda egzaminu, ale długa praktyka dowodzi czegoś innego. W miarę
upływu czasu dyscyplina nawet najgorszych oddziałów milicji poprawiła się w
sposób widoczny. Omal nie posiwiałem, kiedy przyszło mi w styczniu przekształcić
tuzin świeżych rekrutów w żołnierzy. W maju, przez krótki czas, pełniłem
obowiązki porucznika, dowodząc trzydziestoma Hiszpanami i Anglikami. Spędziliśmy
wszyscy niejeden miesiąc pod ogniem nieprzyjaciela i nigdy nie miałem
najmniejszych trudności z egzekwowaniem rozkazów, ani też nie narzekałem na brak
chętnych do niebezpiecznych zadań. „Rewolucyjna" dyscyplina zależy od
politycznej świadomości — od zrozumienia dlaczego należy słuchać rozkazów;
wyjaśnianie wymaga czasu, ale wymaga też czasu przekształcenie człowieka za
pomocą musztry na koszarowym placu w automat. Dziennikarze, którzy szydzili z
opartego na milicjach systemu, rzadko pamiętali, że to oddziały robotnicze
musiały stanąć na pierwszej linii, gdy tymczasem Armia Republikańska odbywała
szkolenie na tyłach. I sile „rewolucyjnej" dyscypliny należy zawdzięczać, że
oddziały te w ogóle stanęły do boju, nic bowiem, z wyjątkiem solidarności
klasowej, nie zmusiłoby ich do prowadzenia walki aż do czerwca. Pojedynczy
dezerterzy mogli być rozstrzelani — i tak się czasami robiło — lecz jeśli naraz
tysiąc żołnierzy postanowiłoby opuścić front, to żadna siła nie byłaby ich w
stanie zatrzymać. Wystarczyłoby wycofać żandarmerię frontową, a w takich samych
okolicznościach wojsko złożone z poborowych niechybnie stopniałoby. A jednak
jednostki milicji trwały na placu boju, chociaż Bóg jeden raczy wiedzieć, jak to
się działo, że zdołali odnieść swe nieliczne zwycięstwa i nawet dezercje
zdarzały się rzadko. W ciągu czterech lub pięciu miesięcy słyszałem jedynie o
czterech uciekinierach z szeregów POUM, przy czym dwóch z nich to prawie na
pewno szpiedzy, którzy wstąpili do milicji w celu zdobycia informacji. Widoczny
chaos, powszechny brak przeszkolenia i fakt, że często trzeba było wykłócać się
przez pięć minut, aby ktoś zechciał usłuchać rozkazu, przerażały mnie i
doprowadzały aa początku do wściekłości. Moje poglądy kształtowała brytyjska
armia i hiszpańskie milicje w niczym z pewnością nie przypominały tamtego
wojska. Uwzględniając jednakże okoliczności, okazały się one lepsze niż można
się było spodziewać.
Tymczasem drewno na opał — nieustanny problem. Nie ma chyba w moim dzienniku z
owego okresu zapisu, w którym nie wspominałbym o drewnie opałowym, a raczej o
jego braku. Znajdowaliśmy się na wysokości pomiędzy sześćset a dziewięćset
metrów ponad poziomem morza, był środek zimy i panowało zimno nie do opisania.
Być może temperatura nie opadała wyjątkowo nisko — w ciągu wielu nocy nie było
mrozu i bywało, że zimowe słońce świeciło przez godzinę w południe — ale jeśli
nawet naprawdę nie było zimno, to każdego mogę zapewnić, że tak się wydawało.
Czasami dmuchały ryczące wiatry, które zrywały czapki i targały włosy, niekiedy
opadały mgły i wlewały się do okopu jak ciecz, która zdawała się przenikać do
kości; często lało, a nawet kwadrans takiego deszczu sprawiał, że warunki
stawały się nie do zniesienia. Cienki naskórek z ziemi, który przykrywał wapień
rychło przemieniał się w śliską maź, a jako, że poruszaliśmy się zawsze po
zboczu, utrzymanie równowagi okazywało się nie lada sztuką. Podczas ciemnych
nocy zdarzało mi się nieraz i pół tuzina upadków na odcinku dwudziestu metrów;
pociągało to za sobą groźbę zapchania zamka karabinu błotem. W miarę upływu
czasu zarówno ubrania jak i buty, koce oraz karabiny pokrywała mniej lub
bardziej błotnista powłoka. Zabrałem ze sobą tyle grubej odzieży, ile tylko
mogłem udźwignąć, lecz wielu żołnierzy miało na sobie przyodziewek podszyty
wiatrem. Na cały garnizon, liczący około stu ludzi, przypadało jedynie dwanaście
płaszczy, które każda warta zmuszona była przekazywać swoim zmiennikom, zaś
większość ludzi miała tylko po jednym kocu. Pewnej mroźnej nocy sporządziłem w
moim dzienniku listę ubiorów, które miałem na sobie. Jest ona do pewnego stopnia
interesująca, ponieważ pokazuje, ile odzieży może udźwignąć ciało ludzkie.
Miałem na sobie gruby podkoszulek i kalesony, flanelową koszulę, dwa pulowery,
wełnianą marynarkę, kurtkę ze świńskiej skóry, sztruksowe bryczesy, owijacze,
grube skarpety, buty z cholewami, ciepły trencz, szalik, podszyte skórą rękawice
i wełnianą czapkę. Mimo tego trząsłem się jak galareta. ■wanać jednak muszę, że
jestem wrażliwy na zimno.
Drewno na opał to rzecz, która się naprawdę liczyła. Kłopot w tvm że było ono
praktycznie nieosiągalne. Nasza nieszczęsna góra nigdy nie miała zbyt wiele
roślinności, miesiącami przemierzali ją zmarznięci milicjanci i skutek tego był
taki, że wszystko, co było grubsze od palca zostało już dawno spalone. Jeżeli
akurat nie jedliśmy, nie spaliśmy, nie staliśmy na warcie, czy nie wykonywaliśmy
jakichś prac, to każdy myszkował po dolinie za stanowiskiem T/r poszukiwaniu
opału. Wszystkie moje wspomnienia z tamtego okresu są związane z wdrapywaniem
się na nieomal prostopadłe zbocza, z turlaniem się w dół po wyszczerbionych
wapiennych skałach, które rozrywały buty na kawałki, i z łapczywym rzucaniem się
na wątłe gałązki. Trzech ludzi po kilku godzinach poszukiwania mogło zebrać tyle
drewna, że starczyło go na podtrzymanie ogniska w wykopie przez godzinę.
Skwapliwość, z jaką zdobywaliśmy opał, uczyniła z nas botaników. Każdą roślinę
porastającą zbocze klasyfikowaliśmy według jej właściwości palnych; różnego
rodzaju wrzosy i trawy, jakkolwiek nadawały się na podpałkę, to jednak spalały
się po kilku minutach, dziki rozmaryn i malutkie kolczaste krzaki okazywały się
przydatne wówczas, gdy ognisko płonęło pełnym ogniem, karłowate dęby, mniejsze
od krzaczka agrestu, były praktycznie niepalne. Pewien gatunek wyschniętej
trzciny, bardzo dobry do rozpalenia ogniska, rósł niestety jedynie na szczycie
wzgórza, na lewo od stanowiska i aby go dostać, należało przejść pod obstrzałem.
Wystarczyło, że obsługa karabinu maszynowego dostrzegła chętnego, a już posyłano
mu cały magazynek. Najczęściej celowali za wysoko i kule śpiewały nad głową jak
ptaki, ale czasami z trzaskiem rozłupywały wapienną skałę w nieprzyjemnie małej
odległości, i wtedy padało się na twarz. Mimo tego wyprawialiśmy się po trzcinę;
gdy chodziło o opał, pozostałe problemy traciły znaczenie.
Wobec zimna inne niewygody zdawały się drobnostkami. Wszyscy byliśmy oczywiście
ciągle brudni. Woda dla nas, podob-aie jak żywność, przyjeżdżała na grzbietach
mułów z Alcubierre i filBydział wystarczał na mniej więcej jedną czwartą dnia.
Cóż za aa woda, odrobinę bardziej przezroczysta od mleka. Teoretycznie
przeznaczona była tylko do picia, ale zawsze co rano wykradałem miskę, aby się
umyć. Jednego dnia myłem się, a następnego goliłem; wody nie wystarczało nigdy
na obie czynności na raz. Stanowisko cuchnęło obrzydliwie, a tuż za małym
obwałowaniem okalającym barykadę zalegały wszędzie ekskrementy. Niektórzy z
żołnierzy notorycznie załatwiali się w okopie — wstrętny zwyczaj, szczególnie
gdy przychodzi robić obchód w ciemnościach. Ale brud nigdy mnie nie martwił.
Ludzie za bardzo przejmują się brudem. To zadziwiające, jak szybko można się
przyzwyczaić do radzenia sobie bez chusteczki do nosa i do jedzenia z cynowej
miski, która służy również jako miednica do mycia. Także spanie w ubraniu
przestaje być uciążliwe już po jednym czy dwóch dniach. Ściąganie ubrania na
noc, nie mówiąc o butach, nie było oczywiście możliwe; obowiązywała nieustanna
gotowość bojowa. W ciągu osiemdziesięciu nocy zdjąłem odzież tylko trzy razy,
chociaż udawało mi się to zrobić niekiedy w ciągu dnia. Dla wszy było na razie
za zimno, ale szczurów i myszy nie brakowało. Często się mówi, że nie sposób
spotkać myszy i szczurów w jednym miejscu, lecz to nieprawda, zależy to tylko od
tego, czy jest dla nich wystarczająca ilość żywności.
Co do innych spraw to nie było tak źle. Jedzenie mieliśmy nie najgorsze i wina
pod dostatkiem. Papierosy po jednej paczce dziennie wydawano ciągle, zapałki co
drugi dzień; przydzielano nawet świece. Były one cienkie, podobne do tych, które
umieszcza się na bożonarodzeniowym torcie i jak powszechnie przypuszczano,
zostały wyszabrowane z kościołów. Każdemu stanowisku przysługiwała trzycalowa
świeczka dziennie, co wystarczało na około dwadzieścia minut świecenia. Nadal
istniała możliwość zakupu świec, a ja przywiozłem kilka kilogramów tego
rarytasu. Nasze życie stało się później nieszczęśliwe z powodu głodu zapałek i
świec. Człowiek nie zdaje sobie sprawy ze znaczenia tych przedmiotów, dopóki mu
ich nie zabraknie. Na przykład podczas nocnych alarmów, kiedy każdy w wykopie
rzuca się po swój karabin i stąpa po czyjejś twarzy, zapalenie światła może być
kwestią życia i śmierci. Wszyscy żołnierze posiadali hubki z krzesiwem i kilka
metrów żółtego knota. Obok karabinu były to rzeczy najważniejsze. Hubki z
krzesiwem miały tę wspaniałą zaletę, że zapalały się na wietrze, ale ponieważ
tylko się tliły, nie mogły posłużyć do rozpalania ogniska. Kiedy 8*o<* zaPałek
osiągnął szczyt, jedyną metodą uzyskiwania płomienia okazało się wyjęcie pocisku
z łuski i zapalenie prochu hubką.
Wiedliśmy życie niezwykłe — niezwykły był bowiem sposób prowadzenia wojny, jeśli
można to było nazwać wojną. Wszystkich irytowała niemożność działania i
bezustannie głośno domagaliśmy się wyjaśnień, dlaczego nie wolno nam atakować.
Lecz było zupełnie oczywiste, że nie będzie żadnej bitwy dopóty, dopóki nie
rozpocznie jej wróg. Georges Kopp, podczas swoich okresowych inspekcji,
wykazywał wobec nas całkowitą szczerość.
— To nie jest wojna — zwykł mawiać — to opera komiczna, gdzie czasem zdarzy się
przypadkowa śmierć.
W istocie rzeczy ten zastój na aragońskim froncie miał przyczyny polityczne, o
czym wówczas nie wiedziałem; czysto wojskowe przeszkody — pomijając brak
rezerwowych żołnierzy — były dla
wszystkich jasne.
Przede wszystkim charakter okolicy. Zarówno nasza jak i faszystowska linia
obrony przebiegała w miejscach wyjątkowo trudno dostępnych, do których z reguły
można było podejść z jednej strony. Wystarczyło zrobić kilka okopów, aby
zdobycie takich miejsc przez piechotę stało się niemożliwe, chyba że nacierałaby
w przeważającej ilości. Tuzin żołnierzy z dwoma karabinami maszynowymi na naszym
stanowisku, czy na większości stanowisk wokół nas, mógł odeprzeć batalion. Tak
jak byliśmy rozlokowani na szczytach wzgórz, stanowiliśmy znakomity cel dla
artylerii; ale artylerii nie było. Czasami rozglądałem się po okolicy i
tęskniłem — i to jak bardzo! — za kilkoma bateriami dział. Likwidowanie jednego
za drugim stanowisk wroga szłoby równie łatwo jak rozłupywanie orzechów
młotkiem. Lecz po naszej stronie artyleria po prostu nie istniała. Faszystom
udawało się czasem sprowadzić jedno czy dwa działa z Saragossy i wystrzelić małą
liczbę pocisków, tak małą, ze nie zdołali nigdy trafić i kule lądowały
nieszkodliwie w pustych wąwozach. W sytuacji gdy brak jest artylerii, a
naprzeciw znajdują 8ic karabiny maszynowe, istnieją jedynie trzy możliwości:
okopać się w bezpiecznej odległości — powiedzmy czterystu metrów —-nacierać w
otwartym terenie i narazić się na zmasakrowanie, albo podejmować nocne ataki na
małą skalę, co i tak nie doprowadziłoby do poważniejszych zmian. W praktyce
pozostaje więc alternatywa: zastój lub samobójstwo.
Poza tym odczuwało się kompletny brak materiałów wojennych wszelkiego rodzaju.
Trzeba nie lada wysiłku, aby uzmysłowić sobie, jak beznadziejny był wówczas stan
uzbrojenia milicji. Byle oddział przysposobienia obronnego w angielskiej szkole
prywatnej o wiele bardziej przypomina nowoczesną armię. Bez wartościowość naszej
broni była tak niewiarygodna, że fakt ten wart jest odnotowania w szczegółach. ■
Całą artylerię na tym odcinku frontu stanowiły cztery moździerze i na każdy z
nich przypadało po piętnaście pocisków. Oczywiście były te pociski nazbyt cenne,
aby ich używać do strzelania i moździerze trzymano w Alcubierre. Mieliśmy
karabiny maszynowe w proporcji mniej więcej jeden na pięćdziesięciu żołnierzy;
stara broń, lecz na odległość trzystu, czterystu metrów wcale celna. Oprócz tego
posiadaliśmy zaledwie pięćdziesiąt karabinów, w większości nadających się na
złom. W użyciu były trzy typy. Długie „Mausery", najczęściej ponad
dwudziestoletnie, których celowniki wykazywały przydatność równą zepsutemu
szybkościomierzowi, a gwinty doszczętnie przeżarła korozja; mniej więcej jeden
karabin na dziesięć okazywał się jednak sprawny. Następnie krótkie „Mausery" —
muszkietony — klasyczna kawaleryjska broń. Cieszyły się one większą
popularnością od innych typów ze względu na mniejszy ciężar i większą poręczność
w okopie, a ponadto były stosunkowo nowe i wyglądały na sprawne. W
rzeczywistości okazały się prawie bezużyteczne. Złożono je po raz drugi z
części, zamki nie pasowały do karabinów i należało się liczyć z tym, że trzy
czwarte egzemplarzy zatnie się po pięciu strzałach. Było również kilka
„Winchesterów". Strzelanie z nich stanowiło przyjemność, wykazywały jednak
kiepską celność, a ponieważ pociski dostarczano bez magazynków, można było
oddawać po jednym strzale. Amunicji mieliśmy tak niewiele, że każdemu
przybywającemu na front wydzielano po pięćdziesiąt 36 sztuk w tym wiele podłej
jakości. Powtórnie napełniane naboje ji hiszpańskiej powodowały zacinanie się
nawet najlepszych ńki kli jk le przeznaczano do produkcji hiszpańskiej
powodowały zajęły karabinów, meksykańskie z kolei, jako lepsze, przeznaczano do
karabinów maszynowych. Amunicja produkcji niemieckiej była najlepsza, ponieważ
jednak pochodziła jedynie od jeńców i dezerterów, nie mieliśmy jej wiele. Zawsze
nosiłem w kieszeni niemiecki lub meksykański magazynek z nabojami przeznaczony
do użycia w nagłych wypadkach. W sytuacjach krytycznych strzelałem jednak
rzadko; nazbyt obawiałem się zacięcia i nazbyt pragnąłem zaoszczędzić na każdym
niewystrzelonym naboju.
Nie mieliśmy hełmów, bagnetów, prawie żadnych rewolwerów i pistoletów, a nie
więcej niż jeden granat przypadał na pięciu do dziesięciu mężczyzn. Używane
wówczas granaty były czymś koszmarnym, nazywano je „bomba FAI", a wyprodukowane
zostały na początku wojny przez anarchistów. Zrobiono je na wzór bomby Millsa,
ale zamiast zawleczki przytrzymywał dźwignię kawałek wstążki. Należało zerwać
wstążkę, a potem jak najszybciej pozbyć się granatu. Mówiło się o tym środku
bojowym, że jest „bezstronny"; zabijał zarówno rzucającego jak i tego, w kogo
rzucano. Było jeszcze kilka innych typów, nawet bardziej prymitywnych, ale chyba
o wiele mniej niebezpiecznych — dla rzucającego oczywiście. Granat odpowiedni do
miotania zobaczyłem dopiero pod koniec marca.
Oprócz uzbrojenia brakowało wszystkich pomniejszych elementów wyposażenia
wojennego. Na przykład nie mieliśmy map, ani planów. Hiszpanii nigdy w pełni nie
skartowano i mapy wojskowe pozostały jedynymi szczegółowymi mapami tego obszaru,
prawie wszystkie jednakże znajdowały się w rękach faszystów. Nie było
odległościomierzy, teleskopów, peryskopów, lornetek polowych (z wyjątkiem kilku
prywatnych), rakietnic i rakiet świetlnych, nożyc do cięcia drutu, sprzętu
rusznikarskiego; nie starczało nawet środków konserwujących. Hiszpanie chyba
nigdy nie słyszeli o wyciorach ze sznurka i ze zdziwieniem przyglądali się
zrobionemu przeze mnie egzemplarzowi. Aby wyczyścić karabin szło się z nim do
sierżanta, a ten używał długiego mosiężnego wyciora, wiecznie powyginanego, co
powodowało uszkodzenia gwintu. Nie było nawet oliwy do broni palnej. Karabiny
smarowało się oliwą z oliwek, jeśli udało się ją gdzieś zdobyć; wielokrotnie
używałem do tego celu wazeliny, kremu kosmetycznego, a nawet słoniny. Ponadto
nie mieliśmy ani latarni ani latarek elektrycznych — podejrzewam, że w owym
czasie, w naszym sektorze frontu nie istniało nic takiego jak latarka
elektryczna i bliżej niż w Barcelonie nie można jej było kupić, choć i tam była
towarem poszukiwanym.
W miarę upływu czasu, w którym bezładna strzelanina rozbrzmiewała wśród wzgórz,
ze wzrastającym sceptycyzmem zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle wydarzy się
coś, co tchnie odrobiną życia, a raczej odrobiną śmierci, w tę wojnę z
przymrużeniem oka. Nie z żołnierzami przyszło nam walczyć, a z zapaleniem płuc.
Kiedy okopy są oddalone od siebie o pięćset metrów, trafienie kogoś to wyłącznie
dzieło przypadku. Oczywiście mieliśmy rannych, ale w większości z powodu
samookaleczeń. Pamiętam dobrze, że przyczyną obrażeń pierwszych pięciu rannych,
których ujrzałem w Hiszpanii, stała się nasza własna broń — nie twierdzę, iż
działali rozmyślnie, był to raczej skutek nieostrożności albo wypadku. Nasze
wysłużone karabiny stanowiły źródło zagrożenia. Niektóre z nich płatały złośliwe
figle strzelając po trąceniu kolbą o ziemię; widziałem, jak żołnierz
przestrzelił sobie rękę w ten właśnie sposób. Natomiast świeżo przybyli rekruci
strzelali do siebie w ciemnościach. Nie zapadł jeszcze nawet zmrok, gdy pewnego
wieczoru wypalił do mnie wartownik z odległości dwudziestu metrów; chybił o metr
— Bóg jeden wie ile to razy poziom umiejętności strzeleckich Hiszpanów ocalił mi
życie. Innym razem wyruszyłem na patrol w gęstej mgle i przezornie uprzedziłem o
tym dowódcę warty. W drodze powrotnej potknąłem się o krzak, przestraszeni
wartownicy podnieśli wrzawę krzycząc, że nadchodzą faszyści, a mnie spotkała
średnia przyjemność przysłuchiwania się dowódcy straży, który rozkazywał
wszystkim otwarcie ciągłego ognia w moim kierunku. Oczywiście położyłem się i
pociski nieszkodliwie przelatywały nade mną. Nic nie przekona Hiszpana, a
przynajmniej młodego Hiszpana, że broń jest niebezpieczna. W jakiś czas później
robiłem zdjęcie załogi przy karabinie maszynowym, który był skierowany wprost na
mnie.
___ Tylko nie strzelajcie — powiedziałem pół żartem, ustawia-• c pstrość obrazu
w aparacie. — Skądże znowu.
W następnej chwili powstał przerażający grzmot i strumień pocisków minął moją
twarz tak blisko, że ziarna prochu wbiły mi się w policzek. Nie stało się to
rozmyślnie, ale załoga cekaemu uznała całe wydarzenie za dobry kawał. A przecież
nie dalej niż parę dni wcześniej oglądali poganiacza mułów zastrzelonego
przypadkowo przez delegata politycznego, który zabawiając się automatem,
ulokował pięć kul w jego płucach.
Trudne hasła używane przez wojsko również stanowiły źródło zagrożenia, choć nie
tak duże. Były to kłopotliwe pary słów połączone ze sobą na zasadzie
hasło-odzew. Miały one zazwyczaj wzniosły i rewolucyjny charakter, jak na
przykład: CuJtura-progreso albo Seremos-invencibles, i często trudno było
wymagać od niepiśmiennego wartownika, aby zapamiętał sobie te górnolotne słowa.
Pewnej nocy, jak sobie przypominam, hasło brzmiało CataJuńa-śreica, i Jaime
Domenech, wiejski chłopak o twarzy jak księżyc w pełni, podszedł do mnie z
wielce zakłopotaną miną prosząc o
wyjaśnienie.
.— Eroica — co to takiego ta eroica?
Powiedziałem mu, że to samo co valiente3. Niewiele później natrafił przypadkowo
w ciemnościach na okop i wartownik rzucił
wezwanie:
wie.
— Alto! Catahma!
— Yaliente! — krzyknął Jaime, pewny, że odpowiada właści-
Wartownik jednak nie trafił. I tak już było podczas tej wojny, żf kiedy tylko
ktoś mógł w kogoś nie trafić, to zawsze mu się to udawało.
1 Katalońska Zjednoczona Partia Socjalistyczna (Partido Socialista Unificado de Catalunya)
2 W sprostowaniu znalezionym w notatkach Orwella po jego śmierci autor pisze: Nie jestem zupełnie pewny, czy kiedyś widziałem wywieszoną przez faszystów flagę republikańską, chociaż s ą d z ę, że czasami bywała zatknięta i miała małą swastykę.
3 Yaliente — dzielny, mężny (przyp. tłum.).
Rozdział czwarty
Po około trzech tygodniach mojego pobytu na linii walki przybył do Alcubierre
kontyngent złożony z dwudziestu lub trzydziestu żołnierzy przysłany z Anglii
przez ILP1. Aby nie rozpraszać Anglików na froncie, Williamsa i mnie
odkomenderowano do ich szeregów. Nasze nowe stanowisko znajdowało się w
odległości kilku mil na zachód od poprzedniego, w Monte Oscuro, nieopodal
Saragossy.
Na ostrym wapiennym grzbiecie, niczym gniazda ptaków przybrzeżnych, ciągnęły się
wydrążone poziomo w urwisku jamy. Zapuszczały się one w skałę niezwykle głęboko,
ich wnętrza tonęły w mroku i nie sposób było tam nawet klęknąć, nie mówiąc już o
staniu w pozycji wyprostowanej — to był nasz odcinek. Na lewo od niego, na
wierzchołkach, znajdowały się jeszcze dwa stanowiska POUM, przy czym w kierunku
jednego z nich płynęły westchnienia wszystkich mężczyzn w tej strefie, a to z
powodu trzech kobiet zajmujących się tam gotowaniem. Mimo że nie były to
piękności szczególnej klasy, okazało się jednak koniecznym ustanowienie zakazu
wstępu w ten rejon dla żołnierzy z innych kompanii. Na prawo od nas, w
odległości pięciuset metrów, rozlokował się przy zakręcie drogi wiodącej z
Alcubierre posterunek PSUĆ. To tu właśnie droga niała właściciela. Nocą można
było obserwować zarówno świa- naszych ciężarówek dostawczych, wspinających się
ser-mi z Alcubierre, jak i światła faszystowskich samochodów l^lgych z Saragossy.
W odległości dwunastu mil na południowy zachód wzrok napotykał na cienki sznur
świateł, podobny do rozjarzony^ iluminatorów statku — to była Saragossa. W tym
właśnie kierunku biegły spojrzenia oddziałów rządowych w sierpniu 1936; tego
samego miejsca spoglądają tam nadal.
Wliczając jednego Hiszpana (Ramon, szwagier Williamsa) było nas około
trzydziestu, do tego jeszcze tuzin hiszpańskich żołnierzy obsługujących karabiny
maszynowe. Z wyjątkiem paru łobuzów — co nieuniknione, bo wojna, jak wiadomo,
przyciąga różnego rodzaju mety — Anglicy stanowili wyjątkowo dobraną grupę i to
zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym. Najlepszym chyba z naszej
paczki był Bob Smillie — wnuk słynnego przywódcy górników — zginął później
okrutną i bezsensowną śmiercią w Walencji. Pozytywnie świadczy o hiszpańskim
charakterze to, że mimo bariery językowej Hiszpanie pozostawali zawsze w dobrej
komitywie z Anglikami. Jak odkryliśmy wszyscy Hiszpanie przyswoili sobie dwa
angielskie wyrażenia: „O.K., baby" oraz zwrot używany przez barcelońskie
prostytutki podczas kontaktów z angielskimi marynarzami, obawiam się jednak, że
redaktorzy nie zechcą go wydrukować.
I znów brak wydarzeń wzdłuż linii frontu: jedynie sporadycznie poświstywały
kule; niekiedy huczał faszystowski moździerz i wówczas wszyscy biegli do
najwyższego okopu, aby zobaczyć, na którym wzgórzu pocisk eksploduje. Przeciwnik
rozlokował się tym razem nieco bliżej nas, w odległości około trzystu do
czterystu metrów. Ich najbardziej wysunięte stanowisko było dokładnie naprzeciw
naszego, a otwory strzelnicze znajdującego się tam gniazda karabinów maszynowych
stanowiły ciągłą pokusę do marnowania amunicji. Faszyści rzadko niepokoili nas
strzałami z karabinów, lfltefc gdy tylko ktoś się zbytnio wychylił, mógł
niezawodnie li-c*yć na celną salwę z karabinu maszynowego. Niemniej dopiero po
upływie dziesięciu lub nawet więcej dni mieliśmy pierwszego tannego. Oddziały po
drugiej stronie składały się z Hiszpanów, *3* z relacji dezerterów wiadomo było,
że jest wśród nich rów-aiea kilku niemieckich podoficerów. Kiedyś w przeszłości
byli tam też Maurowie — biedaczyska, nieźle musiało im dokuczać zimno! — teraz
na niczyjej ziemi leżał trup Maura stanowiąc jedną z miejscowych osobliwości. O
milę lub dwie na lewo od nas, dochodząc do położonego poniżej, gęsto pokrytego
lasem terenu, linia frontowa urywała się; obszar ten nie przynależał do żadnej
ze stron. W ciągu dnia wychodziły tam patrole wysyłane zarówno przez nas jak i
przez faszystów. Chociaż nigdy nie widziałem faszystowskiego patrolu w
odległości mniejszej niż kilkaset metrów, to jednak trudno by uznać te wyprawy
za harcerską przygodę. Po długim czołganiu się na brzuchu można było się
przedrzeć w niektórych miejscach przez faszystowskie linie i dostrzec nawet
wiejski dom z powiewającą nad nim flagą monarchistów, mieściło się tam dowództwo
ich odcinka. Zdarzało się, że oddawaliśmy strzały w tamtym kierunku, a następnie
kryliśmy się zanim obsługa karabinów maszynowych zdążyła wziąć nas na cel.
Podejrzewam, że rozbiliśmy kilka okien, lecz trudno o pewność, gdyż odległość
wynosiła dobrze ponad osiemset metrów, a z używanych przez nas karabinów można
było przy takim dystansie nie trafić nawet domu. Pogoda była najczęściej
bezchmurna, lecz panował ziąb; czasami w południe pokazywało się słońce, ale
chłód nie ustępował. Gdzieniegdzie na zboczach wyzierały z ziemi zielone dziobki
dzikich krokusów lub irysów; najwyraźniej nadchodziła wiosna, ale jakże wolno.
Nocami temperatura spadała bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Wychodząc po północy
na wartę wygarnialiśmy tlący się popiół z paleniska kuchni polowej, by potem
stać na rozżarzonych węglach. Chociaż nie było to bez szkody dla butów, to
jednak stopom przynosiło ulgę. Bywały wszakże poranki, kiedy widok brzasku wśród
gór wart był wstawania o najbardziej nawet „nieprzyzwoitej porze". Nienawidzę
gór, nie cierpię oglądania górskich widoków. Zdarzało się jednak, że budzący się
w tyle za szczytami dzień, pierwsze wąskie pasemka złota tnące jak miecze mrok,
a później wzbierająca światłość i ocean karminowego obłoku rozlewający się
niepomiernie w przestrzeni, zasługiwał na oglądanie nawet wtedy, gdy cała noc
minęła na służbie, nogi były zdrętwiałe od kolan w dół, a myśl o tym, że
następny posiłek będzie dopiero na trzy godziny wprawiała w podły nastrój.
Częściej obserwowałem świt podczas tej kampanii niż w ciągu całego mojego
dotychczasożycia — podejrzewam też, że nadchodzące lata nie dostarczą nii już
podobnych okazji.
Mieliśmy „trudności kadrowe", co oznaczało dłuższe warty i większe znużenie.
Brak snu powoli zaczął dawać się nam we znaki; nie da się tego uniknąć nawet
podczas najłagodniejszej wojny. Poza służbą wartowniczą i patrolami mieliśmy
ciągłe alarmy nocne i stany gotowości, a przy tym wszystkim trudno się jeszcze
było dobrze wyspać we wstrętnej dziurze, gdzie nogi marzną aż do bólu. W ciągu
pierwszych trzech lub czterech miesięcy pobytu na froncie nie naliczyłbym chyba
więcej niż dwanaście dni i nocy zupełnie bez snu; z całą pewnością jednak nocy w
pełni przespanych również nie było więcej niż tuzin. Dwadzieścia albo
trzydzieści godzin snu na tydzień stało się zwykłą porcją. Rezultaty tego nie
były tak złe, jak można by oczekiwać; co prawda rosło otępienie, wspinanie się
na wzgórza i zejścia z nich stawało się coraz trudniejsze, zamiast na odwrót,
ale mimo to samopoczucie było dobre; doskwierał tylko głód, ale — mój Boże jaki
głód! Jedzenie mieliśmy w zasadzie dobre, nie wyłączając nawet podawanej aż do
znudzenia fasoli, na widok której każdy w Hiszpanii doznaje wcześniej czy
później uczucia nienawiści. Używana przez nas woda przybywała na grzbietach
mułów lub udręczonych osiołków z miejsca oddalonego o wiele kilometrów od nas. Z
niewiadomych powodów aragońscy wieśniacy odnosili się do osłów ze wzgardą, gdy
tymczasem z mułami obchodzili się przyzwoicie. Jeśli tylko osioł wzbraniał się
przed dalszym pochodem, to było w zwyczaju kopać go w jądra. Wydawanie świec
zostało wstrzymane, a zapałki kończyły się. Hiszpanie nauczyli nas, jak wyrabiać
z puszki po skondensowanym mleku, z magazynku na naboje i z kawałka szmatki
lampkę oliwną. Po napełnieniu oliwą z oliwek — a to nie zdarzało się często — i
po zapaleniu urządzenie to świeciło kopcącym, migotliwym płomykiem, słabszym o
jedną czwartą od światła świecy, wystarczającym jedynie na odnalezienie
karabinu.
Nie zanosiło się na żadne autentyczne walki. Opuszczając Monte Pocero
przeliczyłem swoje naboje i jak się okazało, w ciągu trzech tygodni oddałem
tylko trzy strzały w kierunku nieprzyjaciela. Powiada się, że trzeba wystrzelić
tysiąc pocisków, nim któryś zabije człowieka — w tej sytuacji, aby zabić
pierwszego faszystę, musiałbym czekać dwadzieścia lat. Ponieważ w Monte Oscuro
pozycje znajdowały się bliżej siebie, więc strzelało się częściej, jestem
jednakże całkowicie pewien, że nie udało mi się nikogo trafić.
Prawdę mówiąc na tym froncie i w tym okresie wojny prawdziwą broń stanowiły nie
karabiny, lecz megafony. Nie mogąc zastrzelić wroga, krzyczało się w jego
kierunku. Ten sposób prowadzenia wojny jest tak niezwykły, że wymaga szerszego
objaśnienia.
Gdzie tylko pozycje znajdowały się jedna od drugiej w zasięgu głosu, tam zawsze
z okopu do okopu hojnie obdzielano się okrzykami. U nas wrzeszczano:
Fa.scistas-mancov.es! Faszyści wołali: Viva Espańa! Viva Franco! — lub, gdy
tylko zorientowali się, że naprzeciw mają Anglików, pokrzykiwali: Go home, you
English! English! We don't want foreigners here!2. W oddziałach rządowych, w
milicjach z poszczególnych partii, okrzyki propagandowe podkopujące morale wroga
awansowały do rangi działań metodycznych. Gdy tylko jakieś stanowisko nadawało
się do tego, wyznaczano żołnierzy — najczęściej z obsługi karabinów maszynowych
— do „okrzykowych zadań" i dostarczano im megafony. Recytowali oni zazwyczaj
pełne rewolucyjnych treści zestawy haseł, mające na celu wytłumaczenie
faszystom, że są zwykłymi najemnikami międzynarodowego kapitalizmu, że podjęli
walkę przeciwko swojej własnej klasie itp., oraz nakłaniano ich do przejścia na
naszą stronę. Żołnierze powtarzali te slogany na zmianę i trwało to
niejednokrotnie prawie przez całą noc. Nie można powiedzieć, by nasze działania
nie dawały rezultatów; panowała zgoda co do tego, że napływający do nas faszyści
ulegali w pewnej mierze tym namowom. Jeżeli do marznącego na wartowniczym
posterunku biedaka, najpewniej wcielonego do wojska wbrew swojej woli członka
socjalistycznych lub anarchistycznych związków zawodowych, dobiega bezustannie w
ciemnościach hasło: „Nie podejmuj walki przeciw swojej klasie!", to należy się
spodziewać, że wywrze ono na nim wrażenie i być może nie pozostanie bez wpływu
na jego decyzję o dezercji. Takie postępowanie kłóci się oczywiście z
angielskimi poglądami na prowadzenie wojny. Przyznaję, że kiedy po raz pierwszy
spotkałem się z tymi metodami byłem zdumiony i zgorszony.
Zamiast strzelania do wroga usiłowanie nawrócenia go! Obecnie uważam, że bez
względu na wszystko były to praktyki uzasadnione. W zwyczajnej wojnie
pozycyjnej, szczególnie gdy brak artylerii, niezwykle trudno powodować straty w
ludziach u przeciwnika bez ponoszenia ofiar w równej liczbie po swojej stronie.
Jeżeli tylko uda się wyłączyć z walki pewną ilość żołnierzy przez namówienie ich
do dezercji, to już bardzo wiele; większy wszak pożytek z dezerterów niż z
zabitych, bo ci ostatni nie dostarczą już żadnych informacji. Na początku
czuliśmy jednak rozgoryczenie; odnosiło się wrażenie, że Hiszpanie nie traktują
tej swojej wojny wystarczająco poważnie. Żołnierz, który na położonym poniżej,
na prawo od nas, posterunku PSUĆ zajmował się skandowaniem, okazał się artystą w
tej dziedzinie. Zamiast wykrzykiwania rewolucyjnych sloganów, niekiedy po prostu
opowiadał faszystom o wyższości naszych posiłków nad tymi, które im podawano.
Jego opowieści o'rządowych racjach żywnościowych zawierały domieszkę fantazji. „Chlebuś
z masłem!" — niosło echo jego głos po pustej dolinie — „Właśnie sobie tutaj
siedzimy przy chlebusiu! Przy pysznych kromkach chlebusia z masłem!". Podobnie,
jak reszta naszych, nie miałem cienia wątpliwości, że masła nie oglądał od
tygodni albo miesięcy, ale podczas zimnej nocy wiadomość o chlebie z masłem
musiała zapewne napędzić niejednemu faszyście śliny do ust. Nawet ja łykałem
ślinkę, chociaż wiedziałem, że kłamie.
Pewnego lutowego dnia dostrzegliśmy nadlatujący faszystowski samolot. Jak zwykle
w takich przypadkach karabin maszynowy wyciągnięto na otwartą przestrzeń, wylot
jego lufy skierowano ku niebu, a wszyscy leżeli na plecach, co ułatwiało
celowanie. Szkoda było bomb na nasze leżące na uboczu stanowiska i nieliczne
faszystowskie samoloty z reguły omijały nas łukiem, aby uniknąć ognia karabinów
maszynowych. Tym razem samolot znalazł się dokładnie nad nami, na dużej
wysokości, poza zasięgiem naszej broni. Zamiast bomb wysypały się z niego
koziołkując połyskujące bielą przedmioty, które zakosami opadały w powietrzu.
Kilka z nich sfrunęło na nasze pozycje. Były to egzemplarze Heraldo de Aragon,
faszystowskiej gazety, podające wiadomość o upadku Malagi.
Tej nocy faszyści przypuścili zakończony fiaskiem atak. Właśnie układałem się na
pół żywy z braku snu na swoim legowisku, kiedy potężna seria pocisków
przeleciała nade mną i ktoś w wykopie wrzasnął: „Atakują!". Chwyciłem karabin i
podpełznąłem w pobliże cekaemu, do posterunku, który górował nad naszym
odcinkiem. Nieprzeniknioną ciemność napełniał piekielny hałas. Chyba pięć
karabinów maszynowych zionęło ogniem w naszym kierunku, a miotane przez
faszystów, w zupełnie idiotyczny sposób, ponad własnymi fortyfikacjami, granaty
powodowały następujące po sobie mocne detonacje. Poniżej, w leżącej na lewo od
nas dolinie, gdzie mały faszystowski oddział — najpewniej patrol — włączył się
do walki, dojrzałem zielonkawy błysk karabinów. Kule przeszywały mrok wokół nas,
huk mieszał się ze świstem. Ponad naszymi głowami przeleciało z furkotem kilka
pocisków artyleryjskich, ale runęły gdzieś w oddali i (jak to w tej wojnie
bywało) większość z nich nie wybuchnęła. Poczułem się trochę nieswojo, kiedy na
naszych tyłach, ze szczytu wzgórza otworzył ogień następny cekaern — wyjaśniło
się później, że karabin ten ustawiono tam dla wsparcia naszych poczynań, w owym
czasie wyglądało jednak na to, że jesteśmy okrążeni. Niedługo potem nasz karabin
maszynowy zaciął się. Zdarzało się tak zawsze wtedy, kiedy amunicja była podłej
jakości. Na dodatek w gęstym mroku zagubił się gdzieś wycior. W zasadzie nie
pozostało nam nic innego do zrobienia, jak tylko nie ruszać się ze swojego
miejsca i czekać na swoją kulę. Hiszpańska obsługa karabinu maszynowego uważała
krycie się przed ogniem nieprzyjaciela za czyn godny pogardy, rozmyślnie więc
stali nie osłonięci od pocisków, a ja musiałem postąpić podobnie. Niby drobna
sprawa, ale jakże interesujące doświadczenie. Szczerze mówiąc po raz pierwszy w
życiu znalazłem się pod obstrzałem i ze wstydem wyznaję, że owładnął mną
paniczny lęk. Podczas gwałtownego ataku, jak sądzę, doznania są zawsze takie
same: człowiek nie tyle obawia się czy go trafią, ile lęka się o to gdzie go
trafią. Jest nieustannie zaprzątnięty myślą o miejscu, w które ukąsi kula, a to
powoduje przykrą nadwrażliwość całego ciała.
Po godzinie czy dwóch strzelanina osłabła, by w końcu zamilknąć. Tymczasem
doliczyliśmy się tylko jednej ofiary. Faszyści weszli z kilkoma cekaemami na
ziemię niczyją, lecz zatrzyma]) się w bezpiecznej odległości, nie podejmując
prób szturmowania naszych fortyfikacji. Właściwie nie był to atak, raczej
zwyczajne ziarnowanie amunicji, radosne hałasowanie dla uczczenia upadku Malagi-
Wydarzenie to stało się dla mnie nauczką, że relacje wojenne w prasie należy
czytać z większą nieufnością. Dzień, a może dwa później gazety i radio podały
wiadomość o zaciekłych atakach kawalerii i czołgów (po prostopadłych zboczach!),
które zostały odparte przez bohaterskich Anglików.
Pochodzącą od faszystów wiadomość o upadku Malagi uznaliśmy za kłamstwo.
Nazajutrz jednak zaczęły się rozchodzić bardziej przekonywujące pogłoski i nie
minęły dwa dni, kiedy zostały one oficjalnie potwierdzone. Cała upokarzająca
prawda stopniowo wyszła na jaw: wyjście z miasta bez jednego strzału, wściekłość
włoskich żołnierzy, która spadła nie na oddziały, bo te opuściły miasto, lecz na
nieszczęsną ludność cywilną, ściganą niekiedy kilometrami i ostrzeliwaną z
karabinów maszynowych. Wiadomości te wniosły przygnębienie w nasze szeregi. Bez
względu na to, jak było naprawdę, każdy żołnierz milicji wierzył, że utrata
Malagi nastąpiła w wyniku zdrady. Po ras pierwszy byłem świadkiem rozmów o
zdradzie i rozbieżnych celach. Po raz pierwszy też zrodziła się we mnie bliżej
nieokreślona wątpliwość na temat tej wojny, w której podział na kolor czarny i
biały wydawał się, jak dotąd, tak cudownie przejrzysty.
W połowie lutego opuściliśmy Monte Oscuro. Wysłano nas razem z oddziałami POUM z
tego sektora, dla zasilenia jednostki oblegającej Huesca. Pięćdziesięciomilowy
odcinek drogi, pokonywanej ciężarówką, wiódł zimową wciąż doliną, wśród
przystrzyżonych winnic nieozdobionych jeszcze pączkami i pędów ozimego
jęczmienia wyzierających ze zbrylonej gleby. W odległości czterech kilometrów od
naszych nowych pozycji zajaśniały zabudowania: małe, schludne, niczym domki dla
lalek — to było Huesca. Kiedy kilka miesięcy wcześniej zdobyto Sietamo, generał
dowodzący rządowymi oddziałami radośnie oznajmił: „Jutro pijemy kawę w Huesca".
Jak się okazało pomylił się. Kosztujące wiele krwi ataki na miasto nie powiodły
się i powiedzenie „Jutro pijemy kawę w Huesca" obiegło wszystkie oddziały jako
dobry dowcip. Jeżeli kiedykolwiek jeszcze powrócę do Hiszpanii, to z pewnością
nie omieszkam napić się kawy w Huesca.
1 ILP (Independent Labour Party) — Niezależna Partia Pracy (przyp. tłum.).
Rozdział piąty
Aż do końca marca po wschodniej stronie Huesca nie wydarzyło się nic, albo
prawie nic. Od nieprzyjaciela dzielił na.s ponad kilometrowy dystans. Ponieważ
oddziały Armii Republikańskiej, walczące w tej części frontu, po odrzuceniu
faszystów do Huesca, nie wykazały nadmiernej ochoty do postępowania na-praód,
linia frontowa uformowała się na kształt kieszeni. Ten stan rzeczy wymagał w
przyszłości zmian — niełatwe to zadanie pod nieprzyjacielskim ogniem — a
tymczasem przeciwnika mogło na dobrą sprawę w ogóle nie być; troszczyliśmy się
jedynie o to, aby nie zmarznąć i aby otrzymać należyte wyżywienie. Prawdę
powiedziawszy istniały wówczas sprawy, którym okazywałem duże zainteresowanie, i
którym poświęcę osobne miejsce w dalszym ciągu tej książki. Na razie jednak, aby
nie odejść nadto od biegu wypadków, spróbuję ukazać sytuację polityczną panującą
w obozie rządowym
Jeśli na początku nie zwracałem uwagi na polityczną stronę tej wojny, to w tym
czasie trudno już byle tego uniknąć. Polityczne wątki tej relacji są
pomieszczone w osobnych rozdziałach tak, aby czytelnik niezamteresowany w
szczegółach partyjnych rozgrywek mógł od razu przejść do innych części tekstu
Pisanie o walkach w Hiszpanii tylko z czysto wojskowego punktu widzenia jest
niemożliwe. Była to przede wszystkim wojna polityczna. Wojna, w której, dla
zrozumienia zachodzących wydarzeń — przynajmniej w pierwszym roku jej trwania —
należało wniknąć w międzypartyjną walkę, toczącą się wśród ugrupowań rządowych
za linią frontu.
Po moim przyjeździe do Hiszpanii, i w jakiś czas potem, nie tylko nie
interesowałem się sytuacją polityczną, lecz wciąż jeszcze zrzeszyłem
nieświadomością w tej materii. Wiedziałem, ze trwa wojna, ale nie zdawałem sobie
zupełnie sprawy z tego, co to za worna. Na pytanie dlaczego wstąpiłem do milicji
moja odpowiedź brzmiałaby: ,,A.by walcayć z faszyzmem11. Zapytany o co walczę
odrzekłbym: ,,O zwykłą przyzwoitość". Podawaną przez News Chronicie i New
Sicdcsnimi wersję, jakoby ta wojna była obroną ■ postępu przed szaleńczymi
sukcesami wojsk pułkownika Blimpsa pozostającego na żołdzie Hitlera, uznałem za
prawdziwą. Uległem powabom rewolucyjne; atmosfery Barcelony i nie zadałem sobie
trudu, aby cokolwiek z mej rozumieć. Mozaika partii politycznych i związków
zawodowych — PSUĆ, POUM, FAI, CNT, UGT, JCI,
JSU, AIT wszystko to po prostu mnie drażniło. Na pierwszy
rzut oka odnosiło się wrażenie, jak gdyby w Hiszpanii wybuchła epidemia
polegająca na skracaniu nazw. Byłem świadomy tego, se oddziały, w których służę
noszą nazwę POUM — przybyłem do Barcelony z dokumentami wystawionymi przez 1LP i
to był jedyny powód mojego wstąpienia do tej właśnie milicji — nie przychodziło
mi wszakże do głowy, że istnieją bardzo poważne różnice między partiami
politycznymi. Kiedy w Monte Pocero ktoś wskazywał na stanowiska na lewo od nas i
mówił: „To są socjaliści" (czyli PSUĆ), zaskoczony pytałem: „A czy my wszyscy
nie jesteśmy socjalistami?" Uważając za idiotyzm fakt, że ludzie walczący na
śmierć i życie przynależeli do oddzielnych partii, nieustannie głosiłem
następujący pogląd: „Czy nie można by pozbyć się tych wszystkich politycznych
nonsensów i skupić się na prowadzeniu wojny?" To było rzecz jasna poprawne,
„antyfaszystowskie" stanowisko skwapliwie rozpowszechniane przez angielską
prasę, głównie po to, eiby uniemożliwić ludziom dotarcie do istoty partyjnych
zmagań. W Hiszpanii jednak, a szczególnie w Barcelonie, taka opinia nie mogła
mieć długiego żywota. Każdy w końcu, aczkolwiek niechętnie, opowiadał się za
jedną ze stron. Bieg wypadków tak czy inaczej pociągał ludzi za sobą i
ignorancja w sprawach partii politycznych oraz podziałów między nimi przed
niczym nie chroniła. Rola żołnierzy milicji nie ograniczała się tylko do walki z
Franco, byli oni równocześnie pionkami w potężnym starciu dwóch politycznych
koncepcji. Kiedy zdobywałem drewno opałowe na zboczu i zastanawiałem się, czy ta
wojna jest na serio, czy też wymyślili ją redaktorzy z News Chronicie; kiedy
umykałem spod ognia karabinów maszynowych komunistów podczas rozruchów w
Barcelonie; kiedy wreszcie uciekałem z Hiszpanii mając na karku policję — to
działo się tak dlatego, że służyłem w milicji POUM, o nie w oddziałach PSUĆ.
Jakże ogromna różnica dzieli te dwa skróty!
Dla zrozumienia układu sił po stronie rządowej, konieczne jest wrócenie pamięcią
do początku wojny. Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że wraz z
wybuchem walk 18 lipca w sercach wszystkich ludzi o poglądach antyfaszystowskich
zagościła iskierka nadziei. Tutaj bowiem, w Hiszpanii, doszło nareszcie do
otwartego przeciwstawienia demokracji faszyzmowi. Lata mijały, a tzw. kraje
demokratyczne krok po kroku ustępowały pola faszyzmowi. Japończycy poczynali
sobie w Mandżurii bez żadnego skrępowania. Hitler doszedł do władzy i nie
zawahał się dokonać pogromu przeciwników politycznych różnych odcieni. Mussolini
bombardował Abisyńczyków, a pięćdziesiąt trzy narody (o ile dobrze pamiętam,
właśnie tyle) stać było jedynie na obłudne pokrzykiwania „Precz". Lecz kiedy
Franco podjął próbę obalenia umiarkowanego rządu lewicy, Hiszpanie, wbrew
wszelkim oczekiwaniom, powstali przeciw niemu. Wydawało się to — i chyba tak
było — naruszeniem porządku rzeczy.
Pozostawało jeszcze kilka spraw, które umknęły powszechnej uwadze. Przede
wszystkim trudno było porównywać Franco z Hitlerem, czy Mussolinim. Jego pucz
wojskowy, wspierany przez arystokrację i kościół, był w swym głównym nurcie, nie
tyle próbą wprowadzenia faszyzmu, co miał na celu przywrócenie feudalizmu.
Oznaczało to, że w gronie oponentów Franco znalazła się nie tylko klasa
robotnicza, ale też różne odłamy liberalnej burżuazji, czyli te grupy społeczne,
które udzielają poparcia faszyzmowi, kiedy pojawia on się w bardziej nowoczesnej
formie. Ważniejszą jeszcze sprawą był fakt, że hiszpańska klasa robotnicza nie
występowała przeciw Franco — jak wyobrażano sobie w Anglii — jedynie w imię
„demokracji" i utrzymania status quo; walce tej towarzyszył — o ile nie był
nawet jej istotą — otwarty wybuch rewolucji. Ziemią zawładnęli chłopi; wiele
fabryk i środków transportu znalazło się w rękach związków zawodowych; kościoły
zostały zniszczone, a księży wypędzono lub wymordowano. Gazeta Daily Maił, nie
szczędząc słów otuchy dla katolickiego kleru, posunęła się do kreowania Franco
na patriotę, który ratuje kraj pfzed zalewem zesłanych przez szatana hord
„czerwonych".
W zasadzie głównym przeciwnikiem Franco w ciągu pierwszych kilku miesięcy wojny
był nie rząd a związki zawodowe. Odpowiedzią zorganizowanych robotników
miejskich na wybuch rewolucji było wezwanie do strajku generalnego, a następnie
żądanie wydania broni z państwowych arsenałów (zdobyli ją w końcu w wyniku
walki). Gdyby nie spontaniczny i częstokroć niezależny charakter ich działań, to
Franco najprawdopodobniej w ogóle nie napotkałby na opór. Nie ma oczywiście co
do tego pewności, istnieją jednak podstawy do takich przypuszczeń. Rząd nie
uczynił nic, albo prawie nic, aby uprzedzić od dawna przewidywany wybuch
powstania. Kiedy wszakże kłopoty się rozpoczęły, stanowisku kierownictwa państwa
zabrakło twardości i konsekwencji; doszło do tego, że Hiszpania miała trzech
premierów w ciągu jednego dnia.1 Ponadto jedyna decyzja mogąca pohamować bieg
wypadków, czyli wydanie broni robotnikom, została powzięta niechętnie i dopiero
po gwałtownych protestach ludności. Tak więc rozdano broń i w dużych miastach
wschodniej Hiszpanii dzięki ogromnemu wysiłkowi przede wszystkim klasy
robotniczej, wspieranej przez tę część sił zbrojnych, która pozostała lojalna
(Gwardia Natarcia itp.), faszyści zostali pokonani. Do takiego wysiłku zdolni
byli prawdopodobnie jedynie ludzie, którzy przystąpili do zmagań w imię
rewolucyjnych celów — na przykład w imię przekonania, że walczą o coś więcej niż
tylko o utrzymanie status quo. Jak się szacuje, w różnych ośrodkach rewolty
poległo na ulicach trzy tysiące osób w ciągu jednego dnia. Mężczyźni i kobiety
uzbrojeni wyłącznie w laski dynamitu przebiegali otwarte przestrzenie placów i
szturmowali ani a budynki obsadzone przez wyszkolonych żołnierzy z cekaemarfli.
Rozpędzone do stu kilometrów na godzinę taksówki rozbijały rozlokowane w
strategicznych punktach faszystowskie gniazda karabinów maszynowych. Zakładając
nawet nieświadomość w sprawie przejmowania ziemi przez chłopów, tworzenia
lokalnych rad itd., i tak trudno byłoby dać wiarę, że stanowiący trzon sił
stawiających opór, anarchiści i socjaliści, dokonywali tego rodzaju czynów w
celu utrzymania kapitalistycznej demokracji, która szczególnie przez anarchistów
uważana była jedynie za scentralizowaną maszynkę da oszustw.
Tymczasem robotnicy mieli broń w swoich rękach i na tym etapie dalecy już byli
od jej oddania. (Nawet rok później doliczono się u anarchosyndykalistów w
Katalonii 30 000 karabinów.) Posiadłości nastawionych profaszystowsko wszelkich
obszarników zostały w wielu miejscach przejęte przez chłopów. Wraz z
uspołecznieniem przemysłu i transportu podjęto próbę utworzenia zrębów
robotniczego rządu, zastąpienia dotychczasowych, prokapitalistycznych sił
policyjnych robotniczymi patrolami, sformowania milicji robotniczych w oparciu o
związki zawodowe itd. Rzecz jasna proces ten nie wszędzie przebiegał jednakowo,
choć w Katalonii sprawy zaszły najdalej. Istniały wszakże takie obszary, na
których miejscowe władze pozostały niezmienione oraz takie, gdzie władze te
urzędowały równolegle do komitetów rewolucyjnych. W niektórych okolicach
anarchiści utworzyli niezależne okręgi, które przetrwały około roku, to jest do
czasu kiedy zostały zlikwidowane przez rząd przy użyciu siły. Wydarzenia w
Hiszpanii nie miały więc w istocie charakteru wojny domowej lecz stanowiły
początek rewolucji. Ten właśnie fakt szczególnie starała się ukryć
antyfaszystowska prasa wychodząca poza Hiszpanią. Całe zagadnienie sprowadzono
do „walki faszyzmu z demokracją" przemilczając jak tylko się dało rewolucyjny
charakter tych wydarzeń. W Anglii, gdzie prasa jest bardziej scentralizowana, a
czytelników łatwiej wprowadzić w błąd niż gdziekolwiek indziej, stworzono
jedynie dwie wersje hiszpańskiej wojny: prawicową, przedstawiając patriotycznych
chrześcijan naprzeciw ociekających krwią bolszewików, i lewicową, zgodnie z
którą dżentelmeńscy republikanie tłumią wojskowy bunt. Główny problem został
skutecznie zatajony.
Powodów po temu było kilka. Przede wszystkim profaszystow-ska prasa
rozpowszechniała wierutne kłamstwa o okrucieństwach „czerwonych", a działający
niewątpliwie w dobrej wierze propa gandziści, przekonani, że wyświadczają w ten
sposób przysługę rządowi hiszpańskiemu, zaprzeczali jakoby Hiszpania „stała się
czerwona". Jednakże główna przyczyna była taka: oto wyjąwszy niewielkie
rewolucyjne grupy istniejące we wszystkich krajach, cały świat zdecydowany był
nie dopuścić do przemian w Hiszpanii-Szczególnie dotyczyło to partii
komunistycznej, ze stojącym za nią Związkiem Radzieckim, która zmobilizowała
wszystkie swoje siły przeciwko rewolucji. Komuniści głosili tezę, że rewolucja
na tym etapie miałaby zgubne skutki, gdyż zamiast doprowadzić do władzy
robotników, doprowadziłaby do burżuazyjnej demokracji. Nie trzeba chyba
tłumaczyć, dlaczego w tej sytuacji „liberalne" kapitalistyczne opinie były
utrzymane w tym samym tonie. Zaangażowanie obcego kapitału w Hiszpanii było
znaczne. Na przykład Barcelońskie Towarzystwo Transportowe posiadało dziesięć
milionów brytyjskich udziałów; a tymczasem związki zawodowe przejęły w Katalonii
cały transport. Gdyby więc rewolucja postępowała, nie można by wówczas liczyć na
rekompensaty, albo byłyby one bardzo niewielkie; z drugiej strony zwycięstwo
kapitalistycznej republiki gwarantowało bezpieczeństwo zagranicznych lokat. Z
kolei stłumienie rewolucji spowodowałoby, że udawanie, iż w ogóle do niej nie
doszło, stałoby się o wiele prostsze. Tym sposobem rzeczywiste znaczenie
poszczególnych wydarzeń mogło zostać zatajone; każde przejęcie władzy przez rząd
centralny z rąk związków zawodowych można było uznać jako niezbędne posunięcie w
przeprowadzanej wojskowej reorganizacji. Przedstawiona sytuacja była nad wyraz
osobliwa. Tylko nieliczni poza Hiszpanią zorientowali się, że trwa rewolucja; w
Hiszpanii natomiast nikt nie miał co do tego wątpliwości. Nawet kontrolowane
przez komunistów i zaangażowane do pewnego stopnia w politykę antyre-wolucyjną
gazety PSUĆ pisały o „naszej wspaniałej rewolucji", a tymczasem zagraniczna
prasa komunistyczna trąbiła o braku jakichkolwiek oznak rewolucji; przejmowanie
fabryk, zakładanie robotniczych komitetów itp. nie miało miejsca — lub też, dla
odmiany, miało miejsce, ale „było pozbawione politycznego znaczenia". Według
Daily Worker (z 6 sierpnia 1936) ci, którzy utrzymywali, że celem, walki
Hiszpanów jest rewolucja społeczna, albo cokolwiek innego poza burżuazyjną
demokracją, są „skończonymi załganymi kanaliami". Z drugiej strony Juan Lopez,
członek regionalnego rządu w Walencji, oświadczył w lutym 1937 roku, że
„Hiszpanie przelewają krew nie za demokratyczną Republikę i jej konstytucję,
lecz za... rewolucję". Wychodziłoby więc na to, że przyszło nam wspierać swą
walką skończone załgane kanalie, wliczając w to członków rządu. Niektóre z
zagranicznych antyfaszystowskich gazet posunęły się nawet do żałosnego kłamstwa
informując, że kościoły atakowano jedynie wtedy, gdy faszyści czynili z nich
punkty oporu. W rzeczywistości plądrowono je gdzie się tylko dało, a powód był
oczywisty: bardzo dobrze zdawano sobie sprawę z tego, że są one częścią
kapitalistycznej maszynerii. W ciągu sześciu miesięcy mojego pobytu w Hiszpanii
widziałem jedynie dwa niezniszczone kościoły, a mniej więcej do lipca 1937 roku
nie zezwolono na ponowne otwarcie świątyń i odprawianie w nich nabożeństw, z
wyjątkiem jednego czy dwóch kościołów w Madrycie.
Był to wszakże dopiero początek rewolucji, a nie jej finał. Nawet jeżeli
robotnicy — szczególnie w Katalonii, a pewnie i gdzie indziej -— mieli możliwość
dokonania przewrotu i całkowitej zmiany rządu, to jednak nie uczynili tego. Nie
mogli rzecz jasna tak postąpić w sytuacji, gdy Franco dobijał się do drzwi, a
odłamy klas średnich były po ich stronie. Kraj znalazł się w stanie
przejściowym, mógł podążyć w kierunku socjalizmu, ale też mógł na powrót stać
się typową kapitalistyczną republiką. Chłopi byli już w posiadaniu większości
ziemi i zapewne nie zwróciliby jej, gdyby Franco poniósł klęskę. Cały wielki
przemysł został uspołeczniony. Jednakże, to czy zachowanoby nadal tę formę
własności, czy też doszłoby do przywrócenia kapitalizmu miało w ostatecznym
rachunku zależeć od tego, która z grup przejmie władzę. Można śmiało stwierdzić,
że w początkowym okresie reprezentantem klasy robotniczej był zarówno rząd
centralny, jak i Geneialite de Cataluńa (regionalny rząd kataloński posiadający
częściową autonomię). Na czele rządu stał Caballero, socjalista z lewego
skrzydła, a ministrowie wywodzili się z UGT (socjalistyczne związki zawodowe)
oraz z CNT (związki syndykalistów, nad którymi kontrolę sprawowali anarchiści).
Kataloński Generaiite został na pewien czas usunięty ze sceny przez
Antyfaszystowski Komitet Obrony- skupiający głównie delegatów ze związków
zawodowych. Później Komitet Obrony rozwiązano i ponownie utworzono Generalite,
jako przedstawicielstwo związków i różnych partii lewicowych. Każde jednak
następne przetasowanie w rządzie powodowało, że jego linia polityczna przesuwała
się na prawo. Najpierw z Generalite wykluczono POUM; sześć miesięcy później
Caballero został zastąpiony przez Negrina socjalistę z prawego skrzydła; wkrótce
potem usunięto z rządu CNT; następnie UGT; w dalszej kolejności CNT wyrzucono z
Generalite; w rezultacie w rok po wybuchu wojny i rewolucji ostał się rząd
złożony w całości z prawicowych socjalistów, liberałów i komunistów.
Pełny zwrot w prawo nastąpił mniej więcej około, października — listopada 1936
roku, kiedy to rozpoczęły się radzieckie dostawy broni dla rządu, a władza
stopniowo przechodziła z rąk anarchistów w ręce komunistów. Żaden kraj, z
wyjątkiem ZSRR i Meksyku, nie okazał się na tyle dobroduszny, żeby przyjść z
pomocą rządowi, a tymczasem Meksyk nie mógł z oczywistych względów dostarczać
uzbrojenia w dużych ilościach. Nie dziwi przeto fakt, że Rosjanie mieli możność
dyktowania warunków. Nie ma w zasadzie wątpliwości co do tego, że musiały się
one w istocie sprowadzać do następującego ultimatum: „Albo udaremnicie
rewolucję, albo nie damy broni". Nietrudno także domyślić się, że pierwsze kroki
przeciwko żywiołowi rewolucyjnemu oraz wydalenie POUM z katalońskiego Geneialite
odbyły się na rozkaz z ZSRR. Zaprzeczenia, jakie pojawiły się na temat
bezpośrednich nacisków wywieranych przez rząd rosyjski nie są tu jednak
najważniejsze; wiadomo bowiem, że polityka partii komunistycznych we wszystkich
krajach jest w istocie polityką ZSRR. Nie doczekał się wszakże zdementowania
fakt, że głównym inicjatorem działań przeciwko POUM, później przeciwko
anarchistom oraz socjalistycznej frakcji Caballero i w ogóle przeciwko polityce
rewolucyjnej była partia komunistyczna. Wmieszanie się Rosjan wystarczyło, aby
zapewnić sukces tej partii. Przede wszystkim wzrósł niepomiernie jej prestiż, a
stało się tak z powodu wdzięczności, jaką żywiono wobec Związku Radzieckiego za
broń, a także dlatego, że wydawało się, iż partia komunistyczna, szczególnie po
przybyciu Brygad Międzynarodowych, będzie w stanie odnieść w tej wojnie
zwycięstwo. Po wtóre rosyjska broń napływała do komunistów oraz do partii z nimi
sprzymierzonych i odbiorcy ci dbali o to, aby możliwie jak najmniejsza jej ilość
przedostała się w ręce ich politycznych przeciwników3. Po trzecie wreszcie,
ogłoszenie polityki braku zainteresowania rewolucją pozwoliło komunistom skupić
wokół siebie tych wszystkich, którzy obawiali się ekstremistów. Na przykład, nie
trudno było zorganizować bogatsze chłopstwo przeciw prowadzonej przez
anarchistów polityce kolektywizacji. Szeregi partii powiększyły się ogromnie, a
nowi członkowie rekrutowali się głównie z klas średnich — sklepikarze,
urzędnicy, oficerowie wojska, dobrze sytuowani chłopi itd. Wojna ta była w
istocie walką na trzy fronty. Trzeba było prowadzić zmagania z Franco, lecz
równocześnie celem rządu było odzyskanie utraconej na rzecz związków zawodowych
części władzy. Zamierzenia te urzeczywistniono za pomocą polityki małych kroków
— czy polityki kłucia szpilką, jak ktoś to ujął — i przyznać trzeba, że na ogół
poradzono sobie bardzo sprytnie. Obyło się bez poważnych i rzucających się w
oczy kontrrewolucyjnych przedsięwzięć i aż do maja 1937 roku użycie siły było w
zasadzie zbędne. Zawsze można było przywołać robotników do porządku posługując
się argumentem, który nieomal sam się narzucał: „Jeżeli nie zrobicie tego albo
tamtego, to przegramy wojnę". Za każdym razem okazywało się, rzecz jasna, że
wykonanie zadań dyktowanych wojskową koniecznością wymagało odstąpienia od
zdobyczy wywalczonych w 1936 roku. Argument ten był wszak prawie nie do
podważenia, żadna bowiem z rewolucyjnych
partii nie pragnęła przegrania wojny; porażka oznaczała przecież, ze słowa
takie jak demokracja i rewolucja, socjalizm i anarchizm utraciłyby swoje
znaczenie. Anarchiści., jedyna z rewolucyjnych partii, z którą liczono się ze
względu na jej wielkość, zmuszeni byli ustępować krok po kroku. Proces
kolektywizacji został zahamowany, pozbyto się lokalnych komitetów, robotnicze
patrole zostały rozwiązane, przywrócono natomiast poważnie wzmocnioną, uzbrojoną
po zęby przedwojenną policję; kontrolowanym przez związki zawodowe przemysłem
zawładnął rząd (przejęcie barcelońskiej centrali telefonicznej, które
doprowadziło w maju do walk, było jednym z elementów tej polityki). I wreszcie
sprawa najważniejsza — oparte na związkach zawodowych milicje robotnicze
stopniowo „okrawano" i włączano w szeregi Armii Republikańskiej, formowanej na
nowo na półburżuazyjnych zasadach „apolitycznego" wojska, w którym zróżnicowano
żołd, powołano uprzywilejowaną oficerską kastę itd. Pod wieloma względami był to
wyjątkowo podstępny krok; jego skutki ujawniły się w Katalonii później niż gdzie
indziej, ale tes rewolucyjne partie były tam najmocniejsze. Kontrolowanie części
sił zbrojnych pozostawało rzecz jasna dla robotników jedyną gwarancją utrzymania
zdobyczy. Nadwątlanie sił milicji odbywało się zwykle w imię zadośćuczynienia
potrzebom wojskowym, tym bardziej, se nikt nie negował konieczności całkowitej
reorganizacji armii. Oczywiście, zreformowanie milicji i poprawa jej wyszkolenia
bez pozbawienia związków zawodowych bezpośredniej kontroli nad nimi nie
przedstawiałoby zasadniczych trudności; główny cel tej zmiany był inny:
anarchiści mieli utracić swoje wojsko. Ponadto, opanowane duchem demokracji
milicje stały się wylęgarnią rewolucyjnych idei. Doskonale zdawali sobie z tego
sprawę komuniści i nieustannie, z zawziętością występowali przeciw zasadzie
wypłacania jednakowego żołdu bez względu na stopień wojskowy. Następowała „burżuazyfikacja"
i rozmyślne przeciwdziałanie egalitarnym nastrojom, towarzyszącym pierwszym
kilku miesiącom rewolucji, Nurt wydarzeń był tak wartki, że osoby odwiedzające
ponownie Hiszpanię po kilku miesiącach przerwy zadawały sobie pytanie, czy aby
przyjechały do tego samego kraju. To co na pierwszy rzut oka i na krótką chwilę
zdawało się robotniczym państwem, zmieniało się w oczach w najzwyklejszą
bursuazyjną republikę, z typowym dla tej formy rządów podziałem na bogatych i
biednych. „Zapewniamy poszanowanie własności prywatnej" głosił w jesieni 1937
roku w publicznych wystąpieniach „socjalista" Negrin, a członkowie Kor-tezów,
zmuszeni na początku wojny do ucieczki z kraju, z powodu podejrzeń o
profaszystowskie sympatie, wracali do Hiszpanii.
Cały proces staje się bardziej zrozumiały, gdy weźmie się pod uwagę fakt, że
jego źródła tkwią w doraźności sojuszu robotników i burżuazji. Ten w pewnej
mierze wymuszany przez faszyzm sojusz, znany pod nazwą Frontu Ludowego, jest w
istocie sprzymierzeniem wrogów i w rezultacie musi najprawdopodobniej
doprowadzić do połknięcia jednego partnera przez drugiego. Jedyną osobliwością
sytuacji w Hiszpanii — powodującą mnóstwo nieporozumień poza jej granicami —
pozostaje fakt, że pozycja komunistów wśród partii po rządowej stronie znajduje
się nie na skrajnej lewicy, ale na skrajnej prawicy. W rzeczywistości nie
powinno to być zaskoczeniem, bowiem taktyka partii komunistycznej w dowolnym
kraju, a we Francji w szczególności, dowodzi niezbicie, że (przynajmniej w
chwili obecnej) oficjalny komunizm należy traktować jako siłę an-tyrewolucyjną.
Cała polityka Kominternu podporządkowana jest teraz obronie ZSRR (co staje się
jasne, jeśli uwzględni się sytuację na świecie) wspierającego się systemem
wojskowych sojuszy. Chodzi tu zwłaszcza o sojusz z
kapitalistyczno-imperialistycznym krajem, jakim jest Francja. Jeśli francuski
kapitalizm nie będzie silny, wówczas wartość tego przymierza dla Związku
Radzieckiego okaże się znikoma, stąd też komuniści we Francji muszą prowadzić
politykę antyrewolucyjną. Ich obecne marsze s trójkolorową flagą i śpiewanie
Marsylianki nie są bynajmniej jedynym przejawem tej polityki, przede wszystkim
zostali oni zmuszeni do całkowitego zaprzestania z sukcesem uprawianej agitacji
we francuskich koloniach. Nie minęły trzy lata od czasu, kiedy sekretarz
Francuskiej Partii Komunistycznej Thores oświadczył, że francuscy robotnicy w
żadnym razie nie dadzą się zwieść i nie przystąpią do walki przeciw niemieckim
towarzyszom4; obecnie jest on jednym z najbardziej krzykliwych patriotów we
Francji. Kluczem do zrozumienia postępowania partii komunistycznej w dowolnym
kraju są faktyczne lub potencjalne stosunki wojskowe tego kraju ze Związkiem
Radzieckim. Na przykład w Anglii sytuacja w tym przedmiocie jest ciągle
niejasna, przeto Brytyjska Partia Komunistyczna nadal przejawia wrogość wobec
rządu i rzekomo przeciwstawia się zbrojeniom. Jeśli jednak założymy, że Wielka
Brytania przystąpi do sojuszu z ZSRR, lub zawrze z tym krajem porozumienie
wojskowe, to wówczas komuniści angielscy zmuszeni będą stać się dobrymi
patriotami i imperialistami; pierwsze tego oznaki już występują. Bez wątpienia
wpływ na kształtowanie się „linii" komunistów w Hiszpanii miał fakt, że
sojuszniczka Rosji -Francja, przeciwstawiałaby się stanowczo rewolucyjnemu
sąsiadowi i poruszyłaby niebo i ziemię byle tylko nie doszło do oswobodzenia
hiszpańskiego Maroka. Daily Maił publikując swoje bajeczki o czerwonej rewolucji
finansowej przez Moskwę, był jeszcze dalszy od prawdy niż zwykle. W
rzeczywistości komuniści bardziej niż kto kolwiek inny starali się przeszkodzić
rewolucji w Hiszpanii. Kiedy później prawica osiągnęła pełnię władzy, komuniści
wykazali się o wiele większą gorliwością w ściganiu rewolucyjnych przywódców niż
liberałowie5.
Podjąłem próbę naszkicowania głównego nurtu hiszpańskiej rewolucji w pierwszym
roku jej trwania, aby w dowolnym momencie łatwiej było zrozumieć bieg wypadków.
Nie chciałbym tym samym sugerować, że wszystkie przedstawione powyżej opinie
podzielałem już w lutym. Przede wszystkim nie zaszły jeszcze wydarzenia, które
najszerzej otworzyły mi oczy, a moje sympatie zwracały się nieco w innym
kierunku niż teraz. Działo się tak po części dlatego, że polityczna strona wojny
nudziła mnie, a poglądy jakie najczęściej wokół mnie głoszono, stawały się moimi
poglądami — na przykład punkt widzenia POUM — ILP. Znajdowałem się wśród
Anglików, którzy należeli głównie do ILP, choć było też między nami kilku
członków partii komunistycznej i większość z tych ludzi była o wiele lepiej
uświadomiona politycznie niż ja. Przez kilka tygodni z rzędu, podczas
nieciekawego okresu, gdy wokół Huesca nie zachodziły żadne ważne wypadki, wrzało
od dyskusji, którym nie było końca. Na naszej kwaterze, w cuchnącej, podszytej
wiatrem chłopskiej idole, w dusznym mroku wykopów, podczas chłodnych nocy
za.iłem fortyfikacyjnym, ciągnęło się w nieskończoność roztrząsanie
przeciwstawnych „kursów" partii. Hiszpanom też nie inaczej upłynał czas. Ponadto
dla większości gazet, jakie wpadały nam w ręce, głównym tematem stawały się
międzypartyjne waśnie. A tylko głuchy, albo dureń nie zorientowałby się, o co
walczą różne partie.
Teoretycznie rzecz ujmując liczyły się tylko trzy partie: PSUĆ, POUM i CNT-FAI —
zwana potocznie anarchistyczną. PSUĆ wymieniam na pierwszym miejscu, gdyż była
najważniejszą z nich; ona też odniosła w ostateczności zwycięstwo, a nawet
wówczas miała widoczną przewagę.
Należy wyjaśnić, że kiedy mowa o „kursie" PSUĆ, w rzeczywistości chodzi o „kurs"
partii komunistycznej. PSUĆ (Partido Socialista Uuificado de Catalunya)
Katalońska Zjednoczona Partia Socjalistyczna utworzona na początku wojny w
wyniku połączenia się różnych ugrupowań marksistowskich, w tym również
Kata-iońskiej Partii Komunistycznej, przeszła jednakże pod całkowitą kontrolę
komunistów i stała się członkiem Trzeciej Międzynarodówki. Trzeba zaznaczyć, że
nigdzie w Hiszpanii nie doszło do formalnego zjednoczenia się socjalistów i
komunistów, choć zarówno prawica socjalistyczna jak i komuniści głosili wszędzie
jednakowe poglądy. Ogólnie rzecz biorąc PSUĆ była politycznym ramieniem UGT (Union
General de Trabajadores), socjalistycznych związków zawodowych, zrzeszających
teraz w całej Hiszpanii około półtora miliona członków. Związki te posiadały
wiele oddziałów skupiających pracowników fizycznych, jednak w chwili wybuchu
wojny masowo napłynęli do nich przedstawiciele klas średnich. W pierwszych
„rewolucyjnych" dniach ludzie różnego pokroju uznali, że v?stąpienie do UGT,
albo do CNT może im przynieść korzyści. Doszło do połączenia dwóch bloków
związkowych, z których jeden, CNT, bardziej zasługiwał na miano robotniczej
organizacji. Była więc PSUĆ częściowo partią robotników, a częściowo drobnej
burżuazji — sklepikarzy, urzędników i bogatszego chłopstwa.
„Kurs" PSUC, kolportowany przez komunistyczną i prokomu-nistyczną prasę na całym
świecie, sprowadzał się mniej więcej do następujących tez:
„W obecnej chwili zwycięstwo w wojnie jest sprawą najważniejszą; bez tego
zwycięstwa wszystko inne traci sens. Dlatego też, czas jest nieodpowiedni na
rozmowy o wzniecaniu rewolucji. Nie stać nas na to, aby z powodu przymusowej
kolektywizacji zrazić sobie chłopów, nie stać nas również nav wywoływanie
popłochu wśród klas średnich, które walczą po naszej stronie. Niczego nie
osiągniemy dopóki nie pozbędziemy się rewolucyjnego bałaganu. Potrzebny jest
silny centralny rząd zamiast lokalnych komitetów i dobrze wyszkolone, w pełni
uzbrojone wojsko pod zjednoczonym dowództwem. Kurczowe trzymanie się cząstkowej
władzy robotniczej i paplanie rewolucyjnych haseł jest najgorszą z dróg; to nie
tylko obstrukcja, to nawet kontrrewolucja, prowadzi bowiem do podziałów, z
których mogą skorzystać faszyści. Ktokolwiek usiłuje przekształcić wojnę domową
w rewolucję społeczną, ułatwia zadanie faszystom, a więc jest w rezultacie
zdrajcą, choćby nawet nie działał rozmyślnie."
Linia POUM różniła się od tych poglądów we wszystkich punktach, oczywiście poza
uznawaniem zwycięstwa w wojnie za sprawę najważniejszą. POUM była jedną z tych
dysydenckich partii komunistycznych, które w ostatnich kilku latach pojawiły się
w wielu krajach w wyniku sprzeciwu wobec stalinizmu, czyli wobec zasadniczych
zmian w polityce komunistów. Jej członkowie rekrutowali się częściowo spośród
byłych komunistów, a częściowo z szeregów powstałego wcześniej Bloku
Robotniczo-Chłopskiego. Pomimo tego, że liczebnie była małą partią6, bez
większych wpływów poza Katalonią, to jednak odgrywała dużą rolę ze względu na
niezwykle wysoki w jej strukturach udział ludzi politycznie świadomych. Kwatera
główna POUM w Katalonii znajdowała się w Leridzie. Żołnierze milicji POUM byli w
większości zrzeszeni w CNT, lecz rzeczywiści członkowie partii należeli
przeważnie do CGT. O wpływach tej partii możemy wszakże mówić jedynie w
odniesieniu do CNT. Linia POUM przedstawiała się w przybliżeniu następująco:
„Nie ma sensu przeciwstawiać faszyzmowi burżuazyjnej «de-mokracji». Burżuazyjna
«demokracja» i faszyzm to tylko inne nazwy kapitalizmu; walka przeciwko
faszyzmowi w imię «demo-kracji» oznacza walkę przeciwko jednej formie
kapitalizmu w imię drugiej, a tymczasem przekształcenie się jednej formy w drugą
może nastąpić w każdej chwili. Jedyną prawdziwą alternatywą wobec faszyzmu jest
władza robotników. Przyjęcie jakiegokolwiek pomniejszego celu niż ten,
doprowadzi albo do zwycięstwa Franco albo, w najlepszym razie, do wpuszczenia
faszyzmu tylnymi drzwiami. Tymczasem robotnikom nie wolno odstępować ani skrawka
ze swoich zdobyczy; jeżeli zrezygnują z czegokolwiek na rzecz półburżuazyjnego
rządu, mogą być pewni, że zostaną oszukani. Robotnicze milicje oraz policja
powinny działać na dotychczasowych zasadach i należy przeciwstawić się każdemu
krokowi w kierunku ich «uburżuazyjnienia». Jeżeli robotnicy nie będą kontrolować
sił zbrojnych, to siły zbrojne przejmą kontrolę nad nimi. Wojna i rewolucja są
nierozłączne."
Stanowisko anarchistów jest trudniejsze do zdefiniowania, W każdym razie
nieścisłego określenia „anarchiści" używa się wobec dużej ilości ludzi o bardzo
różnorodnych poglądach. Politycznym ramieniem ogromnego bloku związkowego, w
którego skład wchodziła CNT (Confederacion Nacional de Trabajadores) z około
dwoma milionami członków, była w FAI (Federacion Anarąui-sta Iberica) —
rzeczywista organizacja anarchistów. Nawet jednak członkowie FAI niekoniecznie
byli anarchistami, w ścisłym tego słowa znaczeniu, choć — jak chyba większość
Hiszpanów — przesiąkli na wskroś filozofią anarchistyczną. Szczególnie początek
wojny przyniósł ich większe zbliżenie do typowego socjalizmu. Zmuszeni
okolicznościami obejmowali stanowiska w centralnych urzędach, a nawet
odstawiając na bok pryncypia, wchodzili w skład rządu. Różnili się jednak od
komunistów zasadniczo, gdyż, podobnie jak POUM, dążyli nie do ustanowienia
demokracji burżuazyjnej, lecz władzy robotników. Zgadzali się z hasłem POUM:
„Wojna i rewolucja są nierozłączne", choć, trzeba stwierdzić, nie byli w tej
kwestii aż tak dogmatyczni. Ogólnie rzecz biorąc była CNT-FAI zwolenniczką: (1)
bezpośredniego kontrolowania przemysłu przez robotników zatrudnionych w
poszczególnych jego gałęziach, np. w transporcie, w fabrykach włókienniczych itd;
(2) rządzenia przy pomocy lokalnych komitetów oraz sprzeciwu wobec wszelkich
przejawów scentralizowanego autorytaryzmu; (3) bezkompromisowego zwalczania
burżuazji i Kościoła. Ten ostatni punkt, aczkolwiek najmniej precyzyjny, był
jednak najważniejszy. Mimo, że ideologia anarchistów była raczej niejasno
określona, łączyła ich autentyczna nienawiść do przywilejów oraz
niesprawiedliwości i w związku z tym, stanowili przeciwieństwo większości tak
zwanych rewolucjonistów. Z doktrynalnego punktu widzenia — komunizm i anarchizm
znajdują się na przeciwległych biegunach. Jeśli chodzi o wizję przyszłego
społeczeństwa, podstawowa sprzeczność między nimi sprowadza się głównie do
rozłożenia akcentów, jednakże jest ona zgoła nie do pogodzenia. O ile komuniści
zawsze kładą nacisk na centralizm i skuteczność, o tyle anarchiści za rzecz
najważniejszą uważają wolność i równość. Głębokie zakorzenienie anarchizmu w
Hiszpanii spowoduje najpewniej, źe przetrwa on komunizm, gdy tylko ustaną
rosyjskie wpływy. Anarchiści właśnie, w większym niż inni stopniu, zapobiegli
porażce w pierwszych dwóch miesiącach wojny, a członkowie ich milicji jeszcze
długo potem, mimo niezdyscyplinowania, uchodzili wśród czysto hiszpańskich sił
zbrojnych za bezsprzecznie najlepszych żołnierzy. Mniej więcej od lutego 1937
roku istniała możliwość częściowego zjednoczenia się anarchistów i POUM w jedną
organizację. Gdyby anarchiści, POUM oraz lewe skrzydło socjalistów uświadomili
sobie na samym początku konieczność podjęcia takiej decyzji i prowadzili
realistyczną politykę, to być może wydarzenia w tej wojnie potoczyłyby się
inaczej. Lecz wówczas, u zarania działań wojennych, kiedy partie rewolucyjne
zdawały się być pewne swojego zwycięstwa, było to niemożliwe. Na przeszkodzie
stanęły dawne uprzedzenia. Z jednej strony, marksistowska POUM kwestionowała
anarchizm, z drugiej zaś, z czysto anarchistycznego punktu widzenia, „trockizm"
POUM nie był wiele lepszy od „stalinizmu" komunistów. Niemniej taktyka
komunistów popychała te dwie partie ku sobie. POUM przystępując po stronie CTN
do majowych walk w Barcelonie kierowała się przede wszystkim instynktem, a kiedy
później doszło do zgniecenia POUM, jedynie anarchiści ośmielili się ująć za tą
partią.
Taki był oto, z grubsza rzecz biorąc, układ sił, O władzę robotników walczyły
CNT-FAI, POUM i część socjalistów, o scentralizowane zarządzanie zaś i o
uzbrojoną armię: prawica socjalistyczna, liberałowie i komuniści.
Nietrudno satem zorientować się, jakie przyczyny wówczas sprawiły, że bajdziej
odpowiadała mi polityka komunistów niż POUM. Program komunistów, precyzyjny i
realistyczny, bardziej przemawiał do opinii publicznej, która widzi sprawy w
perspektywie jedynie kilku miesięcy. Tymczasem na codzień, polityka anarchistów,
ich propaganda i inne działania były niżej wszelkiej krytyki; w przeciwnym razie
udałoby się im przyciągrrąć do siebie niepomiernie więcej zwolenników. Wszelako
rzecz całą przesądził fakt, że komuniści — tak mi się wydaje — wykazywali
aktywność w tej wojnie, natomiast my i anarchiści staliśmy w miejscu. Takie
panowało wówczas powszechne przeświadczenie. Komuniści sięgnęli po władzę, a ich
szeregi wzbogaciły się o szerokie rzesze nowych członków zarówno dzięki
zjednaniu sobie klas średnich przeciw rewolucjonistom, jak i dlatego, że
wydawali się jedynym ugrupowaniem zdolnym do wygrania wojny. Rosyjska broń i
znakomita obrona Madrytu przez oddziały dowodzone w większości przez komunistów
uczyniły ich w Hiszpanii bohaterami. Każdy rosyjski samolot — jak ktoś
powiedział — który przeleciał nad naszymi głowami, to była propaganda na rzecs
komunistów. Aczkolwiek dostrzegałem logikę w rewolucyjnym puryzmie anarchistów,
miałem jednak wrażenie, że niewiele było z niego korzyści. Liczyło się przede
wszystkim zwycięstwo w wojnie.
Tymczasem na łamach gazet, na stronicach broszur, na plakatach, w książkach i
kto wie gdzie jeszcze, rozgorzała piekielna walka między partiami. Najczęściej
wpadały mi wówczas w ręce gazety La Batalia i Adeiante, wydawane przez POUM, w
których ustawiczne strofowania PSUĆ za „kontrrewolucyjną" postawę nudziły mnie.
Uważałem je za zarozumialstwo. Kiedy jednak później przyjrzałem się dokładniej
prasie komunistów i PSUĆ, zorientowałem się, że wydawnictwa POUM stanowią niemal
wzór wszelkich cnót w porównaniu ze swoimi oponentami. Trzeba wszakże przyznać,
iż poza innymi względami, partia ta miała o wiele skromniejsze możliwości niż
pozostałe. W odróżnieniu od komunistów nie posiadała ona żadnego oparcia w
gazetach wychodzących poza krajem, a w samej Hiszpanii okoliczności były również
dla niej wielce niesprzyjające, gdyż cenzura pra.sowa znajdowała się w rękach
komunistów, co oznaczało, ze w przypadku nieprawomyśinych publikacji, pisma POUM
mogły zostać zamknięte albo ukarane grzywną. Mimo, że członkowie POUM ciągle
wygłaszali kazania o rewolucji i cytowali Lenina ad nauseam, to jednak należy im
poczytywać za zaletę, iż z reguły nie wdawali się w personalne rozgrywki, a
prowadzone spory przenosili przede wszystkim na łamy gazet. Wydawane przez nich
duże kolorowe plakaty, adresowane do szerokich rzesz obywateli (w związku z dużą
ilością analfabetów w Hiszpanii, plakaty odgrywają tam ważną rolę), nie były
skierowane przeciw rywalizującym z nimi partiom, lecz prezentowały po prostu
antyfaszystowskie treści, lub szeroko pojętą tematykę rewolucyjną. Znalazły się
na nich na przykład pieśni śpiewane przez żołnierzy milicji. Osobny problem
stanowiły ataki przeprowadzane przez komunistów. Zajmę się tym w dalszej csęści
książki. Na razie przedstawię jedynie pokrótce główny kierunek natarcia.
Na pierwszy rzut oka przedmiotem konfliktu pomiędzy komunistami a POUM była
taktyka. POUM opowiadała się za rychłym, wznieceniem rewolucji, gdy tymczasem
komuniści byli odmiennego zdania, Taka różnica poglądów była rzeczą naturalną,
tym bardziej, że obydwie strony dysponowały wieloma argumentami na poparcie
swoich racji. Dodatkowo, komuniści utrzymywali, że propaganda POUM prowadzi do
podziałów i osłabia siły rządowe, a więc zagraża zwycięstwu w wojnie. Chociaż
nie podzielałem tej opinii, to również i ona mogłaby być podbudowana
argumentami. W tym wszakże miejscu ujawniła się przewrotność taktyki komunistów.
Najpierw ostrożnie, badając teren, później coraz głośniej, rozpoczęli oni
kampanię mającą dowieść, że rozbijanie sił rządowych nie było wynikiem mylnych
ocen POUM, lecz rozmyślnym działaniem. Okrzyknięto POUM ni mniej ni więcej tylko
bandą zamaskowanych faszystów na żołdzie Franco i Hitlera, która forsuje
pseudorewolucyjną politykę, by przysłużyć się w ten sposób faszystowskim planem.
Okazała się ta partia organizacją „trockistowską" i „piątą kolumną Franco".
Wnioski stąd płynęły następujące: zarówno dziesiątki tysięcy robotników —
wliczając osiem lub dziesięć tysięcy marznących w okopach na linii frontu
żołnierzy — jak i setki przybyszów z zagranicy, którzy nierzadko poświęcając
swoje zarobki i narażając się na utratę obywatelstwa przyjechali do Hiszpanii,
wszyscy oni byli zwykłymi zdrajcami opłacanymi przez wroga. Wersję tę
rozpowszechniono przy użyciu plakatów, wzdłuż i wszerz Hiszpanii; powielały ją
także w nieskończoność komunistyczne i prokomunistyczne gazety na całym świecie.
Gdybym zapragnął zebrać same cytaty, to wystarczyłoby ich na pół tuzina książek.
Takich oto doczekaliśmy się określeń: trockiści, faszyści, zdrajcy, zbrodniarze,
tchórze, szpiedzy i co tam jeszcze. Nie było to miłe, przyznaję, szczególnie gdy
się myślało o tych, którzy tę kampanię rozpętali. Nieprzyjemne uczucia rodzą się
w człowieku, kiedy widzi hiszpańskiego chłopca, o półprzytomnej bladej twarzy
wyzierającej spod koca, transportowanego z linii frontu na noszach, a
równocześnie oczyma wyobraźni patrzy się w kierunku demagogów w Londynie i
Paryżu skrobiących swoje paszkwile mające udowodnić, że chłopak ten jest
zamaskowanym faszystą. Cała wojenna propaganda, wszystkie te pokrzykiwania,
kłamstwa, wyrazy nienawiści, uprawiana każdorazowo przez ludzi, którzy nie
wąchają prochu, jest jedną z najokropniejszych cech wojny. Żaden z żołnierzy
PSUĆ poznanych przeze mnie na froncie, żaden z komunistów z Brygady
Międzynarodowej, których zdarzało mi się spotykać, nigdy nie nazwał mnie ani
trockistą ani zdrajcą: takimi sprawami zajmowali się dziennikarze na tyłach.
Pisząc na nas paszkwile i szkalując nas w gazetach siedzieli bezpiecznie w
domach, albo w najgorszym razie w pokojach redakcyjnych w Walencji, oddaleni o
setki kilometrów od kul i błota. Całą propagandową sieczkę na wojnie —
demagogię, szumne frazesy, oczernianie wroga — z wyjątkiem napaści w
międzypartyjnych porachunkach — produkowali jak zwykle ludzie trzymający się z
dala od pól bitewnych, ludzie którzy częstokroć woleliby czmychnąć na koniec
świata, byle tylko nie stanąć do walki. Jedną z najsmutniejszych nauk, jaką
przyszło mi wynieść z tej wojny, jest przekonanie, że lewicowa prasa w niczym
nie ustępuje w swej kłamliwości i niegodziwości prawicowej.1 Nieodparcie wierzę,
że wojna, którą my — to jest strona rządowa — prowadziliśmy, była odmienna od
typowych, im-perialistycznych wojen; charakter wojennej propagandy wszelako
sprawił, ze nie można się było tego domyśleć. Ledwo zaczęły się walki, a jus
posypały się obelgi; już, jak na komendę, ze szpalt lewicowej i prawicowej prasy
polały się pomyje. Wszyscy mamy w pamięci zarówno plakat Daily Maił: „CZERWONI
MALTRETUJĄ ZAKONNICE" jak i doniesienia Daily Worker, że oddziały Legii
Cudzoziemskiej Franco „składały się z morderców, handlarzy żywyir. towarem,
narkomanów i szumowin ze wszystkich krajów Europy" Jeszcze w październiku 1937
roku New Statesman raczył nas bajkami o faszystowskich barykadach, zrobionych z
ciał żywych dzieci (wielce nieporęczny budulec do wznoszenia barykad), a Arthur
Bryant oznajmiał, że „odcinanie nóg konserwatywnym związkowcom piłą" było w
lojalistycznej Hiszpanii „na porządku dziennym". Tak samo dzieje się na każdej
wojnie; żołnierze biją się, dziennikarze urządzają kocią muzykę, a żaden
prawdziwy patriota nigdy nie zbliży się do frontowych okopów, chyba że zabiorą
go na krótki propagandowy objazd. Często sprawia mi przyjemność myśl, że samolot
odmienia sytuację na wojnie. Jeśli dojdzie do wybuchu następnej wielkiej wojny
być może zobaczymy, po raz pierwszy w historii, podziurawionego pociskami
pseudopatriotę, który nawoływał do nienawiści.
Gdyby spojrzeć na tę wojnę od strony zmagań prasowych, to hałaśliwością
propagandy w niczym nie odbiegała ona od innych wojen. Było wszakże coś, co
stanowiło o jej odmienności. Z natury rzeczy dziennikarze przeznaczają
najbardziej miażdżące obelgi dla wroga, w tym przypadku jednak, w miarę upływu
czasu, komuniści i POUM pisywali z większą zaciekłością o sobie nawzajem niż o
faszystach. W owym czasie nie traktowałem tych spraw poważnie. Choć
międzypartyjne rozgrywki irytowały mnie, a nawet napawały niesmakiem, to
przecież uznawałem je za rodzinne waśnie. Byłem
Chciałbym uczynić wyjątek dla Manchester Guardian. Zbierając materiały do tej
książki zmuszony byłem przebrnąć przez stosy angielskiej prasy. Jedynie
Manchester Guardian, spośród największych brytyjskich gazet, wzbudził mój
szacunek za swoją uczciwość. przekonany, że nic one nie zmienią, że nie ma
takich różnic politycznych, których nie dałoby się usunąć. Pojąłem, że komuniści
i liberałowie postanowili zatrzymać rozwój rewolucji, ale gdzieżby mi przyszło
do głowy, że mogą posunąć się do zawrócenia
jej biegu.
Były jednakże po temu powody. Przebywałem wówczas nieprzerwanie na froncie, a
tam atmosfera polityczna i stosunki między ludźmi pozostawały bez zmian. Na
początku stycznia wyjechałem z Barcelony i aż do końca kwietnia nie korzystałem
z przepustki. Przez cały ten czas — a nawet jeszcze potem — w kontrolowanej
przez oddziały anarchistów i POUM Kotlinie Aragońskiej panowały, przynajmniej na
pierwszy rzut oka, warunki niezmienne. Utrzymywała się ta sama rewolucyjna
atmosfera, z jaką zetknąłem się na początku. Generał i szeregowiec, chłop i
żołnierz milicji, wszyscy oni ciągle jeszcze mieli poczucie równości; pobierali
taki sam żołd, tak samo się ubierali, spożywali takie samo jedzenie, a do siebie
zwracali się „Ty" i „Towarzyszu"; nie było kasty panów, kasty: poddanych,
żebraków, prostytutek, prawników, księży; płaszczenia się, salutowania. Sam
oddychałem powietrzem równości, a to już mi wystarczyło, aby uznać, że tak samo
jest w całej Hiszpanii. Nie docierało do mnie, że głównie za sprawą przypadku
przyszło mi się znaleźć w obozie najbardziej rewolucyjnego odłamu hiszpańskiej
klasy robotniczej.
Chciało mi się zatem śmiać z moich bardziej politycznie uświadomionych
towarzyszy, kiedy przekonywali mnie, że na wojnę nię można patrzeć jedynie z
czysto wojskowego punktu widzenia, i że mamy tylko dwa wyjścia: albo rewolucja
albo faszyzm. Podzielałem w całej rozciągłości poglądy komunistów, które można
by krótko ująć następująco: „Na rozmowy o rewolucji przyjdzie czas, kiedy
wygramy wojnę", natomiast poglądy POUM sprowadzające się do stwierdzenia:
„Musimy iść naprzód, bo inaczej będziemy się cofać" nie odpowiadały mi. Kiedy
później doszedłem do wniosku, że słuszność była po stronie POUM, a w każdym
razie ta partia miała więcej racji niż komuniści, to nie stało się tak z powodu
dociekań teoretycznych. Na papierze program komunistów prezentował się nieźle;
problem wszelako polegał na tym, że jego praktyczna realizacja rodziła
wątpliwości co do słuszności intencji.
Każdy zwykły żołnierz milicji PSUĆ gorliwie wierzył w wielokroć powtarzane
hasło: „Najpierw wojna, potem rewolucja" i był szczerze przekonany, że po
wygraniu wojny nastąpi rozkwit rewolucji. Slogan ten okazał się jednak mydleniem
oczu. Zabiegi komunistów nie miały na celu odsunięcia rewolucji w czasie lecz
uzyskanie pewności, że nie odbędzie się ona nigdy. W miarę upływu czasu
postępowanie to nabierało wyrazistości: władza klasy robotniczej stawała się
coraz słabsza, a więzienia coraz bardziej zapełniały się rewolucjonistami
różnego autoramentu. Każde posunięcie motywowano wymogami wojskowymi, taka
bowiem wymówka była naj-wygodniejsza, a w istocie szło o wyparcie robotników z
korzystnych pozycji na takie, z których po zakończeniu wojny stawianie oporu
wobec przywracanego kapitalizmu byłoby niemożliwe. Chciałbym zwrócić uwagę, że
nie kieruję swojej krytyki przeciw szeregowym członkom partii komunistycznej, a
już w najmniejszym stopniu przeciw tysiącom komunistów, którzy bohatersko
polegli na przedpolach Madrytu. Oni nie decydowali o polityce partii. Ci, którzy
trzymali ster w rękach, wyżsi funkcjonariusze, wiedzieli dobrze co czynią i nie
mam co do tego żadnych złudzeń.
Tak czy inaczej warto było pokusić się o zwycięstwo w tej wojnie, choćby nawet
rewolucja miała zostać pogrzebana. W końcu jednak zacząłem powątpiewać, czy
polityka komunistów na dłuższą metę do tego rzeczywiście prowadzi. Nikt zgoła
nie brał pod uwagę, że różne etapy wojny mogą wymagać odmiennej polityki. Jeśli
nawet anarchiści zapobiegli porażce w ciągu pierwszych dwóch miesięcy, to jednak
stawianie skutecznego oporu przekroczyło w pewnym momencie ich zdolności
organizacyjne; jeśli nawet komuniści uratowali sytuację w okresie od
października do grudnia, to wcale nie wynikało z tego, że odniosą oni pełne
zwycięstwo w tej wojnie. Polityka prowadzona przez komunistów podczas zmagań w
Hiszpanii przyjmowana była w Anglii bez zastrzeżeń. Działo się tak zarówno z
powodu niedopuszczania do druku krytycznych ocen na ten temat, jak i dlatego, że
jej główne założenia — zlikwidowanie rewolucyjnego bałaganu, przyspieszenie
produkcji, uzbrojenie armii — wydawały się realistyczne i mogły gwarantować
skuteczność. Warto wobec tego ukazać tkwiące w niej słabe punkty.
Powstrzymanie wszelkich rewolucyjnych dążeń oraz nadanie tej wojnie w możliwie
największym stopniu wymiarów zwykłych działań wojennych wymagało rezygnacji z
korzystnych ze strategicznego punktu widzenia okazji, które nadarzały się w
praktyce. Opisywałem już, jak byliśmy uzbrojeni, a raczej nieuzbrojeni na
aragońskim froncie. Fakt rozmyślnego wstrzymywania dostaw broni w obawie, aby
nie trafiła ona do rąk anarchistów, którzy mogliby później spożytkować ją dla
rewolucyjnych celów, nie budził w zasadzie wątpliwości. Skutkiem tego wielka
ofensywa na froncie w Aragonii, mająca w zamierzeniu doprowadzić do odrzucenia
wojsk Franco spod Bilbao, a może i nawet spod Madrytu, nigdy nie nastąpiła. Była
to wszakże sprawa o pomniejszym znaczeniu. Daleko ważniejszy problem stanowiło
ogłoszenie hiszpańskiej kampanii jedynie „wojną o demokrację", w tej sytuacji
bowiem odwoływanie się do klasy robotniczej za granicą z jakimikolwiek apelami o
wsparcie straciło podstawy. Wymowa faktów prowadzi nas niechybnie do wniosku, że
robotnicy na całym świecie podchodzili obojętnie do wydarzeń w Hiszpanii. O ile
dziesiątki tysięcy osób przybyło, aby stanąć do walki, o tyle dziesiątki
milionów pogrążone było w apatii. Jak się szacuje na różnego rodzaju „fundusze
pomocy dla Hiszpanii" wpłynęło od całego angielskiego społeczeństwa, w ciągu
pierwszego roku trwania wojny, około ćwierć miliona funtów, czyli chyba o połowę
mniej, niż wynoszą wydatki na kino w jednym tygodniu. Rzeczywiste poparcie ze
strony klasy robotniczej w demokratycznych krajach dla hiszpańskich towarzyszy
mogłoby przybrać formę strajków i bojkotów w przemyśle. Do takich akcji nigdy
jednak nie doszło. Zarówno przywódcy laburzystów jak i komunistów określali je
przy każdej okazji jako nie do pomyślenia i — bez wątpienia — mieli rację. Nie
mylili się również i wtedy, gdy podniesionymi głosami wykrzykiwali, że
„czerwona" Hiszpania nie jest „czerwona". Echa „wojny o demokrację" z lat
1914-1918 nadal pobrzmiewały ponuro. Wszak nie kto inny, jak tylko sami
komuniści uświadamiali w minionych latach wojowniczych robotników we wszystkich
krajach, że „demokracja" jest jedynie układną nazwą kapitalizmu. Wbijanie
najpierw do głów, że „demokracja to oszustwo", by potem nawoływać do „walki o
demokrację!", nie jest zaiste dobrą taktyką. Gdyby Związek Radziecki z całym
swoim ogromnym prestiżem, zamiast posługiwać się hałasem „demokratycznej
Hiszpanii", zaapelował do robotników całego świata w imię „hiszpańskiej
rewolucji", to trudno sobie wyobrazić, by pozostało to bez odzewu.
Najważniejszą sprawą było wszakże uderzenie na tyły Franco, jednak prowadzona
polityka nie wzniecania rewolucji spowodowała, że manewr ten był trudny, o ile w
ogóle możliwy do wykonania. Wiosną 1937 roku Franco sprawował władzę nad większą
liczbą ludności niż rząd — przewaga ta wzrośnie, jeśli uwzględni się kolonie —
chociaż obydwie strony posiadały mniej więcej tyle samo oddziałów. Dla nikogo
nie jest tajemnicą, że zapewnienie sprawnego działania wojska na polu walki, w
sytuacji gdy na zapleczu frontu zamieszkuje wrogo nastawiona ludność, wymaga
dysponowania drugą armią o podobnej sile — zabezpieczającą łączność,
przeciwdziałającą aktom sabotażu itd. Niestety, na tyłach Franco nie istniał
żaden liczący się ruch ludowy. Trudno dopuścić myśl, aby mieszkańcy tych
terenów, w końcu robotnicy miejscy oraz uboższe warstwy chłopstwa, darzyli
sympatią Franco lub też go wręcz popierali, jednakże rząd, wraz z każdym krokiem
ku prawicy, zmniejszał swoją przewagę. Całości obrazu dopełnia sytuacja w
Maroku. Dlaczego nie wybuchła tam rewolucja? Franco usiłował zaprowadzić swe
nikczemne dyktatorskie rządy, gdy tymczasem Maurowie w rzeczywistości opowiadali
się za nim, a nie za Frontem Ludowym! Naga prawda przedstawia się następująco:
nikt nigdy nie próbował rozpalić pochodni buntu w Maroku, mogłoby to oznaczać
bowiem, że wojna ma rewolucyjne podłoże. Pierwszym posunięciem, które
przekonałoby Maurów o dobrej woli rządu, powinno być ogłoszenie niepodległości
Maroka. I nie trudno sobie wyobrazić, jakie w tej sytuacji mieliby miny
Francuzi! Złudne nadzieje na „ugłaskanie" francuskiego i angielskiego
kapitalizmu doprowadziły do zmarnowania najlepszej w tej wojnie szansy o
strategicznym znaczeniu. Cała polityka komunistów nastawiona była na
sprowadzenie kampanii hiszpańskiej do rozmiarów najzwyklejszej w świecie wojny,
której nie towarzyszy rewolucja i w której rząd znalazł się na nieomal
przegranych pozycjach. Tego rodzaju działania wojenne wygrywa się wszakże przy
użyciu środków bojowych, czyli przede wszystkim dzięki nieograniczonym dostawom
broni; tymczasem geograficzne położenie Związku Radzieckiego, głównego
dostarczyciela uzbrojenia dla strony rządowej, było bardzo niekorzystne w
porównaniu z Włochami i Niemcami. Chyba hasło POUM i anarchistów: „Wojna i
rewolucja są nierozłączne" okazało Się bardziej prorocze niż to się wydawało.
Przedstawiłem powody, które łegły u podstaw mojej ujemnej oceny
a.ntyrewoiucyjnej polityki komunistów, póki jednak wpływa ona nadał na
wydarzenia wojenne, nie tracę nadziei, że się mylę. Pragnę tego stokrotnie. Bez
względu na wszystko chciałbym doczekać się wygranej w tej wojnie. Trudno rzecz
jasna przewidzieć, co się jeszcze wydarzy. Rząd może dokonać zwrotu na lewo,
Maurowie mogą samorzutnie wzniecić bunt, Anglia może zastąpić Wiochy w ich roli,
zwycięstwo może być odniesione przy użyciu prostych środków bojowych — nie
wiadomo. Niech więc podane wyżej sądy pozostaną takimi jakie są, niech czas
pokaże w jakim stopniu mylę się, a w jakim mam rację.
W lutym 1937 roku widziałem te sprawy doprawdy odmiennie. Drażnił mnie zastój na
aragońskim froncie i mój udział w walkach zdawał mi się nazbyt skąpy. Ciągle
powracałem myślą do plakatu werbunkowego w Barcelonie, który zwracał się do
przechodniów z oskarżycielskim pytaniem: „Jaki jest T w ó j wkład w de-mokraję?".
Wiedziałem, ze mogę odpowiedzieć: „Pobrałem racie żywnościowe". Wstępując do
milicji obiecałem sobie, że zabiję jednego faszystę — przecież jeśli każdy z nas
zabiłby jednego, to wkrótce byśmy się ich pozbyli — lecz wówczas jeszcze nikogo
nie zabiłem i nie było nawet sprzyjających po temu okoliczności. Rzecz jasna
chciałem jechać do Madrytu. Wszyscy w naszym wojsku, bez względu na zapatrywania
polityczne, wciąż tego pragnęli. Oznaczałoby to przejście do Brygady
Międzynarodowej, gdyż w Madrycie znajdowało się w owym czasie bardzo niewiele
oddziałów POUM, a i jednostek anarchistów było mniej niż poprzednio.
Oczywiście na razie trzeba było pozostać na linii frontu. Zapowiedziałem jednak
wszystkim, że gdy tylko otrzymamy przepustki i nie będzie przeszkód, przeniosę
się do Brygady Międzynarodowej, co pociągnęłoby za sobą. oddanie się pod rozkazy
komunistów. Wiele osób próbowało odwieść mnie od tego zamiaru, nikt wszakże nie
usiłował pokrzyżować mi szyków. Trzeba uczciwie przyznać, że w szeregach POUM
nagonki na nieprawomyślnych prawie w ogóle się nie odbywały, choć może należało
poważniej się tym zająć, zważywszy na szczególną sytuację tej partii.
Wygłaszanie błędnych poglądów politycznych nie było karane, chyba, że chodziło o
sympatie profaszystowskie. Mimo, iż podczas mojej służby w milicji
wypowiedziałem wiele krytycznych uwag na temat „Kursu" POUM, to jednak nigdy nie
miałem z tego powodu kłopotów. Nie wywierano nawet żadnych nacisków, aby
wstępować do partii, chociaż, jak mi się wydaje, większość żołnierzy milicji do
niej należała. Jeśli o mnie chodzi, to nigdy nie zdecydowałem się zostać jej
członkiem, aczkolwiek później po zlikwidowaniu POUM, trochę tego żałowałem.
1 Quiroga, Barrios i Giral. Dwóch pierwszych odmówiło wyd broni związkom zawodowym.
2 Comite Central de Milicias Antifascistas. Delegatów wybierano w zależności od liczby członków ich organizacji. Dziewięciu delegatów pochodziło ze związków zawodowych, trzech z katalońskich partii liberalnych, a dwóch z różnych partii marksistowskich (POUM, komuniści i inni).
3 Tym właśnie należy tłumaczyć fakt, że tak niewiele broni z ZSRR znajdowało się na aragońskim froncie, gdzie przeważały oddziały anarchistów. Jedyną rosyjską bronią, jaką udało mi się zobaczyć do kwietnia 1937 roku — z wyjątkiem kilku samolotów, co do których nie jestem pewien, czy były rosyjskie — był pojedynczy ręczny karabin maszynowy.
4 Miało to miejsce w Izbie Deputowanych, w marcu 1935 roku.
5 Najlepszy opis rozgrywek międzypartyjnych w łonie rządu prezentuje Franz Borkenau w The Spanish Cockpit. Jest to napisana z iiaj większym znawstwem przedmiotu książka, jaka dotychczas ukazała nią na temat wojny domowej w Hiszpanii.
6 Stan członków POUM wynosił odpowiednio: w lipcu 1936 r. —
10 000, w grudniu 1936 r. — 70 000, w czerwcu 1937 r. — 40 000. Dane te jednak
pochodzą z kręgów POUM i gdyby powołać się na nieprzychylne dla tej partii
źródła, podane wyżej liczby byłyby prawdopodobnie czterokrotnie mniejsze. O
ilości członków hiszpańskich partii na pewno można powiedzieć jedynie to, że
każda partia zawyżała ich liczbę.