Zgodnie z zapowiedzią publikujemy kolejne pięć rozdziałów (6-10).
George Orwell
W hołdzie Katalonii cześć 2
Rozdział szósty
Tymczasem codzienne — a raczej conocne — obowiązki, zwykła szara robota. Warty,
patrole, budowa umocnień; błoto, deszcz, ryczące wiatry, a czasami śnieg.
Dopiero gdzieś koło kwietnia noce stały się odrobinę cieplejsze. Jakże tutaj, na
płaskowyżu, te marcowe dni, kiedy niebo było modre, a wiatr groźnie pomrukiwał,
przypominały marsec w Anglii. Ozimy jęczmień sięgał powyżej kostek, na drzewkach
wiśni pękały szkarłatne pączki (front przebiegał w tym miejscu przez opustoszałe
sady i ogrody warzywne), w rowach natomiast kryły się fiołki i dzika odmiana
hiacyntów, podobnych do pośledniejszego gatunku dzwonków. Od chwili przybycia na
miejsce walk dopiero tutaj po raz pierwszy napotkałem przezroczystą wodę: tuż za
linią frontu kipiał cudowny, zielony strumyk. Pewnego dnia zacisnąłem zęby i
zanurzyłem się w jego nurcie. Była to pierwsza kąpiel od sześciu tygodni,
powiedzmy raczej krótkotrwałe zamoczenie, gdyż pochodząca ze stopionego śniegu
woda miała temperaturę nieco przekraczającą punkt zamarzania.
I nadal bez zmian, kompletny zastój. Anglicy ciągle powtarzali, że to nie jest
wojna, to tylko krwawa pantomima. Rzadko kiedy byliśmy narażeni na bezpośredni
ogień faszystów. Jedyne niebezpieczeństwo stanowiły zbłąkane kule, które
nadlatywały z różnych kierunków, gdyż po obydwu stronach linie okopów biegły
zygzakiem. Te kule właśnie były przyczyną wszystkich strat w ludziach., jakie
wówczas ponieśliśmy. Przypadkowy pocisk strzaskał Arthurowi Clintonowi lewy bark
i unieruchomił rękę — obawiam się, że na zawsze. Ogniem artyleryjskim w zasadzie
nas nie rażono, jeżeli jednak już do tego doszło, był on wyjątkowo niecelny.
Poświstywania i wybuchy kul armatnich witaliśmy poniekąd z radością, jako
pewnego rodzaju urozmaicenie. Żadna z nich nigdy nie spadła na nasze umocnienia.
W odległości kilkuset metrów od nas, na zapleczu, stał wiejski dom — La Granja,
jak go nazywano — a przy nim, pokaźnych rozmiarów zabudowania gospodarcze.
Mieściły się tam magazyny, sztab i kuchnia obsługujące ten odcinek frontu.
Upodobali sobie to miejsce faszystowscy artylerzyści. Oddaleni jednak o pięć
albo sześć kilometrów od celu, osiągali mizerne rezultaty, tak, że wybite szyby
i odłupany tynk były jedynymi szkodami, jakie udało im się wyrządzić.
Niebezpieczeństwo mogło pojawić się tylko wówczas, gdy ktoś podchodził drogą i
tam akurat zaskoczyła go kanonada. Kule armatnie ryły wtedy pola po obu stronach
idącego. Tajemna sztuka rozpoznawania miejsca ich upadku po dźwięku jaki
wydawały, stawała się dostępna nieomal natychmiast. Faszystowska artyleria
strzelała w owym czasie pociskami podłej jakości. Mimo że miały one kaliber 150
mm, to jednak po wybuchu żłobiły lej o szerokości zaledwie około dwóch metrów i
głębokości jednego metra, ponadto co czwarty z nich nie wybuchał. Jak zwykle w
takich przypadkach, tak i wówczas, krążyły fantastyczne bajeczki o sabotażu w
faszystowskich fabrykach oraz o niewypałach, w których zamiast ładunku
wybuchowego, znajdowano rzekomo ulotki z napisem „Czerwony Front". Jeśli o mnie
chodzi, to nigdy takiej ulotki nie widziałem. Tymczasem, prawdę powiedziawszy,
były to pociski niewymownie stare; komuś udało się znaleźć mosiężne denko
zapalnika z wybitą na nim datą, był to rok 1917. Faszyści mieli działa o takiej
samej konstrukcji i tego samego kalibru jak nasze, toteż niewypały często
poddawano regeneracji i później, ponownie używano do strzelania. Mówiło się
nawet o pewnym starym pocisku artyleryjskim z wypisanym na nim imieniem, który
latał rzekomo codziennie tam i z powrotem nigdy nie wybuchając.
Istniał zwyczaj wysyłania nocą, na ziemię niczyją, małych patroli, które miały
za zadanie nasłuchiwać odgłosów (sygnałów trąbki, klaksonów samochodowych itp.)
mogących świadczyć o ruchach wojsk w Huesca. Ponieważ oddziały faszystowskie
ustawicznie się przegrupowywały, można było, na podstawie relacji zwiadowców, w
przybliżeniu zorientować się co do ich liczebności. Byliśmy ponadto zobowiązani
do każdorazowego meldowania o biciu dzwonów kościelnych, gdyż, jak
przypuszczano, zawsze przed wyruszeniem do walki nasi przeciwnicy brali udział w
mszy. Na polach i w sadach stały gdzieniegdzie opuszczone lepianki. Po
zasłonięciu okien i zapaleniu zapałki można było w nich poszperać po kątach bez
narażania się na niebezpieczeństwo. Bywało, że natknął się tam człowiek na cenny
łup w postaci siekiery, albo też na manierkę, jakiej używali faszyści (bardzo
poszukiwane naczynie, gdyż były lepsze od naszych), Takie myszkowania mogły się
też odbywać w ciągu dnia, wówczas należało jednak chodzić na czworakach. Zaiste
dziwne to uczucie przemykać się chyłkiem żyznymi polami, na których czas
zatrzymał się tuż przed rozpoczęciem żniw. Zeszłoroczne uprawy leżały
nietknięte. Nieprzycięte pędy winorośli wiły się po ziemi, kukurydziane kolby na
stojących łodygach stwardniały na kamień, przejrzałe buraki pastewne i cukrowe
osiągnęły rozmiary dużych klocków drewna. Łatwo sobie wyobrazić, jak chłopi
musieli przeklinać obydwie armie! Niekiedy grupy żołnierzy wypuszczały się na
ziemię niczyją, aby nakopać ziemniaków. Na prawo od naszych pozycji, w
odległości około jednej mili, w miejscu gdzie linie okopów były bliżej siebie,
znajdowało się poletko z tymi roślinami, odwiedzane zarówno przez nas jak i
przez faszystów. My chodziliśmy tam w ciągu dnia, oni zaś tylko po ciemku,
bowiem nasze cekaemy broniły dostępu, póki było widno. Tymczasem pewnej nocy, ku
naszej wściekłości, faszyści wylegli en masse i „oczyścili" z ziemniaków cały
ten skrawek ziemi. Udało nam się wprawdzie znaleźć inne poletko, położone dalej,
ale było zupełnie odsłonięte, tak, że aby wykopać ziemniaka, należało położyć
się na brzuchu. Praca ta była męcząca tym bardziej, że wystarczyło, iż amator
tych roślin został zauważony przez obsługę karabinów maszynowych, a już kilka
metrów za nim pociski wzbijały w powietrze grudki ziemi, gdy tymczasem on sam
musiał leżeć plackiem wijąc się jak szczur pod drzwiami. Ale gra ta była wówczas
warta świeczki. Ziemniaków zaczynało brakować coraz bardziej. Za pełen ich worek
dostarczony do kuchni można było otrzymać manierkę kawy.
I nadal zastój, na nic się nawet nie zanosiło. „Kiedy przystąpimy do ataku?
Dlaczego nie atakujemy?" — takie oto pytania padały we dnie i w nocy zarówno z
ust Hiszpanów, jak i Anglików. Ktokolwiek zdaje sobie sprawę z tego, co oznacza
walka, temu pewnie wyda się dziwne, że żołnierze jej pragną, a jednak tak jest
naprawdę. Podczas wojny pozycyjnej każdy z nich ma trzy marzenia: bitwa, więcej
papierosów i przepustka na tydzień. Uzbrojenie mieliśmy teraz nieco lepsze niż
poprzednio. Amunicji wypadało po sto pięćdziesiąt sztuk na osobę, a poza tym
stopniowo zaczęto nam wydawać bagnety, stalowe hełmy i po kilka granatów.
Nieustannie rozchodziły się pogłoski o zbliżającej się bitwie, podejrzewałem
jednak, że rozsiewano je dla podtrzymania w oddziałach bojowego ducha. Nie
trzeba było wszakże być znawcą problematyki wojskowej, aby zorientować się, że
przynajmniej w owym czasie po tej stronie Huesca do rozstrzygającej batalii nie
dojdzie. Miejscem o strategicznym znaczeniu była droga do Jaca, ale biegła ona
po drugiej stronie miasta. Kiedy anarchiści przypuścili później atak w tamtym
rejonie, my jedynie dokonywaliśmy ataków pozorowanych, zmuszając oddziały
faszystów do odwrócenia uwagi od głównego pola bitwy.
Przez cały tamten okres, czyli około sześciu tygodni, na odcinku frontu, na
którym walczyłem, doszło tylko do jednego starcia. Nasze Oddziały Szturmowe
uderzyły na Manicomio, dawny zakład dla obłąkanych, zamieniony przez faszystów w
twierdzę. W POUM służyło kilkuset niemieckich uciekinierów. Tworzyli oni
specjalny batalion, zwany Battallon de Choąue i, z wojskowego punktu widzenia,
byli zorganizowani na innych zasadach niż reszta milicji. W istocie bardziej
przypominali prawdziwe wojsko aniżeli którąkolwiek z formacji, jakie widziałem w
Hiszpanii, z wyjątkiem Gwardii Natarcia i niektórych oddziałów Brygady
Międzynarodowej. Tymczasem, jak zwykle, atak został spartaczony. Jestem ciekaw
ile to operacji wojskowych, przeprowadzonych podczas tej wojny przez rząd, udało
się nie spartaczyć? Oddziały szturmowe gwałtownym uderzeniem zdobyły Manicomio,
wszelako jednostka, nie pamiętam już której milicji, zobowiązana do zajęcia
sąsiedniego wzgórza, które broniło dostępu do twierdzy i udzielania w ten sposób
wsparcia nacierającym — zawiodła na całej linii. Dowodzący nią kapitan był
jednym z tych oficerów regularnej armii, którym rząd tak chętnie powierzał
stanowiska w wojsku, a których lojalność pozostawała pod znakiem zapytania. Tak
czy inaczej, albo z powodu strachu, albo była to zdrada, dość, że rzucił bombę w
momencie, kiedy od wroga dzielił ich dystans dwustu metrów. Z przyjemnością
donoszę, że został na miejscu zastrzelony przez swoich podkomendnych. Niemniej
atak przez zaskoczenie nie był już dłużej niespodzianką i żołnierze milicji
rażeni huraganowym ogniem zostali wyparci ze wzgórza, gdy tymczasem oddziały
szturmowe po zapadnięciu zmroku zmuszone były do opuszczenia Ma-nicomio. Całą
noc, jedna za drugą, zjeżdżały sanitarki drogą do Sietamo podskakując na
wybojach, na skutek czego co ciężej ranni umierali.
Wszyscy byliśmy wówczas zawszeni; mimo, że nadal panował ziąb, to dzięki tym
stworzeniom robiło się człowiekowi gorąco. Zdawało mi się, że wiele wiem o
różnego rodzaju insektach pasożytujących na ludzkim ciele, wszelako obrzydzenie,
jakie budzi wesz przerosło całą moją dotychczasową wiedzę na ten temat. Inne
owady, na przykład komar, aczkolwiek powodują więcej cierpień, przynajmniej nie
zamieszkują na człowieku. Wesz ludzka do pewnego stopnia przypomina maleńkiego
homara i gnieździ się głównie w spodniach. Spalenie całej odzieży to jedyny
sposób, aby się jej pozbyć, niczego lepszego nie wymyślono. Składa ona w szwach
spodni białe błyszczące jajeczka niczym ziarenka ryżu, z których wylęgają się
nowe osobniki, a te z kolei rozmnażają się dalej w zawrotnym tempie.
Przypuszczam, że powiększone zdjęcia wszy mogliby z powodzeniem wykorzystywać
pacyfiści jako ilustrację do swoich broszur. Podczas wojny wszyscy żołnierze są
zawszeni, przynajmniej wtedy, kiedy jest w miarę ciepło. Dotyczyło to bez
wyjątku również tych, którzy walczyli pod Verdun, pod Waterloo, pod Plodden, pod
Senlac, pod Termopilami — każdemu z nich wszy spacerowały po jądrach. Do pewnego
stopnia tępiliśmy te ohydne stworzenia paląc ich jajeczka i biorąc kąpiele tak
często jak tylko byliśmy w stanie wytrzymać. Żadna siła, z wyjątkiem wszy, nie
zmusiłaby mnie do wejścia do lodowatego strumienia.
Wszystkiego zaczynało brakować — butów, odzieży, tytoniu, mydła, świec, zapałek,
oliwy z oliwek. Nasze mundury rozpadały się na kawałki, a wielu żołnierzy nosiło
zamiast obuwia zrobione z podeszwy i sznurka sandały. Na każdym kroku można było
spotkać stosy zniszczonych butów. Pewnego razu, posługując się nimi jako głównym
materiałem opałowym, podtrzymywaliśmy przez dwa dni płomień w ognisku rozpalonym
w wykopie i trzeba przyznać, że nieźle nadawały się do tego celu. W owym czasie
moja żona przebywała w Barcelonie i przysyłała mi stamtąd herbatę, czekoladę, a
nawet cygara, jeśli tylko można je było dostać. Herbatę uważałem za dar niebios,
choć nie mieliśmy mleka, a i cukier bywał nieczęsto. Do żołnierzy angielskiego
kontygentu wysyłano nieustannie paczki, cóż z tego, skoro nigdy nie dochodziły.
Żywność, odzież, papierosy były albo konfiskowane przez Francuzów, albo urząd
pocztowy odmawiał ich przyjęcia. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że
jedyną firmą, której udawało się dostarczać z rąk mojej żony paczuszki z herbatą
— nawet na pewną pamiętną okazję puszkę herbatników — były Składy Zaopatrzeniowe
Wojska i Marynarki. Poczciwa, stara firma! Woleli by pewnie, by te towary
trafiały do frankistów, na drugą stronę barykady, a jednak wykonywali swoje
obowiązki sumiennie. Brak tytoniu doskwierał nam najbardziej. Na początku
otrzymywaliśmy paczkę papierosów dziennie, później zmniejszono tę rację do ośmiu
sztuk, a potem do pięciu. W końcu nastąpiło dziesięć dokuczliwych dni, kiedy w
ogóle przestano je wydawać. I tak oto po raz pierwszy w czasie mojego pobytu w
Hiszpanii ujrzałem widok, który w Londynie nie jest niczym niezwykłym — ludzi
zbierających niedopałki.
Pod koniec marca przytrafiło mi się zakażenie ręki i wymagało to interwencji
chirurgicznej oraz założenia opatrunku. Musiałem więc udać się do szpitala.
Ponieważ było to jednak drobne schorzenie, nie wysłano mnie do Sietamo, ale
pozostałem w Mon-florite w tak zwanym szpitalu, który okazał się zwykłym
lazaretem polowym. Spędziłem tam w sumie dziesięć dni, z tego część przeleżałem
w łóżku. Practicantes (pomocniczy personel szpitalny) ukradli mi wszystkie cenne
przedmioty, jakie posiadałem wliczając w to aparat fotograficzny i wszystkie
zdjęcia. Na froncie kradł każdy, było to nieuniknione z powodu istniejących
braków, wszelako personel szpitalny zawsze prześcigał innych w tym procederze.
Przebywając później w szpitalu w Barcelonie rozmawiałem z pewnym Amerykaninem,
który przyjechał drogą morską do Hiszpanii z zamiarem wstąpienia do Brygady
Międzynarodowej. Otóż, opowiadał mi on zarówno o tym, jak się z nim obchodzono,
kiedy po storpedowaniu jego statku przez włoską łódź podwodną został ranny i
transportowano go na brzeg, oraa o noszowych, którzy podnosząc go do sanitarki
swędzili mu z ręki zegarek.
Ponieważ rękę nosiłem ciągle na temblaku, mogłem spędzić kilka beztroskich dni
wałęsając się po okolicy. Monnorite była to po prostu kupa błota, ze stojącymi w
niej murowanymi domkami, ponadto były to wąskie kręte uliczki tak długo
rozjeżdżane przez ciężarówki, aż przybrały wygląd księżycowych kraterów. Był tam
też mocno zrujnowany kościół, który służył teras jako wojskowa kantyna. W całej
okolicy znajdowały się jedynie dwa w miarę duże folwarki, Torre Lorenzo oraz
Torre Fabian i również dwa pokaźnej wielkości budynki, będące rzecz jasna
własnością ziemian, którzy niegdyś byli panami na tych terenach. Bogactwo owych
właścicieli ziemskich uwypuklało się szczególnie na tle biednych chłopskich
chałup. Tuz za rzeką, w pobliżu linii frontu, można było napotkać ogromny
wiatrak z przylegającą do niego wiejską chatą, Widok kosztownej maszynerii,
która stała bezużytecznie zżerana przez rdzę oraz porąbanej na podpałkę rynny do
zsypywania mąki, zakrawał na skandal. Później zdobywanie drewna na opał dla
następnych oddziałów odbywało się w ten sposób, że wysyłano grupy żołnierzy
ciężarówkami, a oni metodycznie dewastowali to miejsce. Łamanie desek w izbie
polegało na wrzuceniu do niej granatu. La Granja, nasz magazyn i nasza kuchnia,
musiał chyba kiedyś być klasztorem. Znacznych rozmiarów podwórzec i przybudówki
zajmowały powierzchnię ćwierć hektara, o ile nie więcej, a stajnie mogły
pomieścić trzydzieści do czterdziestu koni. Architektura wiejskich domków w tej
części Hiszpanii jest nieciekawa, jednak i tu mosna napotkać godne podziwu
budowle: pobielane wapnem zabudowania folwarczne, z łagodnymi łukami i
wspaniałymi belkami stropowymi, wzniesione na niezmienionym chyba od wieków
planie. Zdarzało się, se patrząc jak milicja obcłiodsi się z posiadłościami,
które przejęła, ogarniało człowieka niekłamane współczucie dla byłego
właściciela — faszysty. Każda izba w La Granja, jeśli tylko nie była używana,
została zamieniona w latrynę — niesamowita orgia połamanych mebli i
ekskrementów. Ściany przyfolwarcznego kościółka były podziurawione pociskami, a
podłogę pokrywała gruba na kilka centymetrów warstwa odchodów. Zardzewiałe
puszki po konserwach, błoto, muli nawóz, gnijąca żywność na obszernym podwórcu,
gdzie kucharze wydzielali jedzenie, napawały wstrętem. Przywodził ten widok na
myśl starą wojskową piosenkę:
Gonią szczury, szczury,
Szczury jak kocury,
W szopie kwatermistrza!
Te, które gnieździły się w La Granja, w rzeczywistości niewiele ustępowały
wielkością dużym kotom, o ile w ogóle można było mówić o jakiejś różnicy.
Wielkie i opasłe, szkaradne plugastwo kroczyło balansując tułowiem, zbyt
zuchwałe, aby czmychnąć, chyba, że się do niego strzelało.
'.V fc\vAcu zawitała prawdziwa wiosna. Lazur nieba stawał się delikatniejszy, a
powietrze nagle przemieniło się w uśmierzający balsam. Z rowów dobiegały donośne
odgłosy żabich godów. Sliczr.e zielone żabki, które spotkałem wokół
przeznaczonego dla mułów wodopoju, równe były wielkością jednopensówce; ich
blask sprawiał, że młoda trawa wyglądała przy nich jak matowa. Chłopska młódź
wyprawiała się z koszykami na ślimaki, by piec je potem żywcem na kawałkach
cynowej blachy. Wraz z poprawą pogody wylegli z domów na pola wieśniacy, bo pora
już była na wiosenną orkę. Hiszpańska rewolucja agrarna charakteryzuje się tym,
że owiewa ją nieprzenikniona mgła i z tego też powodu nie mogłem ustalić z całą
pewnością, czy tutejsze ziemie dosięgła kolektywizacja, czy może, najzwyczajniej
w świecie, sami chłopi podzielili je między siebie. Odnoszę wrażenie, że
przynajmniej teoretycznie, nastąpiło na tych terenach uspołecznienie, były
przecież pod kontrolą POUM i anarchistów. Tak czy owak ziemianie odeszli, pola
nie stały odłogiem, chłopi natomiast wyglądali na zadowolonych. Nigdy nie mogłem
nadziwić się życzliwości, jaką obdarzali nas wieśniacy. Starsi wiekiem
włościanie musieli chyba uważać wojnę za bezsensowne przedsięwzięcie, w sposób
widoczny niosła ona bowiem za sobą niedostatek wszystkiego i ziejące nudą i
smętkiem dni, przerywane w najlepszym razie pobytami oddziałów na kwaterach,
czego jednak nienawidzili. Wszelako niezmiennie okazywali serdeczność — brało
się to, jak podejrzewam, stąd, że mimo, iż mogliśmy się dać im nieźle we znaki,
to przecież w końcu staliśmy pomiędzy nimi a ich byłymi panami. Wojna domowa to
zagadka. Do Huesca było nie więcej niż pięć mil, ci ludzie mieli tam targ,
krewnych; tydzień w tydzień, przez całe życie, udawali się do tego miasta, aby
wystawić na sprzedaż drób i warzywa. Tymczasem od ośmiu miesięcy na ich drodze
stała zapora nie do przebycia: drut kolczasty i karabiny maszynowe. Bywało, że o
niej zapominali. Wdałem się kiedyś w rozmowę z pewną starą kobietą, która niosła
maleńką żelazną lampkę, w jakich Hiszpanie palą oliwę z oliwek.
— Gdzie mógłbym kupić taką lampkę? — zagadnąłem ją.
— W Huesca — odrzekła bezmyślnie i wtedy oboje roześmieliśmy się.
Wiejskie dziewczyny były to przemiłe, pełne wigoru stworzonka o kruczoczarnych
włosach, poruszające się tanecznym krokiem, a przy tym bezpośrednie i szorstkie
w obejściu, co mogło stanowić ślad pozostawiony przez rewolucję.
Za zaprzęgami mułów, które strzygły rytmicznie uszami, posuwali się na polach
oracze ubrani w postrzępione niebieskie koszule, czarne bryczesy i słomkowe
kapelusze z szerokimi rondami. Ich podniszczone pługi odgarniały jedynie glebę
nie krając jej, przeto zagłębienia między skibami w niczym nie przypominały
bruzdy. Wysokie ceny metali sprawiały, że wszystkie narzędzia rolnicze nadawały
się tylko do muzeum. Na przykład, na połamanych lemieszach, które reperowali bez
końca, brakowało już niekiedy miejsca na nowe łaty — można by rzec — łata na
łacie. Grabie i widły były drewniane. Ci ludzie, którzy najczęściej nie mieli
butów, nie znali łopat; do kopania używali prymitywnych motyk, podobnych do
tych, którymi posługują się chłopi w Indiach. Coś, co przypominało bronę,
musiało pochodzić jeszcze z końca epoki kamiennej. To coś składało się z
połączonych desek i miało mniej więcej wielkość stołu kuchennego; w deskach były
setki prostokątnych dziur i w każdą z nich wetknięty był obciosany kamień o
kształtach, jakie nadawano dziesięć tysięcy lat temu. Jak SÓL przypominam,
doznałem niemal szoku, kiedy na ziemi niczyjej, w opuszczonej chacie, natknąłem
się po raz pierwszy na takie urządzenie. Dobrą chwilę przyszło mi się
zastanawiać, zanim zorientowałem się, że jest to brona! Ciarki mnie przeszły na
myśl ile pracy trzeba było włożyć w zrobienie takiego sprzętu i jaka musiała być
bieda, skoro zamiast stali używano kamienia. Od tego czasu z większą sympatią
odnoszę się do polityki uprzemysłowienia. Równocześnie w wiosce stały dwa
nowoczesne traktory, zarekwirowane bez wątpienia w dużych posiadłościach
ziemskich.
Raz czy dwa wybrałem się na mały, otoczony murem cmentarz, leżący jakąś milę za
wioską. Zabitych na froncie odwożono do Sietamo, tu zaś spoczywali miejscowi
zmarli. Jakże odmienny był ten cmentarz od tych, które spotyka się w Anglii.
Żadnej czci dla nieboszczyków! Cały ten teren porastały krzaki i zielsko, na
każdym kroku walały się ludzkie kości. Największym jednakże zaskoczeniem był
nieomal zupełny brak religijnych napisów na płytach nagrobnych, mimo, że daty
wskazywały, iż położono je przed rewolucją. Może tylko raz widziałem wyryte
„Pomódl się za duszę takiego a takiego", jak się zwykło pisać na katolickich
grobach. Większość inskrypcji miała charaketr świecki, były to śmieszne
wierszyki, sławiące cnoty zmarłego. Mniej więcej jedna mogiła na cztery lub pięć
miała mały krzyż bądź wypisane zdanie, nieśmiało napomykające o niebie; takie
napisy były najczęściej poszczerbione dłutami gorliwych ateistów.
Zaskoczyło mnie, że mieszkańcy tej części Hiszpanii byli chyba autentycznie
pozbawieni wierzeń religijnych — ściślej mówiąc, chodzi mi o brak pobożności.
Dziwne to, ale w ciągu całego mojego pobytu w Hiszpanii ani razu nie widziałem
nikogo kto by się przeżegnał; a przecież zdawałoby się, że jest to odruch
instynktowny i rewolucja nie ma tu nic do rzeczy. Rzecz jasna hiszpański Kościół
nie odszedł na dobre (porzekadło mówi: noce i jezuici zawsze powracają),
wszelako wybuch rewolucji podciął bez wątpienia jego fundamenty i dokonał takich
spustoszeń, że nie można sobie nawet wyobrazić, aby w podobnej sytuacji taki sam
los mógł kiedyś spotkać dogorywający Kościół Anglikański. I chyba duża
popularność i niewątpliwie religijne zabarwienie anarchizmu spowodowały, że ta
ideologia wyparła w pewnej mierze wiarę chrześcijańską.
W dniu mojego wyjścia ze szpitala przesunęliśmy linię frontową o około jeden
kilometr naprzód, wzdłuż strumyka przepływającego naprzeciw pozycji faszystów,
od którego dzielił ich dystans kilkuset metrów. Nowe miejsce było korzystniej
położone i należało wykonać ten manewr już miesiąc wcześniej. Przeprowadzono go
jednak teraz, gdyż anarchiści atakowali drogę do Jaca i nasze natarcie z tej
strony mogło związać rozlokowane przed nami oddziały wroga.
Ponieważ na służbie spędzaliśmy bez snu sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt
godzin, moje wspomnienia z tamtego okresu spowija gęsta mgła, z której wyłaniają
się jedynie pojedyncze obrazy. Nasłuchiwanie na ziemi niczyjej w odległości stu
metrów od Casa Francesca, warownego folwarku, który był częścią linii obronnej
faszystów. Siedem godzin leżenia w ohydnym trzęsawisku, w przesiąkniętej
zapachem trzciny wodzie, w której człowiek stopniowo zapadał się coraz głębiej:
woń trzciny, paraliżujący ruchy ziąb, czarne niebo z nieruchomymi gwiazdami,
jazgotliwe rechotanie żab. Nie pamiętam tak zimnej nocy w Hiszpanii, a przecież
był już kwiecień. Nieopodal, w odległości stu metrów za naszymi plecami,
bezgłośnie uwijały się przy robotach fortyfikacyjnych oddziały żołnierzy, a
głęboką ciszę mącił jedynie żabi chór. Raz tylko dobiegł mnie hałas — był to
znajomy uszom dźwięk ubijania łopatą worka z piaskiem. Swoją drogą zaskakujące
jest, jak Hiszpanie potrafią co jakiś czas wykazać się wspaniałym talentem
organizacyjnym. Całe przedsięwzięcie było znakomicie zaplanowane. Nie minęło
siedem godzin i sześciuset żołnierzy wykonało okop i wał fortyfikacyjny
0 długości tysiąca dwustu metrów, a wszystko to działo się w odległości stu
pięćdziesięciu i trzystu metrów od faszystowskiej linii, i tak cicho, że wróg
nic nie usłyszał. W ciągu tej nocy mieliśmy tylko jedną ofiarę, następnego dnia
oczywiście poległych przybyło. Praca była rozplanowana, każdy wiedział co ma
robić,i nawet pomocnicy kucharza, zgodnie z harmonogramem, przynie śli zaraz po
skończonej robocie kosze wina z dodatkiem koniaku. A potem nadszedł świt i
faszyści nagle dostrzegli nas na nowym miejscu. Biały czworobok Casa Francesca,
mimo, że oddalony o dwieście metrów, zdawał się górować nad nami. Umieszczone w
jego górnych oknach, na workach z piaskiem, karabiny maszynowe wymierzone były
jakby w okop. Staliśmy ze wzrokiem wlepionym w folwark, nie mogąc pojąć dlaczego
faszyści nas nie widzą. Po czym wysypał się brzęczący rój kul i każdy zaczął
kopać zapamiętale, byle tylko pogłębić okop, byle wygrzebać niewielką kryjówkę w
jego bocznej ścianie. Nie mogłem pracować łopatą, bo rękę miałem nadal zawiniętą
w bandaże, przeto przez większość owego dnia oddawałem się lekturze kryminału
pod tytułem The Missing Money-lendei (Zaginiony lichwiarz). Już sobie nie
przypominam, o czym była ta książka; w mojej pamięci wszelako zachowały się te
chwile, kiedy czytałem rozparty na dnie okopu; siedzenie w lepkiej glinie,
ustawiczne usuwanie nóg, by nie blokować przejścia uwijającym się, pochylonym
żołnierzom; poświstujące o kilkadziesiąt centymetrów nad głową pociski. Kula
przeszyła górną część uda Thomasa Parkera, który skwitował tę ranę powiedzeniem,
że przybliża go ona do niechcianego medalu. Co prawda zabici padali wzdłuż całej
linii frontu, niemniej ich liczba nie mogłaby się równać ze stratami, jakie
przyszłoby nam ponieść, gdyby tak wróg zaskoczył nas podczas nocnego manewru.
Dowiedzieliśmy się później od dezertera, że pięciu faszystowskich wartowników,
oskarżonych o zaniedbanie obowiązków, zostało rozstrzelanych. Wystarczyło, żeby
przeciwnicy sprowadzili kilka moździerzy, a nawet teraz mogliby urządzić nam
krwawą łaźnię. Transportowanie rannego wąskim, zatłoczonym okopem nie było
łatwym przedsięwzięciem. Widziałem, jak pewien biedak, ubrany w ciemne splamione
krwią bryczesy, wypadł z noszy i rzęził w agonii. Poszkodowanych trzeba było
nieść bardzo daleko — co najmniej jedną milę — nigdy bowiem sanitarki nie
docierały w bezpośrednie sąsiedztwo frontu, chociażby nawet do miejsca walk
dochodziła droga; podjeżdżając zbyt blisko narażały się zwykle na ostrzał ze
strony faszystów — zrozumiałe, że podczas nowoczesnej wojny wozi się amunicję w
sanitarkach bez żadnych skrupułów.
A potem nadeszła następna noc i w Torre Fabian wyczekiwaliśmy na sygnał do
ataku, gdy tymczasem, w ostatniej chwili, drogą radiową odwołano akcję. W
stajni, gdzie szykowaliśmy się do natarcia, klepisko zalegała gruba warstwa
kości ludzkich i bydlęcych, zmieszanych ze sobą, cienko przykrytych sieczką.
Gnieździły się tam szczury. Na każdym kroku te ohydne szkarady wyłaziły stadami
z ziemi. Nic bardziej nie budzi mojego wstrętu, niż przebiegający po mnie w nocy
szczur. Niemniej miałem też swoją chwilę radości: złapałem jednego z nich i
mocnym kopniakiem umożliwiłem mu naukę latania.
A potem w odległości pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu metrów od wału
fortyfikacyjnego faszystów, czekanie na rozkaz rozpoczęcia ataku. Z rowu
irygacyjnego wyzierały bagnety, siedzieli tam w kucki, w długim rzędzie,
żołnierze — połyskując w ciemnościach białkami oczu. Kopp i Benjamin, wraz z
telegrafistą taszczącym na plecach radiostację, przycupnęli za nami. Na
zachodzie, ponad linią horyzontu, rozbłyskiwały różowe pociski armatnie i po
kilkusekundowych przerwach dochodziły stamtąd odgłosy potężnych wybuchów. Naraz
zaterkotała radiostacja i w ślad za nią podany szeptem rozkaz nakazał nam
wyjście z rowu, gdy tylko pole będzie wolne. Wycofaliśmy się, trochę jednak za
wolno. Świt zaskoczył dwunastu chłopców z JCI (Młodzieżowa Liga POUM,
odpowiednik JSU w przypadku PSUĆ), którym wyznaczono stanowiska zaledwie około
czterdziestu metrów od wału ziemnego faszystów, i nie mogli już uciekać. Musieli
tam leżeć cały dzień schowani jedynie za kępkami trawy i na każdy ich ruch
odpowiedzią były strzały nieprzyjaciela. O zmroku siedmiu już nie żyło,
natomiast pozostała piątka, korzystając z ciemności, zdołała czołgając się
opuścić to miejsce.
A potem jeszcze wiele poranków witało nas odgłosami walk z drugiej strony Huesca,
gdzie nacierali anarchiści. Gama dwięków była wciąż jednakowa. Bywało, że nagle
po północy, na rozpoczęcie koncertu, dochodził grzmot wybuchów kilkudziesięciu
granatów równocześnie — makabryczny, przeszywający łoskot, mimo wielomilowej
odległości — po czym następował nieprzerwany huk prażących ciągłym ogniem
cekaemów i salw karabinowych, donośne dudnienie zadziwiająco podobne do odgłosów
walenia w bębny. Strzelanina stopniowo ogarniała wszystkie odcinki frontów
okalających Huesca, gdy tymczasem każdy z nas pędził potykając się, byle tylko
dopaść okopu, bo tam można już było spokojnie oprzeć głowę o nasyp, nic sobie
nie robiąc z niegroźnych kul przelatujących ze świstem nad głowami.
W ciągu dnia działa grały od przypadku do przypadku. Folwark Torre Fabian, gdzie
obecnie mieściła się nasza kuchnia, dostał się pod obstrzał i uległ częściowemu
zniszczeniu. W przypatrywaniu się z bezpiecznej odległości kanonadzie z armat
kryje się coś dziwnego. Otóż człowiek zawsze pragnie, aby artylerzysta trafił w
cel, nawet gdy tym celem jest jego własny obiad, bądź obiad towarzyszy. Owego
ranka faszyści mierzyli precyzyjnie; być może u dział stanęli niemieccy
kanonierzy. Torre Fabian, ich cel, został „obrysowany" wybornie. Pierwszy pocisk
spadł za daleko, drugi za blisko, a potem bach! Rozerwane krokwie wzbiły się w
górę, wstęgi azbestowego dachu opadły w powietrzu niczym rozrzucone karty.
Następny pocisk oderwał naroże budynku tak równo, że wyglądało, jak gdyby jakiś
olbrzym odkroił je nożem. Kucharze jednak ugotowali obiad na czas — wieczna
chwała im za to.
W miarę upływu czasu, niewidoczne dla oczu, ale napełniające uszy hukiem działa
nabierały coraz wyraźniej szych cech indywidualnych. Dwie baterie rosyjskich „siedemdziesiątekpiątek",
które strzelały nieopodal z naszego zaplecza, kojarzyły mi się z grubasem
uderzającym piłkę golfową. Niska trajektoria lotu i bardzo duża prędkość ich
pocisków sprawiały, że wystrzał, świst i wybuch słyszało się prawie
jednocześnie. Za MonfLorite ustawiono dwa wielkokalibrowe działa, które zionęły
ogniem kilka razy dziennie, wydając przy tym przytłumiony ryk, niczym ujadanie
oddalonych potworów na łańcuchach. Na szczycie góry Aragon, w średniowiecznej
warowni, o którą w poprzednim roku toczyły boje oddziały rządowe (jak powiadano,
nikt przedtem nie zdobywał tej twierdzy), i która strzegła jednej z dróg do
Huesca, była armata pamiętająca chyba jeszcze dziewiętnasty wiek. Wystrzeliwane
z niej kule leciały tak wolno, że zdawało się, iż można biec obok nich z taką
samą szybkością, a dźwięki wydawały niczym przejeżdżający rowerzysta, któremu
zachciało się gwizdać. Jednakże źródłem najbardziej złowieszczych odgłosów były
niewielkie przecież moździerze. Amunicja do nich to coś, co bardzo przypomina
torpedę ze statecznikami, i co ma kształty podobne do strzałek używanych do gry
w piwiarniach, i co wreszcie jest wielkości ćwiartkowej butelki. Wylatywał taki
pocisk z piekielnym, metalicznym zgrzytem, jaki zwykle towarzyszy rozpłaszczaniu
młotem na kowadle pokaźnych rozmiarów bryły kruchego żelaza. Niekiedy nasze
przelatujące samoloty rzucały „cygara" z lotkami, których przeraźliwe, powtarżane
przez echo wycie, powodowało drżenie ziemi nawet w promieniu dwóch mil. Wybuchy
pocisków z działek przeciwlotniczych potrafiły upstrzyć niebo obłoczkami
spotykanymi jedynie na kiczowatych akwarelach, wszelako bliżej niż jeden
kilometr od samolotu nigdy tych małych chmurek nie dostrzegłem. Spod pikującego
samolotu, którego cekaem pluje ogniem, wydobywa się dźwięk zbliżony do odgłosu
furkotania skrzydeł.
Tymczasem na naszym odcinku frontu zdarzeń było niewiele. Ze wzniesienia, gdzie
ulokowali się faszyści, z odległości dwustu metrów na prawo od nas, kule
snajperów dosięgły kilku towarzyszy. Z kolei o dwieście metrów od naszych
stanowisk w przeciwnym kierunku toczyło się coś w rodzaju pojedynku: nasi
żołnierze, wznoszący betonową barykadę na kładce przez strumień, ostrzeliwali
się w odpowiedzi na ogień moździerzy nieprzyjaciela. Bzz-bach! Bzzz-bach!,
mknęły brzęczące kąśliwe kulki, czyniąc piekielny hałas, który ulegał zdwojeniu,
gdy kończyły swój lot na asfaltowej drodse. Wystarczyło oddalić się o kilkaset
metrów, by — absolutnie bez żadnego ryzyka — móc przypatrywać się słupom ziemi i
dymu, pnącym się ku niebu, niczym konary czarodziejskich drzew. Nieboracy przy
kładce natomiast, póki było widno, siedzieli skuleni w małych norach
wygrzebanych w bocznej ścianie okopu. Wbrew oczekiwaniom, nie ponieśli wielu
ofiar i coraz wyżej rosła barykada: betonowy mur, gruby na pół metra, z otworami
strzelniczymi na dwa cekaemy i małe polowe działko. W celu wzmocnienia cementu
używali stelaży ze starych łóżek, które najwidoczniej okazały się jedynym
dostępnym źródłem żelaza.
Rozdział siódmy
Pewnego popołudnia Benjamin oznajmił nam, że potrzebuje piętnastu ochotników.
Odwołany poprzednim razem atak na faszystowską redutę miał się odbyć nocą.
Naoliwiłem moich dziesięć meksykańskich nabojów, zaczerniłem bagnet (może
zdradzić pozycję żołnierza, gdy się zanadto błyszczy) oraz spakowałem pajdę
chleba, długi jak palec kawałek czerwonej kiełbasy i przysłane z Barcelony przez
żonę cygara, które chomikowałem od dłuższego czasu. Rozdano granaty, po trzy na
osobę. Hiszpański rząd zdołał w końcu uruchomić produkcję przyzwoitych granatów.
Ich konstrukcja oparta była na bombie Millsa, wszelako zamiast jednej zawleczki
miały dwie, których wyciągnięcie powodowało wybuch w ciągu siedmiu sekund.
Podstawowa wada tego środka bejowego polegała na tym, że jedna zawleczka była
umocowana bardzo sztywno, a druga bardzo luźno. Należało się zatem zawsze
zdecydować wcześniej, czy wyrywać je dopiero w chwili zagrożenia, ryzykując, iż
ta sztywna się zatnie, czy też ją właśnie wyciągnąć zawczasu, a potem trząść się
ze strachu, aby całe urządzenie nie eksplodowało w kieszeni. Mimo wszystko, ten
mały granat nieźle nadawał się do rzucania.
Tuż przed północą nasza piętnastka zeszła pod dowództwem Benjamina do Torre
Fabian. Od wieczora nieustannie zacinał deszcz. Rowy irygacyjne przepełnione
były wodą i kto w nie wpadł, ten przemakał aż do pasa. Z egipskich ciemności, z
ulewy, wyłoniły się na podwórcu rozmazane kontury żołnierskich sylwetek.
Czekali. Przemówił do nas Kopp i najpierw po hiszpańsku, a potem po angielsku
przedstawił plan ataku. Zakręcające tutaj, faszystowskie pozycje tworzą literę
„L" i nasze uderzenie pójdzie w kierunku znajdującego się na wzniesieniu wału
fortyfikacyjnego, tam gdzie spotykają się ramiona tej litery. Trzydziestu z nas,
w połowie Anglicy, w połowie Hiszpanie, przechodzi pod rozkazy Jorge Roci,
dowódcy naszego batalionu (batalion milicji składał się z około czterystu
żołnierzy), oraz Benjamina. Podczołgujemy się, aby poprzecinać zasieki; Jorge
rzuca pierwszy granat, który jest sygnałem dla nas, po czym my częstujemy
faszystów lawiną granatów, wypieramy ich z wału fortyfikacyjnego i zajmujemy go
zanim zdążą uporządkować szeregi. W tym samym czasie siedemdziesięciu żołnierzy
z oddziałów szturmowych przypuszcza atak na położone o dwieście metrów na prawo
stanowisko połączone z wałem okopem komunikacyjnym. Aby w ciemnościach nie
doszło do strzelaniny między swoimi, każdy założy białą opaskę. W tym momencie
przybył łącznik z informacją, że nie ma białych opasek. Z mroku odezwał się
strapiony głos z propozycją: „Nie dałoby się tak załatwić, żeby to faszyści
założyli białe opaski?"
Do rozpoczęcia akcji pozostała godzina albo dwie. Ogień artyleryjski poczynił
tyle szkód w stodole nad stajnią dla mułów, że poruszanie się tam bez światła
było niemożliwe. Spadający pocisk urwał pół stropu tworząc sześciometrową
przepaść, na której dnie leżały gruzy. Ktoś znalazł kilof, wyrwał nim popękaną
deskę z podłogi i tak oto, po kilku minutach, nasze przemoczone ubrania parowały
już przy ognisku, podczas gdy ktoś inny wyciągnął pudełko z kartami. Rozeszła
się plotka — jedna z tych tajemniczych plotek, tak charakterystycznych dla
każdej wojny — że zaraz będą wydawać kawę z koniakiem. Jeden za drugim
rzuciliśmy się w dół na złamanie karku po ledwie trzymających się schodach na
ciemny podwórzec, gdzie wszyscy rozbiegli się rozpytując o kawę. Nic z tego! —
kawy nie było, zwołano natomiast zbiórkę. Stanęliśmy w pojedynczym szeregu, po
czym Jorge i Benjamin ruszyli żywo w mrok, a my za nimi.
Nadal deszcz i nieprzejrzana ciemność, chociaż wiatr osłabł. Błoto nie do
opisania. Wiodące przez buraczane pola ścieżki przemieniły się po prostu w
bagno, śliskie jak namydlony słup. Co krok stały na nich ogromne bajora. Każdy z
nas kilkakrotnie się przewracał i nasze karabiny były upaćkane rozmokłą ziemią,
nim wreszcie dotarliśmy do naszego wału fortyfikacyjnego skąd czekała nas dalsza
droga. Przy nasypie stała już grupa żołnierzy — nasz odwód — lekarz i rząd
noszy. Wychodziliśmy przez dziurę w umocnieniu, a za nią trzeba było pokonać
następny rów irygacyjny. Chlup-chlup! I znów w wodzie po pas, i znów brudny
szlam przelewał się przez buty z cholewami. Po drugiej stronie stał Jorge i
czekał aż wszyscy się przeprawią, po czym, nieomal zgięty we dwoje, powoli
ruszył do przodu. Wał fortyfikacyjny faszystów był w odległości około stu
pięćdziesięciu metrów i żeby go osiągnąć, nie wolno nam było wywołać
najmniejszego hałasu.
Byłem na przodzie wraz z Jorge i Benjaminem. Z plecami zgiętymi w kabłąk, z
głowami uniesionymi do góry wypełzaliśmy w nieprzenikniony mrok i każdy następny
metr przebywaliśmy coraz wolniej. Deszcz delikatnie zacinał prosto w twarz.
Odwróciłem się i dostrzegłem znajdującą się najbliżej mnie gromadkę żołnierzy, a
raczej garbatych postaci, które niczym kolonia czarnych, grzybów— olbrzymów
leniwie posuwała się do przodu. Ilekroć uniosłem głowę do góry, tylekroć tuż zza
pleców stanowczy głos Benjamina szeptał mi do ucha: „Czimać głowa dół! Czimać
głowa dół!" Miałem mu nawet odpowiedzieć, żeby się nie martwił, wiedziałem
bowiem skądinąd, że w ciemną noc nie widać człowieka na odległość dwudziestu
kroków. Ale przede wszystkim należało zachować ciszę. Jeśli dobiegłby do wroga
jakikolwiek hałas, bylibyśmy zgubieni. Wystarczyło, żeby rozproszyli mrok ogniem
cekaemu, a wówczas trzeba by uciekać, albo czekałaby nas masakra.
Rozmokły grunt nie sprzyjał jednak bezszelestnemu poruszaniu się. Człowiek
starał się jak mógł, ale stopy grzęzły w błocie i po każdym kroku rozchodziły
się odgłosy chlupania. Najgorsze w tym wszystkim było to, że wiatr ucichł i z
wyjątkiem szumu deszczu noc była bardzo spokojna. Głosy niosło na odległość
wielu mil. Przeżyłem chwilę trwogi, kiedy kopnąłem jakąś puszkę i opanowała mnie
myśl, że nie ma chyba takiego faszysty w promieniu kilku kilometrów, który by
tego nie usłyszał. Nie było jednak żadnej reakcji, nic, najmniejszego dźwięku,
ani strzału, ani poruszenia w okopach wroga. Czołgaliśmy się dalej, coraz
wolniej i wolniej. Nie potrafię opisać, jak gorąco pragnąłem się tam dostać.
Chociażby na odległość rzutu granatem, zanim nas usłyszą! W takiej chwili nie ma
nawet mowy o strachu, ogarnia tylko przemożna, rozpaczliwa chęć pokonania pola
rozdzielającego obydwa wojska. Podchodzenie dzikiego zwierza wywołuje u mnie
takie samo uczucie; taką samą palącą żądzę, by zbliżyć się na odpowiednią
odległość, taką samą ułudną pewność, że jest to niemożliwe. Jakże odległość może
się wydłużyć! Znałem ten teren nieźle, mierzył ledwie sto pięćdziesiąt metrów,
tymczasem zdawało się, że ma on co najmniej jedną milę. Kiedy człowiek czołga
się z taką szybkością jak mrówka, dostrzega ogromne zróżnicowanie terenu, po
którym się porusza: a to cudowną kępkę delikatnej w dotyku trawy, a to ohydną
łatę grząskiego błota, a to wysoką szumiącą trzcinę, którą trzeba ominąć, a to
wreszcie kupę kamieni — przeszkodę, która nieomal pozbawia nadziei, że uda się
ją bezgłośnie pokonać.
Czołganie trwało już całe wieki i zacząłem podejrzewać, że pobłądziliśmy. Naraz
ukazały się słabo widoczne, czarniejsze od panującej ciemności, cienkie kreski
biegnące równolegle względem siebie. To były zewnętrzne zasieki (faszyści
ustawili dwie linie zasieków). Jorge przyklęknął i zaczął szperać w kieszeni.
Miał on jedyną posiadaną przez nas parę nożyc do cięcia drutu. Pyk, pyk — pękło
splątane żelastwo; zaraz potem delikatnie je rozchylono. Czekaliśmy, aż
znajdujący się w tyle żołnierze podejdą bliżej. Wydawało się, że okropnie
hałasują. Od faszystowskiego wału dzieliło nas teraz mniej więcej pięćdziesiąt
metrów. I dalej naprzód, zgięci w kabłąk. Powoli, krok za krokiem, skradaliśmy
się. Stopy dotykały podłoża tak miękko, jak czyni to kot, gdy podchodzi do
mysiej dziury; potem chwila postoju, nasłuchiwanie i znów następny krok. W
pewnym momencie uniosłem głowę; Benjamin złapał mnie bezszelestnie za szyję i
gwałtownie zgiął mi ją w dół. Wiedziałem, że od wewnętrznych zasieków do wału
jest co najwyżej dwadzieścia metrów. To chyba niemożliwe, pomyślałem, aby
trzydziestu żołnierzy mogło tam podejść, i aby nikt tego nie usłyszał. Przecież
sam fakt, że oddychamy musi nas zdradzić. A jednak, w jakiś dziwny sposób,
podeszliśmy. Faszystowski wał fortyfikacyjny był teraz widoczny: czarny
niewyraźny nasyp majaczący wysoko nad nami. Jorge ponownie klęknął i sięgnął do
kieszeni. Pyk, pyk. Za nic w świecie nie dało się tego żelastwa ciąć po cichu.
Tak więc byliśmy przy wewnętrznych zasiekach. Przeszliśmy przez nie na
czworakach i nieco szybciej. Niestety nie mieliśmy teraz czasu na rozwinięcie
szyku. Jorge i Benjamin przeczołgali się i byli po prawej stronie. Wszelako
rozproszeni żołnierze, którzy znajdowali się z tyłu, musieli ustawić się jeden
za drugim, aby przejść przez wąską dziurę w zasiekach i wtedy właśnie na
faszystowskim wale błysnęło i rozległ się huk. W końcu usłyszała nas warta.
Jorge oparł się na jednym kolanie i machnął ręką jak serwujący zawodnik w
krykiecie. Bum! Jego granat wybuchnął gdzieś za nasypem. Wtem, prędzej niż
wydawało się to możliwe, dobiegł z wału łoskot ognia dziesięciu, bądź dwudziestu
karabinów. Mimo wszystko musieli na nas czekać. W jednej chwili można było
dostrzec w bladym świetle każdy worek z piaskiem. Część granatów rzucanych przez
żołnierzy znajdujących się za daleko z tyłu, upadała przed nasypem. Wydawało
się, że z otworów strzelniczych tryskają fontanny płomieni. Nigdy nie jest to
miłe kiedy strzelają do człowieka w ciemnościach — każdy błysk z lufy karabinu
bierze on za strzał prosto w niego — najgorsze były jednak granaty. Tylko ci, w
pobliżu których nastąpił w mroku wybuch granatu, wiedzą dobrze co to za potworna
broń; kiedy jest widno słychać jedynie detonację, natomiast po ciemku dochodzi
do tego jeszcze oślepiające czerwone światło. Przy pierwszej eksplozji padłem na
ziemię. Leżąc na boku, w grząskim błocie, nerwowo mocowałem się z zawleczką. Ta
przeklęta zapinka nie chciała wyjść. W końcu zdałem sobie sprawę, że kręcę nią w
odwrotnym kierunku. Wyciągnąłem zawleczkę, uniosłem się na kolana, cisnąłem
granat i z powrotem padłem. Wybuch nastąpił na prawo ode mnie, na zewnętrznej
stronie wału; ze strachu chybiłem. Nagle następny granat rozerwał się przede mną
po prawej stronie i to tak blisko, że poczułem powstałe przy eksplozji ciepło.
Przylgnąłem do ziemi i wcisnąłem głowę w błoto z taką siłą, że skaleczyłem sobie
szyję i w związku z tym uznałem, że jestem ranny. Zza pleców dobiegł mnie
spokojny głos, który po angielsku powiedział: „Dostałem". Jak się okazało granat
ten poranił kilku żołnierzy w pobliżu mnie, a ja nie zostałem nawet draśnięty.
Podniosłem się na kolana i rzuciłem drugi granat. Nie pamiętam już gdzie upadł.
Z przodu prażyli ogniem faszyści, z tyłu nasi, a ja raptem zrozumiałem, że
jestem pośrodku. Uczułem podmuch wystrzału i zdałem sobie sprawę, że tuż za mną
ktoś strzela. Wstałem i wrzasnąłem na niego: „Nie strzelaj do mnie, przeklęty
baranie!" Naraz, w odległości mniej więcej dziesięciu lub piętnastu metrów,
dostrzegłem Benjamina, który wymachiwał ręką w moim kierunku. Puściłem się do
niego biegiem, przecinając linie tryskających płomieniami otworów strzelniczych.
Pędząc uderzyłem się lewą ręką w policzek; idiotyczny odruch — jak gdyby można
było zatrzymać ręką pocisk! — cóż, skoro okropnie się bałem trafienia w twarz.
Benjamin klęczał na jednym kolanie i mierzył starannie ze swojego automatu w
miejsca, gdzie rozbłyskiwały strzały karabinowe. Na jego twarzy malował się
szatański uśmiech. Jorge został ranny zaraz na początku, kiedy tylko otwarto
ogień, i znajdował się gdzieś poza zasięgiem wzroku. Klęknąłem obok Benjamina,
wyrwałem zawleczkę z mojego trzeciego granatu i rzuciłem go. Nareszcie! Tym
razem nie było już wątpliwości. Wybuchł po drugiej stronie wału, tam gdzie
zakręcała linia okopu, dokładnie -przy gnieździe karabinu maszynowego.
Ogień faszystów zaczął jakby gwałtownie słabnąć. Benjamin zerwał się na równe
nogi i ryknął: „Naprzód! Do ataku!" Skoczyliśmy co żywo na niewielką urwistą
skarpę, na której szczycie wznosił się wał fortyfikacyjny. Piszę „skoczyliśmy co
żywo", aczkolwiek „brnęliśmy" byłoby tu lepszym określeniem; rzecz w tym, że
ktoś, kto jest przemoczony, oblepiony błotem od stóp do głów i obładowany
ciężkim karabinem z bagnetem oraz stu pięćdziesięcioma sztukami amunicji, nie
może poruszać się szybko. Z góry założyłem, że na szczycie będzie na mnie czekał
faszysta. Jeśli do mnie wystrzeli, to z takiej odległości nie chybi. Potrafiłem
sobie jednak w jakiś sposób wytłumaczyć, że tak się nie stanie, że natrze z
pewnością bagnetem. Już zawczasu zacząłem przeżywać tę chwilę, kiedy skrzyżują
się nasze bagnety i nurtowało mnie pytanie, czy moja ręka okaże się silniejsza,
czy jego. Faszysty jednak nie było. Poczułem niewysłowioną ulgę, wał bowiem był
niski i worki z piaskiem stanowiły dobre oparcie dla stóp. Zwykle pokonywanie
wałów stanowi nie lada trudność. Wewnątrz wszystko było porozbijane w drobny
mak, dookoła leżały porozrzucane belki i jak okiem sięgnąć walały się płaty
azbestu. Nasze granaty zniszczyły każdą ziemiankę i każdy wykop. I wciąż nie
napotkałem żywej duszy. Przyszło mi na myśl, że mogli się przyczaić gdzieś pod
ziemią, krzyknąłem więc po angielsku (język hiszpański uleciał mi w owej chwili
z głowy): „Wychodzić! Poddajcie się!" Nie odpowiedział nikt. Naraz jakiś
człowiek, jakaś niewyraźna sylwetka, która mignęła mi w półmroku, dała susa na
dach jednej ze zburzonych ziemianek i czmychnęła w lewo. Rzuciłem się za tym
człowiekiem kłując bagnetem po ciemku, lecz na próżno. Za rogiem ziemianki
ujrzałem kogoś, kto gnał okopem komunikacyjnym, prowadzącym do innego stanowiska
faszystów. Nie jestem pewien czy ten ktoś, to była ta sama osoba, którą przedtem
zobaczyłem. Musiała nas dzielić niewielka odległość, gdyż widziałem go wyraźnie.
Głowę miał odkrytą i chyba nie miał na sobie nic z wyjątkiem narzuconego na
ramiona koca, który kurczowo trzymał w rękach. Wystarczyło, żebym pociągnął za
spust, a zrobiłbym z niego sito. Nakazano nam jednakże — w obawie, abyśmy nie
strzelali do siebie — że gdy znajdziemy się w okopie, mamy się posługiwać
wyłącznie bagnetem. Tak czy owak nie wpadłem nawet na to, że można by do niego
wypalić. Myśl moja natomiast pomknęła dwadzieścia lat w przeszłość do szkoły,
gdzie nasz instruktor boksu bardzo obrazowo demonstrował, jak zakłuł bagnetem
Turka pod Darda-nelami. Uchwyciłem zatem kolbę karabinu w najwęższym miejscu i
wykonałem atak z wypadu mierząc w plecy owego człowieka. Nie dosięgnąłem go.
Następne pchnięcie: znowu nic z tego. Przez dalszych kilka metrów sytuacja nie
uległa zmianie, on na dole, w okopie, rwał jak szalony, ja zaś z góry zadawałem
ciosy w jego łopatki, nie mogłem jednak ciągle trafić. Miło wspominam to zabawne
zdarzenie, aczkolwiek podejrzewam, że jemu nie było do śmiechu.
Rzecz jasna znał teren lepiej ode mnie i wkrótce mi się wymknął. Wróciłem na
zdobyte stanowisko, a tam pełno już było wydających okrzyki żołnierzy. Odgłosy
strzelaniny nieco osłabły. Faszyści nadal zasypywali nas lawiną kul, niemniej
strzelano z dalszej odległości. Na razie udało nam się ich wyprzeć. Przypominam
sobie, że wyrokowałem, iż: „Możemy utrzymać to miejsce przez nie więcej niż pół
godziny". Dlaczego akurat pół godziny, nie wiem. Ponad wałem, po prawej stronie,
niezliczone zielonkawe błyski wystrzałów karabinowych rozpruwały ciemność:
dzieliła je wszakże od nas spora odległość. Teraz przyszła pora na przeczesanie
reduty, na branie łupów — na bramę wszystkiego, co miało jakąś wartość. Benjamin
wraz z innymi myszkował między ruinami jakiejś dużej ziemianki czy wykopu w
środku stanowiska. Naraz wyskoczył jak oparzony przez zniszczony dach i
chwiejnym krokiem powlókł za sobą linę zaczepioną z drugiego końca do uchwytu
skrzynki z amunicją.
— Towarzysze! Amunicja! Tutaj jest mnóstwo amunicji!
— Nie potrzeba nam amunicji — odezwał się jakiś głos
—potrzebujemy karabinów.
I miał rację. Połowa naszych karabinów była zapchana błotem i nie nadawała się
do użytku. Mogliśmy je wyczyścić, ale wyciąganie zamka w ciemności jest
ryzykowne; można go gdzieś położyć i potem nie odnaleźć. Na szczęście miałem
przy sobie malutką latarkę, którą moja żona, nie bez trudności, kupiła w
Barcelonie, inaczej bowiem bylibyśmy w ogóle bez światła. Kilku żołnierzy ze
sprawnymi karabinami otworzyło bezładny ogień w kierunku odległych błysków. Bali
się strzelać zbyt szybko, ponieważ nawet najlepsze karabiny mogły się zaciąć,
gdy były nadmiernie rozgrzane. Za wałem było nas szesnastu, wliczając jednego
czy dwóch rannych. Przeszkolony w niesieniu pierwszej pomocy Patrick O'Hara,
Irlandczyk z Belfastu, biegał tam i z powrotem z paczkami bandaży i opatrywał
rannych żołnierzy. Za każdym razem, gdy wracał do reduty, strzelano do niego i
nic mu nawet nie pomogły wydawane oburzonym głosem okrzyki „Po-u-m!".
Zaczęliśmy przetrząsać stanowisko. Tu i ówdzie leżało kilku zabitych, ale nie
obszukiwałem ich, poszedłem dalej. Marzyłem o znalezieniu karabinu maszynowego.
Kiedy leżałem jeszcze przed nasypem chodziło mi cały czas po głowie pytanie,
dlaczego cekaem milczy. Zapaliłem latarkę wewnątrz gniazda karabinu maszynowego.
Cóż za gorzkie rozczarowanie! Nie było go tam. Stał trójnóg, stało wiele
skrzynek z amunicją i z częściami zapasowymi, ale cekaem zniknął. Nic innego
tylko rozkręcili go i wynieśli, gdy ogłoszono pierwszy alarm. Nie ulegało
wątpliwości, że działali na rozkaz, był to jednakże głupi i tchórzliwy rozkaz,
wystarczyło wszak, żeby karabin pozostał na swoim miejscu, a mogliby nam
urządzić krwawą łaźnię. Byliśmy wściekli. Tak bardzo pragnęliśmy zdobyć cekaem.
Poszperaliśmy jeszcze to tu, to tam, ale nic cennego nie udało się nam znaleźć.
Dookoła leżało mnóstwo porozrzucanych byle gdzie dość kiepskich faszystowskich
granatów, które wybuchały po pociągnięciu za sznurek. Kilka z nich schowałem do
kieszeni na pamiątkę. Panująca w wykopach skrajna nędza robiła wrażenie. Takich
rzeczy jak części garderoby, książki, żywność, różne osobiste drobiazgi, które
zaśmiecały każdy nasz wykop, nie było tu wcale. Ci biedni, nieopłacani rekruci,
poza kocami i kilkoma bochenkami zakalcowatego chleba nie mieli chyba nic na
własność. Powyżej, w odległym końcu reduty, znajdowała się mała, wystająca nieco
ponad poziom gruntu, ziemianka z maleńkimi okienkami. Zaświeciliśmy przez nie
latarką i oto nagle zapanowała radość. O ścianę stał oparty jakiś cylindryczny
przedmiot w skórzanym pokrowcu, wysoki na ponad jeden metr i o średnicy
przekraczającej piętnaście centymetrów. Rzuciliśmy się do wejścia z drugiej
strony ziemianki, wpadliśmy do środka i tam okazało się, że w futerale zamiast
cekaemu było coś innego, coś co dla naszego ubogiego w broń wojska przedstawiało
nawet większą wartość. Był to potężny teleskop, powiększający obraz co najmniej
sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt razy, ze składanym statywem. Takich teleskopów
nie mieliśmy wcale, chociaż były niezwykle potrzebne. Wynieśliśmy go triumfalnie
i oparliśmy o nasyp, skąd miał być później zabrany.
Ktoś naraz krzyknął, że nadchodzą faszyści. Rzeczywiście wzmógł się hałas
wystrzałów. Wiadomo było, że nie przeprowadzą kontrataku z prawej strony, gdyż
musieliby wówczas przejść przez ziemię niczyją i zdobywać swój własny wał.
Jeśliby wykazali choć odrobinę rozsądku, to natarli by na nas z głębi frontu.
Obszedłem ziemianki, które były w środku reduty, i znalazłem się po ich drugiej
stronie. Całe stanowisko przypominało kształtem końską podkowę, toteż z lewej
strony osłaniał nas wał. Z tego właśnie kierunku sypał się grad kul, nie
stanowiły one jednak większego zagrożenia. Słaby punkt znajdował się natomiast
dokładnie na wprost, gdzie nie byliśmy niczym chronieni. Strumienie pocisków
przelatywały tuż nad głowami. Faszyści strzelali najpewniej z drugiego, dalszego
stanowiska położonego na wzniesieniu; chyba więc oddziały szturmowe nie zdobyły
go. Tym razem huk był ogłuszający. Moje ucho nawykło już do nieprzerwanego,
podobnego do bicia w bębny, łoskotu skoncentrowanego ognia karabinów, który
dobiegał z niewielkiej odległości; oto po raz pierwszy znalazłem się w samym
środku palby. Rozprzestrzeniła się ona teraz wzdłuż linii frontu na odcinku
wielu mil. Oparty o nasyp Douglas Thompson strzelał jedną ręką w kierunku
błysków, gdy tymczasem druga, zraniona ręka dyndała mu bezwładnie u boku.
Karabin dla niego ładował jakiś inny żołnierz, któremu zacięła się jego własna
broń. Było nas czterech lub pięciu po tej stronie. Wiedzieliśmy dobrze co mamy
robić. Worki z piaskiem trzeba było przenieść z nasypu na przodzie reduty i
ustawić z nich w nieosłoniętym miejscu barykadę. I musieliśmy się spieszyć. Na
razie kule faszystów przelatywały wysoko, lecz w każdej chwili mogli oni zacząć
strzelać niżej; błyski, któych pełno było wokół, pozwoliły mi się zorientować,
że nacierało na nas stu albo dwustu żołnierzy. Chwytaliśmy gwałtownie sflaczałe
worki, taszczyliśmy je dwadzieścia metrów do przodu i ciskaliśmy bezładnie na
kupę. Paskudna praca. Worki te były duże, ważyły po pięćdziesiąt kilogramów i
podniesienie takiego przesypującego się ciężaru, pochłaniało całą energię;
ponadto przegniły materiał, z którego zostały uszyte, pruł się i mokra ziemia
zsypywała się po niosącym, po jego piersiach, po rękach. Nie zapomniałem tych
strasznych chwil, tego zamieszania, ciemności, przeraźliwego jazgotu,
nieustannego ślizgania się w błocie, zmagań z dziurawymi workami i jeszcze na
dodatek ani na moment nie mogłem zdjąć karabinu, który utrudniał ruchy, bałem
się bowiem, że go później nie odnajdę. Wrzasnąłem nawet do jakiegoś żołnierza,
który wraz ze mną, chwiejnym krokiem, niósł jeden z tych worków: „To jest
właśnie wojna! Czyż nie jest mordercza?". Tymczasem przez wał zaczął
niespodziewanie przeskakiwać sznurek wysokich postaci. Kiedy zbliżyły, się
dostrzegłem, że mają na sobie mundury oddziałów szturmowych. Powitaliśmy się;
przybyły posiłki, pomyślałem. Było ich wszakże tylko czterech, trzech Niemców i
jeden Hiszpan. Dowiedzieliśmy się w końcu, jaki los spotkał oddziały szturmowe.
Nie znali terenu i poprowadzono ich w ciemnościach w niewłaściwe miejsce, a tam
zaplątali się w zasieki faszystów i wielu z nich zginęło od kuł. Ta czwórka zaś
pobłądziła i to ich uratowało. Niemcy nie znali w ząb ani angielskiego, ani
francuskiego, ani też hiszpańskiego. Nabiedziliśmy się niemało, by, głównie za
pomocą gestów, wyjaśnić im co robimy i by nam pomogli w budowaniu barykady.
Faszyści podprowadzili teraz cekaem. Widać go było w odległości stu czy dwustu
metrów, jak pluł ogniem niczym fajerwerk; kule przelatywały nad nami z
jednostajnym, przenikliwym gwizdem. Rzucane przez nas worki wnet utworzyły niski
wał i garstka żołnierzy w tej części reduty mogła już położyć się i strzelać pod
jego osłoną. Klęknąłem za nimi. Naraz następne zagrożenie — z furkotem
przefrunął pocisk z moździerza i rozerwał się gdzieś na ziemi niczyjej; potrzeba
jednak było trochę czasu, aby zdołali się wstrzelać. Teraz, kiedy zmagania z
tymi przeklętymi worami mieliśmy już poza sobą, sytuacja w zasadzie nie
przedstawiała się tak źle; huk, mrok, coraz bliższe błyski i strzelający w ich
kierunku nasi żołnierze. Starczyło nawet czasu na rozmyślania. Pamiętam, jak
usiłowałem odpowiedzieć sobie na pytanie, czy się boję i stwierdziłem, że nie.
Poza redutą, gdzie pewnie groziło mi mniejsze niebezpieczeństwo, byłbym
sparaliżowany strachem. Wtem znów ktoś krzyknął, że nadchodzą faszyści. Tym
razem nie było już złudzeń, błyski karabinów były tuż tuż. Ledwie dwadzieścia
metrów ode mnie roziskrzył się jeden z nich. Posuwali się bez wątpienia okopem
komunikacyjnym. Oddaleni byli o dwadzieścia metrów, czyli znajdowali się w polu
rażenia granatami; my zaś, w ośmiu czy w dziewięciu, byliśmy zbici w kupkę i
wystarczył jeden celnie rzucony granat, aby rozerwało nas na kawałki. Bob
Smillie, któremu z małej rany na twarzy ciekła krew, zerwał się na kolana i
rzucił granat. Przylgnęliśmy do ziemi czekając na huk. Jego zapalnik syczał i
jarzył się na czerwono, szybując w powietrzu, lecz wybuch nie nastąpił. (Co
najmniej jedna czwarta z tych granatów okazywała się niewypałami). Mnie
pozostały już tylko granaty faszystów, cóż z tego, skoro nie wiedziałem, jak się
nimi posługiwać. Krzyknąłem do reszty żołnierzy w nadziei, że ktoś mi pożyczy
jeden granat. Douglas Moyle sięgnął do kieszeni i podał mi swój. Rzuciłem go i
padłem na twarz. Tylko niesłychanemu szczęściu, takiemu które uśmiecha się do
człowieka czasami jedynie raz w roku, mogę przypisać, że udało mi się trafić
nieomal dokładnie w miejsce, gdzie błysnął wystrzał karabinowy. Nastąpił grzmot
wybuchu i zaraz po nim rozległy się wycia i jęki.
Tak czy owak jeden z nich musiał dostać; może zginął, może nie, lecz bez
wątpienia był ciężko ranny. Nieszczęśnik! Serce mi się krajało, gdy słyszałem
jego krzyki. W tej samej chwili, w mdłym świetle wystrzału, zobaczyłem, albo
zdawało mi się, że zobaczyłem, jakąś sylwetkę, która stała nieopodal miejsca,
gdzie mignął błysk. Uniosłem karabin i wypaliłem. I znów krzyk, nie jestem
jednak pewien, czy nie był to ciągle ten sam krzyk, spowodowany wybuchem
granatu. Następne błyski, jakie widzieliśmy, były już oddalone o co najmniej sto
metrów. Udało się zatem ich odeprzeć, przynajmniej na razie.
Wszyscy przeklinali na czym świat stoi nie mogąc zrozumieć, dlaczego nie wysłano
nam posiłków. Wystarczył przecież jeden erkaem, bądź dwudziestu ludzi ze
sprawnymi karabinami i moglibyśmy utrzymać to miejsce, nawet gdyby nacierał
batalion. Raptem Paddy Donovan, zastępca Benjamina, którego wysłano po rozkazy,
przeskoczył wał.
— Czołem! Wyłazić! Wycofujemy się natychmiast!
— Co?
— Odwrót! Wyłaźcie!
— Dlaczego?
— Takie są rozkazy. Wszyscy, co sił w nogach, wracamy na
nasze pozycje.
Żołnierze już przechodzili przez przedni nasyp. Kilku dźwigało ciężkie skrzynki
z amunicją. Myśl moja pobiegła w kierunku teleskopu opartego o wał po drugiej
stronie reduty. W tej chwili dostrzegłem jednak czterech żołnierzy z oddziałów
szturmowych, którzy, jak przypuszczam, stosując się do jakichś zagadkowych,
wcześniej wydanych rozkazów, znikali właśnie w okopie komunikacyjnym,
prowadzącym do innego stanowiska faszystów. Gdyby tam dotarli, czekała ich pewna
śmierć. Sylwetki tych żołnierzy rozmazywały się już w ciemnościach. Ruszyłem za
nimi próbując sobie przypomnieć, jak jest po hiszpańsku „odwrót"; w końcu
zacząłem krzyczeć Atras! Atras!, co chyba znaczy to samo. W każdym razie był
wśród nich Hiszpan, który zrozumiał i zawrócił resztę. Na nasypie czekał Paddy.
— Pośpiesz się, pośpiesz.
— A co z teleskopem!
— Co tam teleskop! Benjamin czeka za wałem.
Przeleźliśmy przez nasyp. Paddy rozchylił dla mnie druty. Opuszczenie
faszystowskich umocnień, które stanowiły dobrą osłonę, oznaczało wejście pod
piekielny grad nadlatujących kul, jak się zdawało, ze wszystkich kierunków.
Jestem pewien, że część z nich pochodziła z naszych stanowisk, strzelano bowiem
wzdłuż całej linii frontu. Gdziekolwiek skręciliśmy, mknął za nami następny rój
kul, przepędzając nas w mroku jak stado owiec ku coraz to nowym szlakom. Pochód
opóźniały zdobyczne skrzynki z amunicją — jedna skrzynka zawierała 1750 naboi i
ważyła około pięćdziesięciu kilogramów — poza tym skrzynka z granatami i kilka
karabinów. Choć minęło ledwie parę minut, a odległość między wałami wynosiła
mniej niż dwieście metrów i znaliśmy teren, to jednak pobłądziliśmy. Ślizgając
się po błotnistym polu zatraciliśmy wszelkie poczucie kierunku, wiadomo było
jedynie, że pociski nadlatują z obydwu stron. Według księżyca nie mogliśmy iść,
bo się nie pojawił, za to niebo stało się jaśniejsze. Nasze pozycje leżały na
wschód od Huesca; uważałem, że lepiej nie ruszać się z miejsca, póki pierwszy
brzask nie wskaże nam, gdzie wschód a gdzie zachód; inni wszelako byli
odmiennego zdania. Brnęliśmy zatem dalej, tracąc równowagę na śliskim gruncie i
kilkakrotnie wybieraliśmy nową drogę, luzując wtedy niosących skrzynki z
nabojami. Wreszcie zamajaczyły nam przed oczami niskie, spłaszczone kontury wału
fortyfikacyjnego. Nie było tylko wiadomo, czy wał jest nasz, czy faszystów; nie
mieliśmy zielonego pojęcia, gdzie się znajdujemy. Benjamin przeczołgał się na
brzuchu przez jakieś wysokie białawe zielsko i spróbował wywołać wartownika.
Odpowiedział mu okrzyk „Poum!". Zerwaliśmy się z ziemi i ruszyliśmy odnalezioną
drogą wzdłuż wału — jeszcze tylko przeprawa przez pełny wody rów irygacyjny —
chlup-chlup! — i już byliśmy bezpieczni.
Kopp wraz z kilkoma Hiszpanami oczekiwał nas po drugiej stronie nasypu. Lekarza
i noszy już nie było. Okazało się, że wszyscy ranni znajdowali się na miejscu,
brakowało tylko Jorgego i jednego żołnierza z naszej angielskiej grupy o
nazwisku Hiddle-stone. Kopp miał bladą twarz i nerwowo przechadzał się tam i z
powrotem. Pobladły nawet fałdy tłuszczu na jego karku. Nie zwracał w ogóle uwagi
na deszcz kul przelatujących nad niskim nasypem i gwiżdżących mu koło głowy.
Większość z nas natomiast przykucnęła chroniąc się za wałem. Jorge! Cogno! Jorge!
— pomrukiwał Kopp. Za chwilę wymamrotał po angielsku: „Jeśli Jorgemu coś się
stało, to strasne, strasne!" Jorge był jego bliskim przyjacielem, a poza tym
najlepszym oficerem. Chwilę później, zwrócił się do nas z pytaniem, czy znajdzie
się pięciu ochotników, dwóch Anglików i trzech Hiszpanów, którzy by poszli
poszukać zaginionych. Zgłosił się Moyle, zgłosiłem się ja i jeszcze trzech
Hiszpanów.
Gdyśmy tylko wyruszyli, Hiszpanie zaczęli szeptać, że robi się niebezpiecznie
jasno. Rzeczywiście: niebo już siniało. Z faszystowskiej reduty rozchodził się
donośny gwar podniesionych głosów. Musieli najwidoczniej ponownie zająć to
miejsce wysyłając tym razem liczniejsze siły. Zbliżyliśmy się na odległość
sześćdziesięciu, czy siedemdziesięciu metrów do wału i wówczas chyba nas
zauważono bądź usłyszano, gruchnęła bowiem nagle potężna salwa, a my padliśmy na
twarze. Ktoś zza nasypu rzucił granat — oczywisty objaw paniki. Leżeliśmy w
trawie wyczekując na dogodny moment, aby posuwać się dalej, gdy tymczasem albo
usłyszeliśmy, albo nam się tylko tak wydawało — nie mam teraz wątpliwości, że
był to wytwór wyobraźni, ale wtedy sądziłem inaczej — iż głosy faszystów
dochodzą z dużo mniejszej odległości. Przeszli przez nasyp i ruszyli na nas.
Uciekać! — wrzasnąłem do Moyle'a i poderwałem się z ziemi. Mój Boże, ależ
uciekałem! A przecież jeszcze trochę wcześniej, jeszcze tej samej nocy byłem
przekonany, że człowiek przemoczony do suchej nitki, objuczony karabinem i
nabojami, nie jest w stanie biec; teraz już wiedziałem, że ktoś przeświadczony,
iż ma na karku pięćdziesięciu lub stu uzbrojonych żołnierzy, zawsze może biec.
Pędziłem szybko, ale inni jeszcze szybciej. Gdy tak gnałem bez tchu coś
przemknęło obok mnie, coś co musiało najpewniej być deszczem meteorytów. To byli
trzej Hiszpanie, którzy, kiedyśmy leżeli, znajdowali się z przodu. Nawet nasz
własny wał fortyfikacyjny nie zdołał ich zatrzymać, ja natomiast nie starałem
się ich dogonić. Cały ten wyścig brał się stąd, że byliśmy kłębkiem nerwów.
Jeśli jednego człowieka trudno dostrzec w półmroku, to pięciu jest już
widocznych. Wiedząc o tym zawróciłem samotnie. Udało mi się dotrzeć do
zewnętrznych zasieków i możliwie jak najdokładniej przeczesać teren, co nie było
takie proste, leżałem bowiem na brzuchu. Żadnego śladu po Jorge i Hiddlestonie
nie znalazłem. Wyruszyłem zatem w powrotną drogę czołgając się. Później się
wyjaśniło, że zarówno Jorgego, jak i Hiddlestone'a zabrano wcześniej do punktu
opatrunkowego. Jorge miał niegroźnie skaleczone plecy. Hiddlestone natomiast
otrzymał ciężką ranę: pocisk przeszedł mu wzdłuż lewego ramienia i zgru-chotał
kość w kilku miejscach; poza tym, gdy leżał bezradnie na ziemi wybuchnął obok
niego granat, powodując dalsze obrażenia. Z radością donoszę, że wyzdrowiał. Jak
mi później wyznał, część drogi przebył czołgając się na plecach, a potem
natknąwszy się na jakiegoś rannego Hiszpana, wrócił z nim razem przy wzajemnej
pomocy.
Dniało. Wzdłuż całego frontu, w promieniu wielu mil, pobrzmiewały grzmoty
wystrzałów, których znaczenie nie większe było od deszczyku padającego zwykle po
burzy. Moja pamięć przechowała przygnębiający obrazek: połacie grzęzawisk,
topole ociekające kroplami deszczu jak łzami, żółta woda na dnie okopów; i
wyczerpane twarze żołnierzy, nieogolone, upstrzone błotem, poczerniałe po oczy
od dymu. Wróciłem do swojego wykopu, a tam trzej żołnierze — moi współmieszkańcy
— zwalili się z nóg i sen zmorzył ich błyskawicznie. Padli na ziemię tak jak
stali, w pełnym rynsztunku, kurczowo ściskając ubłocone bagnety. Wilgoć była
wszędzie, zarówno w wykopie, jak i na zewnątrz niego. Szczęściem, po długich
poszukiwaniach, znalazłem suche drzazgi, tyle akurat, że wystarczyło na
rozpalenie malutkiego ogniska. A potem zapaliłem cygaro, mój ukrywany skarb,
który co najdziwniejsze, nie połamał się owej nocy.
Dowiedzieliśmy się później, że nasza akcja okazała się poniekąd sukcesem. Był to
najzwyklejszy wypad dla ściągnięcia na siebie uwagi faszystowskich oddziałów z
drugiej strony Huesca, gdzie ponawiali swoje natarcia anarchiści. Kontratakując,
faszyści rzucili przeciw nam, jak oceniałem, stu albo dwustu żołnierzy.
Dowiedzieliśmy się wszakże później, z ust pewnego dezertera, że było ich
sześciuset. Chyba jednak łgał — dezerterzy, z oczywistych względów, często
pragną się przypochlebić. Szkoda było tylko teleskopu. Myśl o zaprzepaszczeniu
tego wspaniałego łupu nie daje mi spokoju nawet dzisiaj.
Rozdział ósmy
Dni stały się cieplejsze, a nawet i w ciągu nocy temperatury były znośne. Na
okaleczonym kulami drzewie, które rosło przed naszym wałem wysypały się grube
kiście wiśni. Kąpiel w strumieniu nie wywoływała już agonalnych drgawek, była
niemalże przyjemnością. Wokół Torre Fabian, nad lejami po kulach armatnich,
wybujały dzikie róże o wielkich jak spodki, czerwonych kwiatach. W pobliżu
frontu można było spotkać chłopów z dzikimi różami wsadzonymi za uszy.
Wyprawiali się oni co wieczór z zielonymi sieciami na przepiórki. Polowanie na
te ptaki przebiegało następująco: należało najpierw rozpiąć sieć ponad źdźbłami
traw, potem trzeba było się położyć i naśladować głos samicy; jeśli jakiś samiec
w okolicy usłyszał te dźwięki, biegł wówczas w ich kierunku i kiedy był już pod
siecią, rzucało się kamień, aby go przestraszyć; wzbijał się wtedy w powietrze,
zaplątując w sieć. Łapały się jednak tylko samce, co wydawało mi się
niesprawiedliwe.
Mieliśmy teraz na linii frontu obok siebie grupę Andaluzyjczy-ków. Nie bardzo
wiem skąd się tutaj wzięli. Mówiło się wówczas, że uciekli z Malagi i to w takim
popłochu, iż przeoczyli Walencję, gdzie się mieli zatrzymać; tak — rzecz jasna —
utrzymywali Kata-lończycy, którzy spoglądali na nich jak na półdzikusów. W
rzeczy samej nie byli oni rozgarnięci. Być może paru z nich umiało czytać, choć
i to nie jest pewne, i chyba nawet nie zdawali sobie sprawy z tego, o czym
wiedziało w Hiszpanii każde dziecko — do jakiej mianowicie należą partii.
Sądzili, że są anarchistami, ale nie byli 0 tym do końca przekonani; nie
należało również wykluczać ich przynależności do komunistów. Mieli sękate
paluchy, wiejskie rysy, i musieli być pastuchami albo też wyrobnikami w gajach
oliwnych. Ich twarze były spalone ostrym słońcem dalekiego południa. Tym
niemniej okazali się dla nas bardzo przydatni, posiedli bowiem niepospolitą
umiejętność zręcznego skręcania papierosów z wysuszonego hiszpańskiego tytoniu.
Papierosów już nie wydawano, jednakże udawało się niekiedy kupić w Monflorite
paczkę najtańszego gatunku tytoniu, który wyglądem i konsystencją przypominał
krajaną sieczkę, wydzielał on raczej znośny aromat, ale był tak suchy, że gdy
nawet skręcenie papierosa się powiodło, to i tak tytoń zaraz z niego wypadał, a
w ręku pozostawała pusta tutka. A jednak Andaluzyjczycy potrafili zwinąć
przedniego papierosa i opanowali poza tym specjalną technikę zawijania jego
końców.
Udar słoneczny ściął z nóg dwóch Anglików. Z owego okresu szczególnie utkwiły mi
w pamięci — skwarne słońce w południe i znojna praca przy noszeniu worków z
piaskiem, które raniły złuszczone od lejącego się z nieba żaru plecy; zawszone
ubrania oraz rozpadające się, dosłownie na kawałki, buty; wysiłki, aby
udobruchać muły, które dźwigały na grzbietach nasz prowiant i którym nie
przeszkadzał ogień karabinowy, ale płoszyły się, gdy w powietrzu rozerwał się
szrapnel; i wreszcie komary (właśnie nadeszła ich pora), i szczury — plaga
szczurów, które pożerały nawet skórzane pasy i ładownice. Poza tym, na froncie
nie działo się prawie nic, jedynie od czasu do czasu ktoś został trafiony kulą
snajpera. Niekiedy strzelała artyleria i dokonywano nalotów na Hu-esca. Teraz,
kiedy drzewa okryły się gęstymi liśćmi, zbudowaliśmy na topolach, które rosły
przy linii okopów, platformy dla snajperów podobne do myśliwskich ambon. Po
drugiej strony Huesca ataki ustawały. Anarchiści ponieśli ciężkie straty i nie
udało im się uzyskać pełnej kontroli nad drogą do Jaca. Usadowili się co prawda
po obydwu jej stronach i mogli z niedużej odległości ostrzeliwać ją z karabinów
maszynowych tak, że paraliżowali na niej wszelki ruch pojazdów. Cóż z tego
jednak, skoro dystans dzielący naprzeciwległe pozycje anarchistów wynosił jeden
kilometr i faszyści przekopali wzdłuż drogi wąwóz — coś w rodzaju poszerzonego i
pogłębionego okopu — którym przejeżdżały ciężarówki. Jak wynikało z relacji
dezerterów, w Huesca zgromadzono co niemiara środków bojowych, zapasy żywności
były natomiast skromne. Tyle, że nie zanosiło się na zdobycie tego miasta. Być
może piętnaście tysięcy źle uzbrojonych żołnierzy nie było w stanie przesądzić o
jego upadku. Ale przecież później, w czerwcu, rząd ściągnął oddziały z
madryckiego frontu i liczba oblegających Huesca wzrosła do trzydziestu tysięcy,
mimo to miasto broniło się nadal.
Kiedy dostaliśmy przepustki miałem za sobą sto piętnaście dni pobytu na froncie,
jak wówczas sądziłem, sto piętnaście najbardziej zmarnowanych dni w ciągu całego
mojego życia. Wstąpiłem do milicji, aby walczyć z faszyzmem, gdy tymczasem, do
owej chwili, ledwie powąchałem prochu. Byłem najzwyklejszym „figurantem", który
nawet nie kiwnął palcem w zamian za otrzymywane racje żywnościowe, chyba, że
uwzględni się cierpienia spowodowane zimnem i brakiem snu. Być może taki już
jest los większości żołnierzy podczas większości wojen. Dzisiaj jednak, patrząc
na tamten okres z perspektywy czasu, jawi mi się on inaczej, już nie tak
żałośnie. Oczywiście, boleję nad tym, że rząd hiszpański miał ze mnie niewielki
pożytek, wszelako z mojego punktu widzenia — z punktu widzenia ewolucji własnych
poglądów — przyznać muszę, iż owe pierwsze trzy albo cztery miesiące na froncie,
okazały się mniej stracone niż pierwotnie sądziłem. Był ów okres pewnego rodzaju
przełomem w moim życiu, był nowym doświadczeniem, zupełnie odmiennym od
wszystkiego co wcześniej przeżyłem i pewnie też odmiennym od tego co mnie
jeszcze czeka. Wyniosłem z niego naukę, której w inny sposób nie mógłbym
otrzymać.
Przede wszystkim byłem odcięty od reszty świata — każdy na froncie był niemal
zupełnie pozbawiony jakichkolwiek wiadomości z zewnątrz: nawet o wydarzeniach w
Barcelonie dochodziły jedynie mętne wieści i cały czas upływał mi wśród ludzi,
których określano, może nie nazbyt precyzyjnie, jako rewolucjonistów. Przyczyny
tego stanu rzeczy leżały w zasadach organizacyjnych milicji, obowiązujących na
aragońskim froncie nieprzerwanie, bez żadnych gruntownych zmian, mniej więcej aż
do czerwca 1937 roku. Oparcie milicji robotniczych na związkach zawodowych i
fakt, że zrzeszały one ludzi o podobnych zapatrywaniach politycznych
spowodowało, iż w jednym miejscu doszło do skupienia się wszystkich najbardziej
rewolucyjnych idei w całym kraju. Trafiłem trochę przez przypadek do nie mającej
odpowiednika w zachodniej Europie społeczności, wśród której polityczna
świadomość, w odróżnieniu od jej braku, oraz niewiara w kapitalizm, w
odróżnieniu od zaufania do tej ideologii — były czymś naturalnym. Tutaj, na
aragońskim froncie, otaczały człowieka dziesiątki tysięcy ludzi, w większości —
choć nie tylko — pochodzenia robotniczego, żyjących w takich samych warunkach i
obcujących ze sobą na zasadach równości. Teoretycznie osiągnięto równość
doskonałą, w praktyce również bardzo się do niej zbliżono. Można by rzec, iż
miało się przedsmak socjalizmu, przez co rozumiem, że większość umysłów była
owładnięta ideami socjalistycznymi. Wiele postaw życiowych charakterystycznych
dla rozwiniętych społeczeństw, takich jak snobizm, pogoń za pieniędzmi, lęk
przed przełożonymi, przestało tutaj w naturalny sposób istnieć. Zatarły się
zwykłe podziały klasowe i to w stopniu prawie niewyobrażalnym dla mieszkańca
zdeprawowanej przez pieniądz Anglii; byli tylko chłopi i byliśmy my, i nikt nie
był niczyim panem. Rozumie się, że taka sytuacja nie mogła utrzymywać się
wiecznie, że był to po prostu stan — przejściowy i o lokalnym znaczeniu — w grze
o wysoką stawkę, która toczy się na całym świecie. Trwał on jednakże na tyle
długo, że zdążył odcisnąć piętno na każdym, kto w nim uczestniczył. Choć
niejeden miotał wówczas przekleństwa, to przychodziła wszakże później chwila,
kiedy ten i ów zdawał sobie sprawę z tego, że zetknął się z czymś niezwykłym i
cennym. Należało się do społeczności, dla której życie nadzieją było bardziej
naturalne niż skłonność do apatii i cynizmu, i dla której słowo „towarzysz"
oznaczało braterstwo, a nie jak w większości krajów — oszustwo. Oddychało się
atmosferą równości. Wiem doskonale, że stały się teraz modne opiniie, jakoby
socjalizm nie miał nic wspólnego z równością. Na całym świecie zastępy
partyjnych karierowiczów i niewydarzonych profesorów pochłonięte są
„udowadnianiem", że socjalizm to nic innego tylko planowy kapitalizm państwowy,
w którym nadal istnieje wyzysk; na szczęście jest jeszcze zupełnie odmienna
wizja tej ideologii. „Duszą" socjalizmu, powodem, dla którego lgną do niego
zwykli śmiertelnicy, gotowi za socjalizm nadstawiać karku, okazuje się idea
równości. Dla ogromnej większości ludzi socjalizm oznacza bezklasowe
społeczeństwo, albo w ogóle nie oznacza nic. I dlatego właśnie, te parę zaledwie
miesięcy spędzonych na służbie w milicji miały dla mnie tak duże znaczenie.
Milicje były bowiem, póki ich nie zlikwidowano, czymś w rodzaju mikrokosmosu, w
którym istniało bezklasowe społeczeństwo. Były wspólnotą, gdzie nikt nie gonił
za zyskiem, gdzie, mimo, że brakowało wszystkiego, nie było płaszczenia się i
przywilejów. Były też miejscem, gdzie każdy widział na własne oczy, chociażby w
ogólnych zarysach, jak mogą wyglądać pierwsze etapy socjalizmu. I co tu dużo
mówić, pomimo rozczarowań, ta wizja mnie porwała. Zapragnąłem tedy mocno ujrzeć
socjalizm o wiele bardziej niż dotąd urzeczywistniony. Być może stało się tak
dlatego, że szczęśliwym trafem znalazłem się wśród Hiszpanów, którzy, dzięki
wrodzonej przyzwoitości, doprawionej zawsze szczyptą anarchizmu, mogliby sprawić
— gdyby taką możliwość mieli — że nawet pierwsze etapy socjalizmu stałyby się
znośne.
Rzecz jasna, nie bardzo zdawałem sobie w owym czasie sprawy ze zmian, jakim
ulegały moje poglądy. Jak wszyscy wokół mnie, tak i ja zwracałem uwagę przede
wszystkim na nudę, gorąco, zimno, brud, wszy, niedostatki i, od czasu do czasu,
na grożące niebezpieczeństwo. Teraz wszystko widzę inaczej. Tamten okres — tak
bezowocny i pozbawiony wydarzeń dużej wagi, jak wówczas sądziłem — jawi mi się
obecnie, jako niezwykle ważny. W żaden sposób nie przypomina on czegokolwiek z
mojego dotychczasowego życia. Nabrały owe chwile zagadkowych właściwości
charakterystycznych dla najgłębszych pokładów pamięci, zapełnionych wiele lat
temu. Jakże okropne były te wydarzenia, kiedy się dokonywały, i jakże chętnie
teraz do nich wracam myślą. Szkoda, że nie mogę w pełni oddać atmosfery tamtych
dni. Być może udało mi się to poniekąd zrobić we wcześniejszych rozdziałch tej
książki. Moje myśli uparcie krążą wokół zimowego chłodu, obdartych mundurów
żołnierzy milicji, owalnych twarzy Hiszpanów, karabinów maszynowych stukających
niczym telegraf nadający alfabetem Morse'a, woni moczu i gnijącego chleba,
blaszanego smaku gulaszu z fasolą, pożeranego z wilczym apetytem z niedomytych
misek.
Cały tamten okres utrwalił mi się w pamięci z zadziwiającą ostrością. Wszelako w
moich wspomnieniach przechowały się tylko pojedyncze zdarzenia, na tyle drobne,
że mam wątpliwości, czy warto po nie teraz sięgać. Oto — leżę w wykopie w Monte
Pocero, na wapiennym występie skalnym, który służy jako łóżko, a młody Ramon
wcisnąwszy nos między moje łopatki, chrapie. Idę otulony mgłą niczym kłębami
zimnej pary i wpadam do błotnistego okopu. Wspinam się żlebem, aby wyrwać korzeń
dzikiego rozmarynu, i walczę o utrzymanie równowagi. Wysoko nad głową śpiewają
przypadkowe pociski.
Leżę ukryty wśród małych jodełek na nizinie, na zachód od Monte Oscuro, a przy
mnie są trzej Hiszpanie, Kopp i Bob Ed-wards. Na prawo od nas wspina się na
nagą, szarą górę rządek faszystów podobnych do mrówek. Opodal, w przodzie,
faszystowskie pozycje. Rozbrzmiewa stamtąd sygnał trąbki. Kopp łowi moje
spojrzenie i w sztubackim geście gra na nosie w kierunku dochodzących dźwięków.
A teraz La Granja: rozmokły podwórzec, stoję w tłumie, który oblepił kocioł z
gulaszem, a żołnierze przepychają się z blaszanymi miskami. Tęgi kucharz o
znękanej twarzy opędza się przed nimi chochlą. W pobliżu, przy stole, jakiś
brodacz z przytroczonym do pasa pokaźnym pistoletem automatycznym kraje bochenki
chleba na pięć części. Za moimi plecami ktoś z podmiejskim londyńskim akcentem
(to Bob Chamber, z którym sprzeczałem się nielicho i który później poległ na
przedpolach Huesca) wyśpiewuje: Gonią szczury, szczury, Szczury jak kocury, W
...
Z rykiem nadlatuje pocisk artyleryjski. Piętnastoletni chłopcy przylegają
twarzami do ziemi. Kucharz umyka za kocioł. Wybuch następuje w odległości stu
metrów i wszyscy podnoszą się ze zbaraniałymi minami. Przechadzam się tam i z
powrotem pod konarami topoli wzdłuż posterunków wartowniczych. Przed naszymi
umocnieniami, w przepełnionych wodą rowach, baraszkują szczury, hałasując niczym
wydry. Z tyłu, za naszymi pozycjami, wstaje żółty świt i zakutany w szynel
andaluzyjski wartownik zaczyna śpiewać. Naprzeciw, za ziemią niczyją, w
odległości stu, bądź dwustu metrów, słychać wartownika faszystów, on również
śpiewa. 25 kwietnia, jak zwykle po wielu mańana, zluzował nas inny oddział.
Przekazaliśmy karabiny, spakowaliśmy tornistry i nastąpił wymarsz z powrotem do
Monflorite. Nie było mi żal opuszczać frontu. Wszy rozmnażały się szybciej
aniżeli nadążyłem je zabijać, już od miesiąca nie miałem skarpetek, a w moich,
butach pozostały resztki podeszw i stąpałem po ziemi nieomal bosymi stopami.
Marzyłem o gorącej kąpieli i o nocy w pościeli tak bardzo, że nie sądzę, aby
ktoś prowadzący normalne, cywilizowane życie mógł czegokolwiek równie mocno
pożądać. Po kilku godzinach snu w stodole w Monflorite załadowaliśmy się po
północy na ciężarówkę. Następnie, w Barbastro wsiedliśmy do odchodzącego o
godzinie piątej pociągu, i — a szczęście nam dopisało, gdyż udało się o trzeciej
po południu złapać w Leridzie pociąg pospieszny — 26 kwietnia, przyjechaliśmy do
Barcelony. I wtedy zaczęły się kłopoty.
Rozdział dziewiąty
Z Mandalay w Górnej Birmie, do Maymyo, położonej w górach na krawędzi płaskowyżu
Shan, głównej stacji prowincji, można dojechać pociągiem. Prawdę powiedziawszy,
jest to niezwykłe przeżycie. Wyruszając w tę podróż zabiera się ze sobą, że tak
powiem, do przedziału kolejowego nienaruszony kawałek dalekowschodniego miasta,
kawałek jego atmosfery, do której się przywykło: palące słońce, zakurzone palmy,
zapach ryb, korzeni i czosnku, mięsiste tropikalne owoce i mrowie istot o
czarnych twarzach. Kiedy pociąg zatrzymuje się w Maymyo, około tysiąc dwieście
metrów ponad poziomem morza, myśli ciągle jeszcze pozostają w Mandalay.
Wysiadając jednak z wagonu stawia się stopę na innej półkuli. Nagle do płuc
wdziera się zimne, słodkie, podobne do angielskiego powietrze, dookoła natomiast
rośnie zielona trawa, duże paprocie, jodły i różowolice góralki sprzedają kosze
truskawek.
Moja pamięć przywołała ten obrazek, kiedy wróciłem do Barcelony po trzech i pół
miesiąca pobytu na froncie. Taka sama nagła i zaskakująca zmiana. Przez całą
drogę do Barcelony panowała w pociągu frontowa atmosfera: brud, hałas,
niewygoda, potargana odzież, świadomość niedoborów, braterstwo i równość. Kiedy
wyruszaliśmy z Barbastro przedziały były już zapełnione, ale wzdłuż całej trasy,
na każdej stacji, wciskało się do nich coraz więcej wieśniaków; wsiadali z
wiązkami warzyw, z okropnymi ptaszyskami, które trzymali głową w dół, z workami,
które uganiały się po podłodze, gdzie tylko się dało, i wiły się jak w
konwulsjach, były w nich bowiem żywe króliki — i jeszcze na dodatek wpędzono do
przedziałów niemałe stado owiec, które wcisnęły sie w każdą wolną przestrzeń.
Żołnierze śpiewali na całe gardło rewolucyjne pieśni, zagłuszane stukotem
pociągu, posyłali całusy i machali czerwono-czarnymi chustami w kierunku
wszystkich, napotkanych na drodze, ładnych dziewcząt. Z ręki do ręki krążyły
butelki wina i anisu, wstrętnego aragońskiego likieru. Dzięki zrobionym z koźlej
skóry butelkom można było siknąć przez cały przedział strużką wina wprost do ust
kolegi, co oszczędzało wiele zachodu. Obok mnie jakiś czarnooki piętnastolatek
opowiadał sensacyjną i bez wątpienia całkowicie zmyśloną historyjkę o swoich
wyczynach na froncie, a dwóch starych wieśniaków, których twarze pokryte były
bruzdami, słuchało go rozdziawiając usta. Niezadługo chłopi rozwinęli swoje
tobołki i zaczęli częstować nas lepkim ciemnoczerwonym winem. Nie potrafię nawet
opisać, jak bardzo byliśmy szczęśliwi. Pociąg jednak przetoczył się przez
Sabadell i wjechał do Barcelony, a tam klimat dla nas i dla takich jak my okazał
się nie wiele mniej surowy i wrogi, niż gdybyśmy nagle znaleźli się w Paryżu
bądź w Londynie. Ktokolwiek, po kilkumiesięcznej nieobecności, odwiedziłby
ponownie Barcelonę w czasie wojny, temu rzuciłyby się w oczy ogromne zmiany. I
co najdziwniejsze, opinie przybyszów, bez względu na to, czy byli oni w tym
mieście najpierw w sierpniu, a potem w styczniu, czy też jak ja — w grudniu, a
następnie w kwietniu, sprowadzały się zawsze do tego samego stwierdzenia:
rewolucyjne nastroje ulotniły się. Każdy, kto przyjechał tam w sierpniu, kiedy
krew na ulicach ledwie zdążyła zakrzepnąć a milicja kwaterowała w eleganckich
hotelach, już w grudniu odniósłby niechybnie wrażenie, że Barcelona jest
burżuazyjna. Dla mnie, przybysza prosto z Anglii, stolica Katalonii była w
większym stopniu robotniczym miastem niż się tego spodziewałem. Teraz czas się
cofnął. Barcelona znów odzyskała swój dawny, pospolity wygląd, może tylko
gdzieniegdzie dostrzegało się na murach ślady wojny, jednakże zewnętrznych oznak
panowania klasy robotniczej już nie było.
Tłum zmienił się nie do poznania. Milicyjne mundury i niebieskie kombinezony
nieomal zniknęły. Na ulicach przeważały szykowne letnie ubrania, specjalność
hiszpańskich krawców. Gdzie tylko spojrzeć, widziało się dobrze sytuowanych
panów z brzuszkami, eleganckie kobiety i lśniące samochody. (Co prawda nadal
obowiązywał zakaz posiadania prywatnych samochodów, lecz nie dotyczył on ludzi,
którzy byli „kimś".) Kiedy wyjeżdżałem z Barcelony napotkanie oficera nowej
Armii Republikańskiej należało do rzadkości, teraz pojawiło się ich
nadspodziewanie dużo; na dziesięciu żołnierzy przypada obecnie jeden oficer.
Część kadry dowódczej służyła w milicji i była na froncie, skąd kierowano ją na
przeszkolenie. Większość jednak stanowili młodzi mężczyźni, którzy woleli
wstąpić do Szkoły Wojennej niż do milicji. Aczkolwiek stosunek tych oficerów do
swoich podwładnych był nieco inny niż w burżuazyjnym wojsku, niemniej różnice w
umundurowaniu i w wysokości żołdu stawiały ich niezaprzeczalnie wyżej w
hierarchii społecznej od zwykłych żołnierzy. Jeśli ci ostatni chodzili w grubych
brązowych kombinezonach, to kadra nosiła eleganckie, wcięte w pasie mundury
koloru khakif nieco przypominające uniformy oficerskie w angielskiej armii.
Śmiem wątpić, czy jeden na dwudziestu spośród nich był już na froncie, wszelako
nosili przy boku pistolety automatyczne, których my, walczący na pierwszej
linii, nie mogliśmy zdobyć za nic na świecie. Kiedy szliśmy ulicą zwróciłem
uwagę, że nasz zaniedbany wygląd przyciąga wzrok przechodniów. Oczywiście, jak
wszyscy żołnierze, którzy spędzili kilka miesięcy na froncie, prezentowaliśmy
się żałośnie. Zdawałem sobie sprawę, że przypominam stracha na wróble. Skórzaną
kurtkę miałem w łachmanach, wełniana czapka rozciągnęła się i nieustannie
zsuwała mi się na jedno oko, z butów pozostały w zasadzie tylko powykręcane
cholewki. Pozostali żołnierze wyglądali mniej więcej podobnie, poza tym byliśmy
jeszcze brudni i nieogoleni, nic więc dziwnego, że ludzie gapili się na nas.
Fakt ten jednak zaniepokoił mnie nieco i zacząłem pojmować, iż w ciągu ostatnich
trzech miesięcy wydarzyło się coś niezwykłego.
Przez następnych kilka dni miałem okazję przekonać się na podstawie wielu oznak,
że nie myliłem się w swoich pierwszych ocenach. W mieście zaszły ogromne zmiany.
Dwie spośród nich szczególnie rzucały się w oczy: wyraźnie zmalało
zainteresowanie cywilnych mieszkańców wojną oraz wróciły dawne podziały
społeczne na biednych i bogatych — na klasy niższe i wyższe.
Powszechna obojętność wobec wojny była zaskakująca i prawdę powiedziawszy,
wywoływała uczucie rozgoryczenia. Budziła ona również zdumienie wśród ludzi
przyjeżdżających do Barcelony z Madrytu, a nawet z Walencji. Jedną z przyczyn
tego było to, że Barcelona znajdowała się z dala od pól bitewnych; podobne
objawy zaobserwowałem miesiąc później w Tarragonie, schludnym nadmorskim
mieście, gdzie płynęło zgoła niczym nie zakłócone, normalne życie. Począwszy
jednakże od stycznia w całej Hiszpanii zmalał, co znamienne, ochotniczy zaciąg
do wojska. Chociaż w lutym, w Barcelonie, pierwszemu dużemu naborowi do Armii
Republikańskiej towarzyszyła fala entuzjazmu, niemniej liczba żołnierzy nie
powiększyła się znacząco. Mimo, że wojna trwała dopiero mniej więcej sześć
miesięcy, rząd hiszpański został już zmuszony do przywrócenia obowiązkowego
poboru, który, co prawda, jest rzeczą naturalną podczas wojny przeciwko innemu
państwu, wszelako w warunkach wojny domowej wydaje się czymś niezwykłym.
Niewątpliwie, powodem takiej sytuacji było rozczarowanie: nadzieje na rewolucję,
które zagościły w ludzkich sercach w chwili wybuchu wojny, nie spełniły się.
Zorganizowani w oddziałach milicji członkowie związków zawodowych, w
przekonaniu, że walczą o władzę klasy robotniczej, przepędzili faszystów w ciągu
pierwszych kilku miesięcy wojny do Saragossy. Tymczasem, zaczynało być coraz
bardziej jasne, że rządy robotnicze są sprawą przegraną. Trudno zatem wobec tych
okoliczności obwiniać zwykłych ludzi — a szczególnie miejski proletariat, czyli
tych, z których podczas wszystkich wojen składają się żołnierskie szeregi — o
skłonności do apatii. Widać to było na każdym kroku. Wszędzie słyszało się te
same pytania: „Prawda, że ta wojna jest okropna? Kiedy się ona wreszcie
skończy?" Zorientowani w sprawach politycznych ludzie bardziej zwracali uwagę na
mordercze rozgrywki pomiędzy anarchistami i komunistami niż na walkę z Franco.
Dla mas najważniejszą sprawą były niedobory żywności. Tak zwany front jawił się
jako mityczne, odległe miejsce, gdzie znikała młodzież, albo pozostając tam na
zawsze, albo też wracając po upływie trzech bądź czterech miesięcy z kieszeniami
pełnymi pieniędzy. (Żołd dla żołnierzy milicji wypłacano zwykle z dołu, dopiero
gdy szli na przepustkę.) Ranni, nawet ci kuśtykający o kulach, nie byli darzeni
jakimś szczególnym zainteresowaniem. Przynależność do milicji wyszła z mody.
Widać to było w sklepach, które są najlepszymi barometrami panujących gustów.
Mimo, że podczas mojego pierwszego pobytu w Barcelonie były one nędznie
zaopatrzone i w opłakanym stanie, to jednak ekwipunek dla żołnierzy milicji
stanowił towar najważniejszy. Na każdej wystawie leżały furażerki, kurtki
zapinane na zamek błyskawiczny, pasy typu Sam Browne, noże myśliwskie, manierki,
kabury. Teraz sklepy te prezentowały się bez porównania lepiej, ale „wojnę"
zepchnięto w nich na zaplecze. Kiedy, przed ponownym wyjazdem na front,
kupowałem sobie tornister, zauważyłem, że trudno było dostać wiele rzeczy
niezbędnych na froncie.
Tymczasem, prowadzona nieustannie propaganda z jednej strony przedstawiała w
niekorzystnym świetle partyjne milicje, z drugiej zaś sławiła Armię
Republikańską. Powstała w ten sposób nieco dziwna sytuacja. Począwszy od lutego,
wszystkie siły zbrojne zostały teoretycznie włączone do Armii Republikańskiej. W
oparciu o panujące w niej zasady zorganizowano — tylko na papierze — milicje:
wprowadzono zróżnicowany żołd, nadawanie stopni wojskowych itd. Dywizje tworzono
z tak zwanych mieszanych brygad, które miały się składać częściowo z oddziałów
Armii Republikańskiej, a częściowo z oddziałów milicji. W praktyce doszło jednak
wyłącznie do zmian w nazwach. I tak na przykład jednostki POUM, znane dotychczas
jako Dywizja im. Lenina, przemianowano na 29 Dywizję. Ponieważ, aż do czerwca,
tylko nieliczne oddziały Armii Republikańskiej dotarły na front, toteż milicje
zachowały swoje odrębne zasady organizacyjne i specyficzny charakter. Na każdym
kroku można było spotkać wykonane rękami rządowych propagandzistów napisy:
„Potrzeba nam Armii Ludowej"1. Przez radio i ze szpalt prasy komunistycznej
płynął nieustannie pod adresem milicji strumień krytyki, niekiedy bardzo
złośliwej — twierdzono, że są one niezdyscyplinowane, źle wyszkolone itp. O
Armii Republikańskiej natomiast zawsze mówiono, że jest „heroiczna". Będąc w
zasięgu tej propagandy, można było częstokroć odnieść wrażenie, że zgłoszenie
się na ochotnika na front przynosi ujmę, gdy tymczasem oczekiwanie na wezwanie
przed oblicze komisji poborowej zasługuje na pochwałę. Ale wtedy, kiedy milicje
stawiały czoła wrogowi, Armia Republikańska odbywała szkolenie na tyłach, o czym
się jednak zbyt głośno nie mówiło. Powrót milicji na front wyglądał już inaczej:
nie było przemarszy ulicami, nie było bicia w bębny, nie było powiewających
flag. Żołnierzy wywożono dyskretnie pociągiem bądź ciężarówką o piątej rano.
Tych parę oddziałów Armii Republikańskiej, które teraz udawały sę na front,
szło, jak to dawniej bywało, w uroczystym pochodzie ulicami, ale i temu
przemarszowi nie towarzyszył nadmierny entuzjazm z powodu powszechnego spadku
zainteresowania wojną. Włączenie milicji do Armii Republikańskiej, mimo, że
dokonało się jedynie na papierze, zostało umiejętnie wykorzystane przez
propagandę prasową. Wszelkie zasługi przypisywano zawsze Armii Republikańskiej,
a błędami obarczano konto milicji. Bywało, że te same oddziały były wynoszone
pod niebiosa jako regularne wojsko i potępiane jako milicja.
Przede wszystkim stało się coś, co trudno było sobie wyobrazić, póki się tego
nie przeżyło: uległy zaskakującej zmianie nastroje społeczne. Kiedy po raz
pierwszy przyjechałem do Barcelony, sądziłem, że jestem w mieście, w którym
niemal zniknęły podziały klasowe i majątkowe. I tak rzeczywiście było.
„Szykowne" ubiory były czymś wyjątkowym, nikt przed nikim się nie płaszczył,
nikt też nie przyjmował napiwków; kelnerzy, kwiaciarki, pucybuci patrzyli
klientom prosto w oczy i zwracali się do nich „towarzyszu". Nie zdawałem sobie
wówczas sprawy, że mam przede wszystkim do czynienia z mieszaniną pozorów i
nadziei. Klasa robotnicza, mimo wiary w rozpoczętą rewolucję, nigdy się nie
zjednoczyła, a przestraszeni burżuje udawali chwilowo robotników.
Przypuszczalnie, w ciągu pierwszych miesięcy trwania rewolucji, wiele tysięcy
ludzi dla ratowania swojej skóry ubrało się w kombinezony i wykrzykiwało
rewolucyjne hasła. Teraz wszystko wracało do normy. Eleganckie hotele i
restauracje zapełniły się bogatymi obywatelami, pałaszującymi drogie dania, a
proletariat borykał się z ogromną zwyżką cen żywności, której nie towarzyszyła
odpowiednia podwyżka płac. Poza tym, pomijając już nawet drożyznę, doskwierały
jeszcze okresowe niedobory różnych towarów, co, rzecz jasna, uderzało bardziej w
biednych niż w zamożnych. O ile zaopatrywanie hoteli i restauracji we wszystko
czego dusza zapragnie nie przedstawiało chyba większych trudności, o tyle
kolejki po chleb, oliwę i inne niezbędne produkty ciągnęły się kilometrami.
Podczas poprzedniego pobytu w Barcelonie byłem zaskoczony, że nigdzie nie było
widać żebraków, teraz jednakże roiło się od nich wszędzie. Na końcu Ramblas
zawsze czychały przed sklepami delikatesowymi gromady bośonogich dzieci i
otaczały wychodzących klientów domagając się jedzenia. „Rewolucyjne" wyrażenia
wyszły z użycia. Rzadko się teraz zdarzało, aby nieznajomi zwracali się do
siebie tu i camarada; mówiło się seńor i usted. Buenos dias zaczynało wypierać
saJud. Kelnerzy na powrót przywdziali frakowe koszule, a sprzedawcy w sklepach
znów zachowywali się służalczo. W sklepie z galanterią na Ramblas, do którego
weszliśmy z żoną, aby kupić pończochy, ekspedient kłaniał się i zacierał ręce —
ten zwyczaj zanikł już teraz nawet w Anglii, choć zdarzał się tam jeszcze
dwadzieścia albo trzydzieści lat temu. Po cichu odżywała tradycja dawania
napiwków. W miejsce rozwiązanych robotniczych patroli pojawiła się ponownie na
ulicach przedwojenna policja i dzięki temu wiele zamkniętych uprzednio przez
patrole kabaretów i luksusowych domów publicznych mogło otworzyć swoje podwoje.2
Niedobór tytoniu był drobnym, ale znaczącym przykładem, który ilustrował
podporządkowanie wszystkiego interesom bogatszych klas. Dostawy tytoniu były tak
skąpe, że ludzie sięgnęli po sprzedawane na ulicach papierosy wypełnione
pokrajanymi korzeniami lukrecji. Raz wypaliłem kilka takich papierosów. (Wielu
ludzi paliło je tylko raz.) Ponieważ Wyspy Kanaryjskie, gdzie uprawia się cały
hiszpański tytoń, kontrolował Franco, przeto rząd dysponował jedynie tymi
zapasami, które zgromadzono przed wojną. Zapasy te były tak skromne, że trafiki
otwierano tylko raz na tydzień i po kilkugodzinnym staniu w kolejce każdy, komu
dopisało szczęście, mógł sobie kupić paczuszkę tytoniu o wadze dwóch dekagramów.
Sprowadzanie tytoniu z zagranicy teoretycznie nie wchodziło w grę, wiązałoby się
ono bowiem z uszczupleniem rządowych rezerw złota, niezbędnych na zakup broni i
dla zaspokojenia innych potrzeb. W rzeczywistości na rynek bez przerwy napływały
droższe gatunki zagranicznych papierosów z przemytu — na przykład Lucky Stńkes —
i w ten sposób powstało pole do spekulacji na wielką skalę. Szmuglowane
papierosy sprzedawano oficjalnie w eleganckich hotelach oraz półoficjalnie na
ulicach. Przeznaczone one były dla tych, którzy gotowi byli zapłacić za paczkę
dziesięć peset (tyle wynosił dzienny żołd w milicji). Kontrabanda przynosiła
korzyści bogatym i oni mieli w niej swój udział. Dla posiadaczy dużej gotówki,
zakup czegokolwiek w dowolnej ilości — może z wyjątkiem chleba, który
racjonowano skrupulatnie — nie stanowił problemu. Kilka miesięcy wcześniej,
kiedy klasa robotnicza ciągle była, albo wydawało się, że była, u władzy, takie
rażące różnice pomiędzy bogatymi i biednymi byłyby niemożliwe. Przypisywanie ich
jednakże tylko zmianie władzy politycznej mogłoby być niesprawiedliwe. Jedną z
przyczyn tego stanu rzeczy był fakt, że w Barcelonie żyło się bezpiecznie, na
dobrą sprawę, o wojnie przypominały wyłącznie sporadyczne naloty. Ci, którzy
byli w Madrycie, utrzymywali, iż panuje tam zupełnie odmienna sytuacja: w
obliczu wspólnego zagrożenia, ludzie różnego pokroju połączyli się jakby więzami
braterstwa. Zaiste, przygnębiający to widok, kiedy grubas zajada przepiórkę, a
tymczasem dziecko żebrze o chleb. Wszelako nikła jest szansa, by ujrzeć taki
obrazek, kiedy wokół biją z dział.
Dzień, a może dwa po ustaniu walk ulicznych przechodziłem, jak sobie
przypominam, przez jedną z eleganckich ulic i zatrzymałem wzrok na cukierni. Na
wystawie było całe mnóstwo wyszu Samych ciast i cukrów, które kosztowały
majątek. Takie sklepy Spotyka się na Bond Street albo na Rue de la Paix. I
pamiętam ogarniające mnie uczucia grozy i zdumienia na myśl, że w dotkniętym
wojną i głodem kraju można jeszcze marnować pieniądze na takie zbytki. Nie
chciałbym wszakże, aby ktoś, broń Boże, sądził, że jestem uosobieniem cnót. Po
kilku miesiącach poniewierki niewymownie tęskniłem za porządnym jedzeniem i
winem, za koktajlami, za amerykańskimi papierosami itd., itp. Nie odmawiałem
sobie żadnych luksusów, niczego co było do kupienia za pieniądze. Pierwszy
tydzień przed wybuchem walk ulicznych upłynął mi na załatwianiu różnych spraw,
które łączyły się ze sobą w pewien szczególny sposób. Tak więc, jak już
wspomniałem, zadbałem o to, aby mieć możliwie najwygodniejsze życie. Ponadto,
przez cały tydzień dusza ledwo się we mnie kołatała na skutek przejedzenia i
przepicia. Kiedy było mi niedobrze, kładłem się do łóżka na pół dnia; kiedy mi
się poprawiało, znów pożerałem potworne ilości jedzenia i znów chorowałem.
Równocześnie, w tajemnicy, podjąłem starania o kupno rewolweru. Strasznie
chciałem mieć tę trudno osiągalną broń, która bardziej była przydatna podczas
wojny okopowej niż karabin. Zgodnie z decyzją rządu, rewolwery przydzielano
policjantom i oficerom Armii Republikańskiej, milicjom zaś ich odmówiono. W tej
sytuacji trzeba było kupować je nielegalnie, z tajnych magazynów anarchistów.
Dzięki mojemu przyjacielowi, anarchiście, udało mi się po wielu staraniach i
kłopotach kupić 26-calowy, zniszczony pistolet automatyczny, który gwarantował
celność strzału jedynie do pięciu metrów — uznałem, że lepszy taki niż żaden.
Poza tym przedsięwziąłem wstępne kroki, aby opuścić szeregi milicji POUM.
Pragnąłem przystąpić do takich oddziałów, z którymi wyślą mnie na front do
Madrytu.
Od dawna rozpowiadałem, że zamierzam odejść z POUM. Najchętniej z czysto
osobistych względów zaciągnąłbym się do anar-dliftów. Jeśli ktoś zapisał się do
CNT, to mógł wstąpić do milicji FAL Dowiedziałem się jednak, że FAI wysłałaby
mnie raczej do "kniei niż do Madrytu. Jak się okazało, aby wyjechać do Madrytu,
powinienem zaciągnąć się do Brygady Międzynarodowej, a do tego potrzebna była
rekomendacja członka partii komunistycznej. Odszukałem zatem kolegę
zatrudnionego w hiszpańskim oddziale „Czerwonej Pomocy"3 i przedstawiłem mu
swoją sprawę. Chyba bardzo pragnął mi pomóc, bo prosił abym, w miarę możliwości,
zwerbował jeszcze innych Anglików z ILP. Gdybym cieszył się wówczas lepszym
zdrowiem, pewnie od razu przystałbym na tę propozycję. Przed rozpoczęciem walk w
Barcelonie wysłano by mnie najprawdopodobniej do Albacete i nie miałbym
możliwości obejrzenia z bliska ulicznych potyczek. Kto wie, czy bym w tej
sytuacji nie zawierzył oficjalnej wersji tych wydarzeń. Swoją drogą, nie
wyobrażam sobie co bym czuł, gdyby mi przyszło, jako żołnierzowi pod rozkazami
komunistów, znaleźć się podczas starć w Barcelonie naprzeciw towarzyszy z POUM,
z którymi ciągle łączyły mnie więzi przyjaźni — byłoby to nie do zniesienia.
Tymczasem pozostał mi jeszcze jeden tydzień urlopu i bardzo chciałem wyzdrowieć
przed powrotem na front. Miałem poza tym do załatwienia pewną drobną sprawę —
jedną z tych drobnych spraw, które zawsze rozstrzygają o naszym losie — musiałem
mianowicie czekać, aż szewc uszyje mi nową parę butów nadających się do marszu.
(Cała hiszpańska armia nie dysponowała parą butów, o rozmiarze, pasującym na
mnie.) Mojemu koledze komuniście powiedziałem, że ostateczną decyzję powezmę
później. Na razie chciałem odpocząć. Wpadł mi nawet do głowy pomysł, aby
wyjechać z żoną na dwa lub trzy dni nad morze. Co za pomysł! Jak mogłem się nie
zorientować, że panująca ówcześnie atmosfera polityczna nie sprzyjała tego
rodzaju projektom.
Przecież w ten miejski pejzaż, w obszary luksusu i pogłębiającej się nędzy, w
pozorną wesołość ulic, na których stały stragany z kwiatami, powiewały
wielokolorowe flagi, i na których ponakle-jane były propagandowe plakaty, w
przewalający się tłum wpisana była wyraźnie okropna atmosfera politycznej walki
i nienawiści.
Ludzie o różnych zapatrywaniach dzielili się swoimi przeczuciami: „Czekają nas
niedługo kłopoty" — powiadali. Wiadomo było, że coś wisi w powietrzu. Spór
toczył się pomiędzy zwolennikami podsycania rewolucyjnego ognia, a tymi, którzy
chcieli go zahamować lub nawet zdusić. Spierali się więc anarchiści z
komunistami. Z politycznego punktu widzenia największą siłę w Katalonii
stanowiła PSUĆ wraz z jej liberalnymi sojusznikami. Lecz była też inna siła o
bliżej nieznanych możliwościach — CNT. Choć gorzej uzbrojona, choć program jej
był mniej precyzyjny, to jednak była potężna liczbą swoich członków i licząca
się dzięki pierwszorzędnej roli, którą odgrywała w przemyśle kluczowym. W tej
sytuacji i przy takim układzie sił kłopoty musiały nadejść. W trosce o swoją
pozycję, kontrolowany przez PSUĆ Generalite uznał za rzecz najważniejszą
odebranie robotnikom broni. Jak już wcześniej pisałem „okrawanie' założonych
przez partię milicji było w istocie podstępnym krokiem, który miał doprowadzić
do ich likwidacji. Tymczasem, gwałtownie wzmacniano i zbrojono powołane na nowo
pod broń przedwojenne siły policyjne, np. Gwardię Cywilną. Cel tych
przedsięwzięć mógł być tylko jeden. Gwardia Cywilna była typową żandarmerią,
jakich wiele w Europie i stała mniej więcej od stu lat na straży interesów klas
posiadających. Wydano zarazem dekret głoszący, że wielka broń znajdująca się w
rękach prywatnych powinna być oddana władzom. Nikt, rzecz jasna, nie
podporządkował się temu aktowi prawnemu; nie było złudzeń co do tego, że
rozbrojenie anarchistów może się odbyć tylko przy użyciu siły. Z powodu
cenzurowania gazet pojawiły się plotki mętne i sprzeczne — o drobnych
potyczkach, które wybuchały w całej Katalonii. Uzbrojone jednostki policji
przeprowadzały w różnych ośrodkach ataki na fortece anarchistów. W Puiojcerda,
na francuskiej granicy, gdzie wysłano oddział karabinierów, aby przejął
nadzorowany poprzednio przez anarchistów urząd celny, Poległ Antonio Martin,
znany działacs anarchistyczny.4 Podobne wypadki wydarzyły się w Figueras i chyba
w Tarragonie. W Barcelonie doszło do szeregu organizowanych i spontanicznych
starć na robotniczych przedmieściach. Od pewnego czasu mordowali się wzajemnie
członkowie CNT i UGT; po tych zabójstwach urządzono w kilku przypadkach ogromne
prowokacyjne pogrzeby obliczone na wzniecenie politycznej nienawiści. Nieco
wcześniej, w związku z zabiciem wybitnego działacza CNT, setki tysięcy członków
tej organizacji wzięło udział w pochodzie. Pod koniec kwietnia, wkrótce po moim
przyjeździe do Barcelony, zamordowano Roldana Cortada, aktywistę UGT — sprawcą
był chyba ktoś z CNT. Na mocy decyzji rządu zamknięto wszystkie sklepy i
zorganizowano potężną procesję żałobną, w której szły głównie oddziały Armii
Republikańskiej, a ich przemarsz trwał dwie godziny. Oglądałem to widowisko z
hotelowego okna i nie ogarniał mnie entuzjazm. Wiadomo było, że ten tak zwany
pogrzeb był po prostu demonstracją siły; jeszcze kilka takich przedstawień, a
doszłoby do rozlewu krwi. Tej samej nocy moją żonę i mnie obudziły odgłosy
strzelaniny dochodzące z odległego o sto, czy dwieście metrów Plaża de Catalunya.
Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że zabito jakiegoś człowieka z CNT, a zrobił
to przypuszczalnie ktoś z UGT. Oczywista sprawcami wszystkich tych morderstw
byli najprawdopodobniej prowokatorzy. O stanowisku zagranicznej prasy
kapitalistycznej wobec utarczek komunistów z anarchistami, niech zaświadczy
szeroki rozgłos, jaki nadano sprawie zabójstwa Roldana, podczas gdy mord
popełniony w odwecie — starannie przemilczano.
Zbliżał się 1 Maja i zaczęło się mówić o ogromnej demonstracji, w której miała
wziąć udział zarówno CNT jak i UGT. Przywódcy CNT — bardziej umiarkowani niż ich
zwolennicy — od dłuższego czasu dążyli do osiągnięcia porozumienia ż UGT;
głównym ich hasłem było w istocie połączenie dwóch bloków związkowych w jedną
potężną koalicję. Proponowali oni, aby CNT oraz UGT kroczyły w demonstracji
ramię przy ramieniu, manifestując w ten spoób solidarność. W ostatniej chwili
jednak pochód odwołano. Nie ulegało wątpliwości, że doprowadziłby on do
zamieszek. Tak więc, dzień pierwszego maja minął bez żadnych wydarzeń. Powstała
natomiast dziwna sytuacja. Otóż Barcelona, tak zwane rewolucyjne miasto, była
chyba jedynym ośrodkiem miejskim w Europie (wyjąwszy kraje pod rządami
faszystów), w którym nie obchodzono tego święta. Przyznaję jednak, że
odetchnąłem z ulgą. Kontyngent żołnierzy z ILP miał iść w części pochodu
przeznaczonej dla POUM, a wszyscy spodziewali się kłopotów. Najbardziej
obawiałem się, aby nie dać się wplątać w jakąś bezsensowną potyczkę uliczną.
Maszerowanie za czerwonymi sztandarami, na których widnieją budujące hasła, a
potem wyprawa na tamten świat z powodu kuli wystrzelonej przez nieznanego
osobnika z erkaemu umieszczonego w górnym oknie budynku nie jest, moim zdaniem,
najbardziej pożytecznym rodzajem śmierci — znam inne.
1 Pełna nazwa tego wojska brzmiała: Republikańska Armia Ludowa (przyp. tłum.).
2 W przypisie Orwella do pierwszego wydania tej książki czytamy: „Robotnicze patrole zamknęły, jak podawano, 75 procent domów publicznych" . W znalezionej po jego śmierci erracie pisze on: „Przypis należy zmienić, brakuje mi wystarczających dowodów na to, że w pierwszych dniach wojny liczba prostytutek zmniejszyła się o 75 procent. Podejrzewam, że anarchiści trzymali się zasady „kolektywizowania" domów publicznych, a nie likwidowania ich. Przeciwko prostytucji rozpętano jednakże nagonkę (plakaty itp.) i faktem jest, że zamknięte na początku wojny eleganckie domy publiczne i kabarety ze striptizem zostały po roku ponownie otwarte.
3 Międzynarodowa Organizacja Pomocy Rewolucjonistom zwana Międzynarodową Czerwoną Pomocą — organizacja działająca od 1922 r.; powstała na mocy decyzji IV Kongresu Międzynarodówki Komunistycznej. MOPR zajmowała się udzielaniem pomocy prześladowanym uczestników walk rewolucyjnych, (przyp. tłum.).
4 W znalezionej po śmierci Orwella erracie pisze on: Jak się dowiaduję, moje informacje na temat tego incydentu są niedokładne i mylne.
Rozdział dziesiąty
Trzeciego maja, około południa, mój kolega mijając mnie w hotelowym holu rzucił
w moim kierunku: „Słyszałem, że coś niedobrego stało się w Miejskiej Centrali
Telefonicznej". Z wielu powodów nie zwróciłem wówczas uwagi na tę informację.
Jeszcze tego samego popołudnia, między godziną trzecią a czwartą, kiedy
znajdowałem się w połowie Ramblas, usłyszałem za plecami odgłosy wystrzałów.
Odwróciłem się i ujrzałem paru młodzieńców z karabinami. Mieli oni szyje
przewiązane czerwono-czarnymi chustami anarchistów i skręcali w boczną uliczkę,
która odchodziła od Ramblas w kierunku północnym. Można się było domyślić, że
ich strzały były odpowiedzią na salwy z wysokiej, ośmiokątnej wieży (chyba była
to wieża kościelna), górującej nad tą uliczką. „Zaczęło się!" — przyszło mi
natychmiast do głowy. Myśl ta wcale mnie nie zaskoczyła — przecież od wielu dni
wszyscy spodziewali się, że „to" może się zacząć w każdej chwili. Uświadomiłem
sobie, że powinienem bezzwłocznie wrócić do hotelu i sprawdzić co się dzieje z
moją żoną. Tymczasem, grupa anarchistów rozstawiona u wylotu bocznej uliczki
odpędzała ludzi krzycząc do nich, aby nie przebiegali przez Unię ognia.
Rozbrzmiewało coraz więcej salw. Pociski z wieży przelatywały w poprzek ulicy i
ogarnięty paniką tłum ruszył pędem w dół Ramblas, byle tylko znaleźć się jak
najdalej od strzelaniny. Dookoła słychać było zgrzyt, to właściciele sklepów
opuszczali stalowe żaluzje. Zauważyłem, jak dwóch oficerów Armii
Republikańskiej, trzymając ręce na rewolwerach, przezornie wycofywało się
przeskakując od drzewa do drzewa. Znajdujący się przede mną tłum przelewał się w
kierunku stacji metra, która mieściła się w połowie Ramblas, szukając tam
schronienia. Od razu postanowiłem, że nie pójdę śladem tych ludzi. Mógłbym
przecież tkwić później w podziemnej pułapce godzinami. Nagle podbiegł do mnie i
chwycił mnie za ramię amerykański lekarz, który był z nami na froncie. Był
niezwykle podniecony.
— Chodź, musimy się dostać do hotelu Falcon. (Hotel Falcon był czymś w rodzaju
pensjonatu i mieszkali w nim głównie żołnierze milicji na przepustkach.)
Chłopaki z POUM zwołali tam zebranie. Zaczęły się kłopoty. Musimy trzymać się
razem.
— Co się dzieje, do cholery? — zapytałem.
Lekarz powiódł mnie za ramię. Nazbyt był podniecony, aby wyrażać się sensownie.
Okazało się, że znajdował się akurat na Płaza de Catalunya, kiedy przed Miejską
Centralą Telefoniczną obsługiwaną głównie przez pracowników zrzeszonych w CNT
zajechało kilka ciężarówek wypełnionych uzbrojonymi żołnierzami Gwardii
Cywilnej1, którzy natychmiast przystąpili do szturmowania budynku. Zaraz potem
przybyli anarchiści i awantura rozpoczęła się na dobre. Pojąłem, co było
wcześniejszą przyczyną kłopotów w owym dniu. Otóż — rząd domagał się przekazania
centrali i żądanie to spotkało się oczywiście z odmową.
Kiedy szliśmy w dół ulicy przemknęła obok nas nadjeżdżająca z przeciwnego
kierunku ciężarówka. Siedziało w niej pełno uzbrojonych w karabiny anarchistów.
Przed nami leżał na stosie
W znalezionej po śmierci Orwella erracie pisze on: „Ciągle używam w tych
rozdziałach nazwy «Gwardia Cywilna*, gdy tymczasem powinno być «Gwardia
Natarcia*. Pomyliłem się dlatego, że w Katalonii Gwardia Natarcia nosiła inne
mundury niż oddziały przysłane później z Walencji. Ponadto Hiszpanie nazywają
wszystkie tego rodzaju formacje la guardia. Pakt, że jeśli tylko sprzyjały temu
okoliczności, oddziały Gwardii Cywilnej przechodziły częstokroć na stronę
Franco, nie obciąża w niczym Gwardii Natarcia, która istniała od czasów Drugiej
Republiki. Główne jednak uwagi dotyczące powszechnej wrogości wobec la guardia i
roli jaką odegrała ona w wydarzeniach barcelońskich pozostają nadal w mocy".
uzbrojonych w karabiny anarchistów. Przed nami leżał na stosie materaców obdarty
młody człowiek i trzymał lekki karabin maszynowy. Dotarliśmy do hotelu Falcon,
który znajdował się na końcu Ramblas, a tam, w holu wejściowym, kotłował się
tłum. Panowało ogromne zamieszanie, nikt nie wiedział co należy robić i nikt też
nie był uzbrojony z wyjątkiem ochrony budynku, czyli garstki żołnierzy z
oddziałów szturmowych. Poszedłem do Miejskiego Komitetu POUM, który mieścił się
niemal naprzeciw wejścia po drugiej stronie ulicy. Na piętrze, tam gdzie zwykle
wypłacano żołnierzom milicji żołd, również tłoczyła się ciżba. Jakiś wysoki,
dość przystojny cywil o bladej twarzy, który wydawał ze stojącej w rogu kupki
pasy i ładownice, usiłował zaprowadzić porządek. Na razie nigdzie nie było widać
karabinów. Mój lekarz gdzieś przepadł — chyba były już pierwsze ofiary i wzywano
pomocy — pojawił się natomiast jeszcze jeden Anglik. Chwilę później wysoki cywil
wraz z kilkoma mężczyznami zaczęli wynosić z pomieszczeń biurowych naręcza
karabinów i rozdawali je wszystkim wokół. Ponieważ Anglik i ja byliśmy
obcokrajowcami, patrzono na nas nieco podejrzliwie i nikt nie kwapił się, aby
dać nam karabiny. Później przyszedł jednakże pewien żołnierz milicji, którego
spotkałem na froncie, i rozpoznał mnie. Dzięki niemu, aczkolwiek niechętnie,
wręczono nam jednak karabiny.
Z dala dochodziły odgłosy strzelaniny, a ulice ziały pustką. Mówiono, że nie
sposób przedostać się w górę Ramblas. Gwardia Cywilna obsadziła wszystkie
budynki w strategicznych punktach i otwierała ogień do każdego przechodnia.
Miałem ochotę podjąć ryzyko i wrócić do hotelu, ale rozchodziły się pogłoski, że
lada chwila może nastąpić atak na Komitet i powinniśmy być w gotowości. Zarówno
w całym budynku, jak i przed nim, na chodniku, a także na schodach zebrały się
grupki ludzi, którzy prowadzili ożywione dyskusje. Nikt chyba nazbyt dobrze nie
wiedział, co się działo. Udało mi się jedynie wywnioskować z tych rozmów, że
Gwardia Cywilna zaatakowała Miejską Centralę Telefoniczną, i że przejęła różne
punkty o strategicznym znaczeniu, co zapewniało jej kontrolę nad innymi
budynkami zajmowanymi przez robotników. Powszechnie wyobrażano sobie, że ta
formacja „poluje" nie tylko na CNT, ale w ogóle na klasę robotniczą. Godny
podkreślenia jest fakt, że bodaj nikt wówczas nie obarczał winą rządu. Gwardia
Cywilna była dla biedniejszych klas w Barcelonie czymś na podobieństwo oddziałów
„Czarno-brunatnych"2 i prawdopodobnie święcie wierzono, że przystąpiła ona do
tego ataku z własnej inicjatywy. Po tym co usłyszałem, poczułem się od razu
inaczej. Cała sprawa zaczęła być dla mnie jasna. Z jednej strony CNT, z drugiej
zaś — policja. Nie darzę żadną szczególną miłością robotnika wyidealizowanego,
jaki pojawia się w wyobraźni mieszczańskiego komunisty. Ale kiedy widzę
prawdziwego robotnika z krwi i kości w walce ze swoim naturalnym wrogiem
policjantem, nie muszę sobie zadawać pytania, po czyjej jestem stronie.
Upłynęło wiele czasu, a w naszej części miasta nie wydarzyło się chyba nic.
Jakoś nie przyszło mi do głowy, że mógłbym zadzwonić do hotelu i dowiedzieć się,
co się dzieje z moją żoną. Byłem przekonany, że centrala telefoniczna przestała
pracować — w rzeczywistości telefony nie działały tylko przez parę godzin. W
dwóch budynkach znajdowało się bodaj trzysta osób. Byli to przeważnie ludzie z
najuboższej klasy, z bocznych uliczek w portowych dzielnicach; znalazły się tu
też kobiety, niektóre z dziećmi na ręku, i gromada obdartych małych chłopców.
Przypuszczam, że większość z nich nie miała zielonego pojęcia co się dzieje, a
trafili oni do budynku POUM szukając po prostu schronienia. Była także pewna
ilość żołnierzy na przepustkach i grupa obcokrajowców. Według moich obliczeń
przypadało na nas wszystkich około sześćdziesięciu karabinów. Tłum nadal oblegał
biuro na piętrze domagając się karabinów, odpowiadano jednak, że się skończyły.
Służący w milicji młodzi chłopcy traktowali, jak się zdaje, całe to wydarzenie
jako rodzaj pikniku. Grasowali oni wśród ludzi usiłując skraść broń jej
posiadaczom. Niedługo przyszło mi czekać, by jeden z nich, używając chytrego
podstępu, porwał mój karabin i natychmiast gdzieś przepadł. Znów więc zostałem
bez broni, miałem jedynie swój niewielki pistolet automatyczny i jeden magazynek
do niego. Ściemniło się. Poczułem głód, a tymczasem w Falconie nie było nadziei
na otrzymanie czegoś do zjedzenia. Wyślizgnęliśmy się razem z kolegą na obiad do
jego hotelu nie opodal. Na ulicach było pusto, głucho i zupełnie ciemno, we
wszystkich sklepach opuszczono stalowe żaluzje, nie było natomiast
jeszcze-barykad. Zanim wpuszczono nas do hotelu musieliśmy pokonać nie lada
przeszkodę: drzwi wejściowe były zamknięte na klucz i zabarykadowane. Po naszym
powrocie dowiedziałem się, że Centrala Telefoniczna pracuje. Poszedłem więc do
biura na piętrze, aby zadzwonić do żony. W całym budynku, co znamienne, nie było
książki telefonicznej, a ja tymczasem nie znałem numeru hotelu Continental.
Straciłem około pół godziny chodząc od pokoju do pokoju w poszukiwaniu spisu, aż
wreszcie znalazłem przewodnik, w którym był ten numer. Z żoną nie udało mi się
jednak połączyć. Szczęśliwym trafem dodzwoniłem się natomiast do Johna McNaira,
przedstawiciela ILP w Barcelonie. Od niego dowiedziałem się, że wszystko jest w
porządku i że nikogo nie zastrzelono. On z kolei pytał, czy nie mamy kłopotów w
Miejskim Komitecie. Odpowiedziałem mu, że nie mielibyśmy kłopotów, gdyby były
papierosy. Traktowałem te słowa jako żart, tymczasem pół godziny później pojawił
się McNair z dwoma paczkami Lucky Strikes. Przyszedł, nie zważając na
nieprzeniknione ciemności, na chodzące po mieście patrole anarchistów, które
zatrzymywały go dwukrotnie i mierząc do niego z pistoletów żądały okazania
dokumentów. Nigdy nie zapomnę tego drobnego aktu bohaterstwa. Papierosy bardzo
się nam przydały.
Nieomal w każdym oknie ulokowano uzbrojone straże, a na dole, na ulicy, mała
grupa żołnierzy z oddziałów szturmowych, zatrzymywała i poddawała kontroli
nielicznych przechodniów. Podjechał samochód patrolowy anarchistów. Był najeżony
bronią. Obok kierowcy siedziała piękna czarnowłosa dziewczyna w wieku około
osiemnastu lat i przyciskała do kolan erkaem. Włóczyłem się przez dłuższy czas
po budynku chcąc poznać jego rozkład. Był on jednak zbudowany bez jednolitego
planu i okazało się to niemożliwe. Na każdym kroku zalegały „typowe" śmieci —
połamane meble i potargane papiery, co stanowi nieunikniony produkt rewolucji.
Ludzie spali wszędzie; na uszkodzonej kanapie w korytarzu cichutko chrapały dwie
ubogie kobiety z portowej dzielnicy. Zanim POUM przejęła ten budynek mieścił się
w nim kabaret. W kilku pokojach znajdowały się sceny i na jednej z nich stał
zniszczony, duży fortepian. W końcu jednak znalazłem to, czego szukałem —
zbrojownię. Nie miałem pojęcia, czym to wszystko może się skończyć i dlatego
chciałem koniecznie zdobyć broń. Tak często słyszałem, że wszystkie rywalizujące
partie — PSUĆ, POUM, a także CNT-FAI — posiadają magazyny broni w Barcelonie, iż
nie mogłem uwierzyć, aby w dwóch głównych budynkach POUM znajdowało się tylko
tych pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt karabinów, które widziałem. Pokój służący
jako zbrojownia był nie pilnowany i miał liche drzwi, toteż wyważenie ich nie
przysporzyło mi i mojemu koledze Anglikowi żadnych kłopotów. Kiedy dostaliśmy
się do środka okazało się, że nas nie okłamano — broni już nie było. Znaleźliśmy
tylko około dwóch tuzinów przestarzałych modeli małokalibrowych karabinków i
kilka dubeltówek, ale amunicji do żadnego z tych typów broni nie udało się
odszukać. Poszedłem do biura na piętrze i zapytałem, czy nie mają nabojów do
pistoletu. Niestety, nie mieli. Stało tam natomiast parę skrzynek z granatami
dostarczonych przez któryś z samochodów patrolowych anarchistów. Te prymitywne
granaty odpalało się przez potarcie czegoś w rodzaju zapałki umieszczonej na
górnym końcu i zdarzało się często, że wybuchały samorzutnie. Kilka z nich
włożyłem do jednej z moich ładownic.
Cała podłoga była zajęta przez śpiących ludzi. Z któregoś pokoju dobiegał bez
końca płacz dziecka. Chociaż był maj, noc była zimna. Nad jedną z kabaretowych
scen wisiała podniesiona kurtyna. Zerwałem ją pomagając sobie nożem i otuliwszy
się w nią zapadłem w kilkugodzinną drzemkę. Pamiętam, że zakłóciła mi sen myśl o
tych okropnych granatach, które mogły wysadzić mnie w powietrze, gdybym tylko
położył się na nich zbyt gwałtownie. O trzeciej rano zostałem obudzony przez
wysokiego, przystojnego mężczyznę, który był chyba dowódcą. Wręczył mi on
karabin i wysłał mnie do pilnowania jednego z okien. Usłyszałem od niego, że
Salasa, szefa policji — odpowiedzialnego za atak na Centralę Telefoniczną —
aresztowano. (Dowiedzieliśmy się później, że w rzeczywistości pozbawiono go
tylko stanowiska. Niemniej wiadomość ta umocniła powszechnie głoszony pogląd,
jakoby Gwardia Cywilna działała bez rozkazu). Wraz z nastaniem świtu
przystąpiono do
wznoszenia dwóch barykad: przed Miejskim Komitetem i przed hotelem Falcon.
Barcelońskie ulice brukowane są kwadratowymi kamieniami wyśmienicie nadającymi
się do stawiania ścian. Pod ich nawierzchnią zaś znajdują się drobniutkie
kamyczki, którymi z powodzeniem można wypełniać worki. Wznoszenie tych barykad
było niezwykłym i pięknym widowiskiem. Wiele bym dał, aby móc je sfotografować.
Długie rzędy mężczyzn, kobiet i całkiem małych dzieci wyrywały bruk, rozwoziły
go wózkiem, który skądś wydobyto, i nosiły tam, i z powrotem worki ze żwirem,
uginając się pod ich ciężarem. Wszyscy oni promienieli energią i zapałem,
okazywanymi przez Hiszpanów zawsze wtedy, kiedy już zdecydują się przystąpić do
wykonania jakiejś pracy. W drzwiach Miejskiego Komitetu stała dziewczyna,
niemiecka Żydówka, ubrana w zapinane na kolanach milicyjne spodnie, które
sięgały jej do kostek i przyglądała się z uśmiechem na twarzy. Nie minęło kilka
godzin i już barykady wznosiły się na wysokość głowy, już u otworów
strzelniczych stanęli żołnierze, a za jedną z barykad płonęło ognisko i smażono
jajka.
Odebrano mi znów karabin i na dobrą sprawę, nie było żadnych pożytecznych zajęć,
którym można by się poświęcić. Postanowiliśmy zatem z moim kolegą Anglikiem
wrócić do hotelu Continental. Gdzieś z dala, ale chyba nie z Ramblas, dobiegały
odgłosy palby. Po drodze zajrzeliśmy do hali targowej. Otwartych było jedynie
parę straganów i oblegał je tłum ludzi pochodzących z robotniczych dzielnic na
południe od Ramblas. Zaledwie tam weszliśmy, kiedy na zewnątrz rozległ się
potężny huk wystrzałów karabinowych, zadrżały szyby w szklanym dachu i ludzie
rzucili się ku tylnym wyjściom. Mimo to kilka straganów nadal było czynnych.
Udało się nam więc wypić po filiżance kawy i kupić kawałek sera z koziego mleka,
który wetknąłem pomiędzy moje granaty. Kilka dni później przydał mi się ten ser
i to bardzo.
Na rogu ulicy, w miejscu, gdzie dzień wcześniej widziałem rozpoczynających
strzelaninę anarchistów, wznosiła się teraz barykada. Stojący za nią człowiek
(ja byłem po drugiej stronie ulicy), wrzasnął do mnie, abym uważał. Żołnierze
Gwardii Cywilnej strzelali z wieży kościelnej do każdego bez wyjątku
przechodnia. Zawahałem się chwilę, a potem puściłem się pędem przez otwartą
przestrzeń; i rzeczywiście pocisk zaświstał koło mnie w nieprzyjemnie małej
odległości. Idąc ciągle drugą stroną ulicy zbliżyłem się do budynku Komitetu
Wykonawczego POUM. Stojący w jego drzwiach żołnierze z oddziałów szturmowych
również podniesionymi głosami ostrzegali przed grożącym niebezpieczeństwem — nie
zrozumiałem wówczas tych krzyków. Od budynku oddzielały mnie drzewa oraz kiosk z
gazetami (w Hiszpanii takimi ulicami środkiem biegnie szeroki deptak) i nie
mogłem się zorientować, o co im chodzi. Wszedłem do hotelu Continental,
upewniłem się, że wszystko jest w porządku, umyłem twarz i wróciłem do siedziby
Komitetu Wykonawczego (znajdowała się około stu metrów poniżej) po rozkazy.
Tymczasem z różnych kierunków odezwał się ryk ognia karabinów i cekaemów prawie
porównywalny do łoskotu bitwy. Właśnie spotkałem Koppa i pytałem go co mamy
robić, gdy w dole, na ulicy rozległa się seria przeraźliwych detonacji. Huk był
tak wielki, że nabrałem przekonania, iż ktoś chyba strzela do nas z działa
polowego. W rzeczywistości były to tylko ręczne granaty, które wybuchając między
budynkami, powodują dwukrotnie więcej hałasu niż zwykle.
Kopp wyjrzał przez okno, założył do tyłu rękę, w której trzymał laseczkę,
powiedział: „sprawdźmy" i ruszył, jak zwykle beztroski, schodami w dół, a ja
podążyłem za nim. Grupka żołnierzy z oddziałów szturmowych rzucała tuż zza progu
granaty na bruk w sposób przypominający grę w kręgle. Wybuchały one w odległości
dwudziestu metrów powodując zatrważające i ogłuszające grzmoty, które mieszały
się z dźwiękami karabinowej palby. Na środku ulicy, spoza kiosku z gazetami,
sterczała głowa podobna kubek w kubek do orzecha kokosowego wystawionego na
targu. Była to głowa żołnierza milicji, znanego mi bardzo dobrze Amerykanina.
Musiało upłynąć trochę czasu zanim zdałem sobie sprawę z tego, co się dzieje. W
pobliżu gmachu POUM znajdowała się kawiarnia o nazwie Cafe Moka, a nad nią był
hotel. Dzień wcześniej, weszło do tej kawiarni dwudziestu, albo trzydziestu
uzbrojonych gwardzistów i kiedy wybuchnęły walki, zajęli oni budynek i
zabarykadowali się w nim. Przypuszczalnie obsadzili to miejsce zgodnie z
rozkazem i miało ono stanowić pozycję wyjściową do późniejszego ataku na biura
POUM. Wczesnym rankiem gwardziści próbowali wyjść na zewnątrz i doszło do
strzelaniny, w której wyniku zginął jeden z nich, a jeden żołnierz z oddziałów
szturmowych został ciężko ranny. W tej sytuacji pierzchnęli oni z powrotem do
kawiarni, lecz kiedy nadchodził ulicą Amerykanin, otworzyli do niego ogień, mimo
że był nieuzbrojony. Amerykanin ten ukrył się za kioskiem i teraz żołnierze z
oddziałów szturmowych miotali granaty, aby ponownie wepchnąć Gwardię Cywilną za
drzwi.
Kopp jednym spojrzeniem ocenił sytuację, przedarł się do przodu i odsunął rudego
Niemca z oddziałów szturmowych, który właśnie wyciągał zębami zawleczkę z
granatu. Krzyknął, aby wszyscy odeszli od drzwi i zwrócił się do nas w kilku
językach, że trzeba uniknąć rozlewu krwi. Następnie wyszedł przed budynek, na
oczach żołnierzy Gwardii Cywilnej, ostentacyjnie wyciągnął pistolet i położył go
na bruku. Podobnie uczyniło dwóch hiszpańskich oficerów milicji i we trójkę
wolno ruszyli w kierunku drzwi, gdzie tłoczyli się gwardziści. Nie postąpiłbym
tak nawet gdyby mi ktoś proponował dwadzieścia funtów. Zbliżali się oni
nieuzbrojeni do oniemiałych z przerażenia żołnierzy, którzy trzymali w rękach
załadowane karabiny. Jakiś blady ze strachu gwardzista w samej koszuli wyszedł
zza drzwi, aby pertraktować z Koppem. Panicznym gestem wskazywał na dwa leżące
na bruku granaty-niewypały. Kopp zawrócił i powiedział nam, abyśmy spróbowali je
odpalić. Żołnierz z oddziałów szturmowych dał ognia z karabinu do jednego z nich
i nastąpił wybuch, potem wypalił do pozostałego, lecz nie trafił. Poprosiłem go
o karabin, klęknąłem i wystrzeliłem do drugiego granatu. Wstyd się przyznać, ale
również chybiłem. Był to mój jedyny strzał w ciągu tych zamieszek. Ulicę
pokrywała warstwa potłuczonego szkła, które pochodziło z napisu umieszczonego
nad Cafe Moka. Dwa zaparkowane przed budynkiem samochody (był wśród nich
samochód służbowy Koppa) były podziurawione kulami i miały rozbite szyby na
skutek wybuchu granatów.
Kopp zabrał mnie znów na górę i przedstawił sytuację. Powinniśmy bronić budynków
POUM, gdyby zostały zaatakowane. Zgodnie jednak z nadesłanymi przez przywódców
POUM instrukcjami, mieliśmy pozostać w defensywie i unikać otwierania ognia,
jeśli to tylko było możliwe. W pobliżu, po drugiej stronie ulicy, znajdował się
kinematograf Poliorama, nad nim zaś było muzeum, a wysoko ponad linią dachu
mieściło się małe obserwatorium, które wieńczyły dwie bliźniaczo podobne kopuły.
Ponieważ kopuły te górowały nad ulicą, wystarczyło zatem umieścić tam kilku
żołnierzy z karabinami, aby udaremnić jakikolwiek atak na budynki POUM. Dozorcy
pilnujący kinematografu okazali się członkami CNT, nie było więc kłopotów ze
swobodnym wchodzeniem i wychodzeniem. W tej sytuacji Gwardia Cywilna w Cafe Moka
nie powinna stanowić dla nas zagrożenia; gwardziści nie rwali się do walki i
byliby szczęśliwi, gdyby pozwolono im ujść z życiem. Kopp przypominał, że
zgodnie z rozkazami nie wolno otwierać ognia, póki do nas nie będą strzelać,
albo póki nie zaatakują naszych budynków. Chociaż Kopp o tym nie mówił,
zrozumiałem jednak, że przywódcy POUM byli wściekli, iż wplątano ich w tę
kabałę. Uznali oni wszakże, że muszą stanąć po stronie CNT.
W obserwatorium ulokowano już żołnierzy. Następne trzy dni i trzy noce minęły mi
na dachu Polioramy, skąd schodziłem jedynie na posiłki do hotelu naprzeciw.
Chociaż nie byłem narażony na żadne niebezpieczeństwo i dokuczały mi tylko głód
i nuda, zaliczyłbym jednak ten okres do najbardziej nieznośnych chwil w moim
życiu. Przypuszczam, że trudno byłoby doświadczyć czegoś, co by bardziej
zniechęcało, sprawiało większy zawód, i co by wreszcie bardziej szarpało nerwy
niż te koszmarne dni podczas walk ulicznych.
Siedziałem na dachu i ze zdumieniem przyglądałem się temu całemu szaleństwu. Z
okienka w obserwatorium można było podziwiać widok w promieniu wielu mil — jeden
za drugim, szereg wysokich, wysmukłych domów, szklane kopuły i fantastyczne
faliste dachy, zdobne we wspaniałe zielono-miedziane dachówki; hen, na
wschodzie, połyskiwało bladoniebieskie morze — ujrzałem je po raz pierwszy od
chwili przyjazdu do Hiszpanii. Ale całe to ogromne milionowe miasto popadło, że
tak powiem, w stan wściekłej bezwładności: wszczynano koszmarny hałas, ale
panował bezruch. Skąpane w słońcu ulice zupełnie opustoszały. Zamarło wszelkie
życie i tylko grad pocisków wysypywał się zza barykad oraz z obłożonych workami
z piaskiem okien. Żaden pojazd nie przemknął po bruku; wzdłuż Ramblas stały
gdzieniegdzie unieruchomione tramwaje, z których uciekli motorniczy, gdy tylko
zaczęły się walki. I bez chwili przerwy, bez najmniejszego wytchnienia, jak
deszcz tropikalny, dzwonił w uszach piekielny łoskot zwielokrotniony echem
odbitym od ścian tysięcy budynków. Świst, grzechot, ryk — bywało, że hałas był
spowodowany tylko kilkoma strzałami, bywało, że wzmagał się on przechodząc w
ogłuszającą kanonadę, lecz nigdy nie ustał za dnia i punktualnie, wraz z
nastaniem następnego świtu, odzywał się znowu.
Co, do licha, się działo, kto z kim walczył, kto zwyciężał? — trudno się było z
początku zorientować. Mieszkańcy Barcelony są tak nawykli do walk ulicznych i
tak obeznani z topografią miasta, że wiedzą instynktownie, która z partii
politycznych obsadzi którą z ulic i który z budynków. Cudzoziemiec znajduje się
w beznadziejnej sytuacji. Patrząc z obserwatorium dostrzegłem, że Ramblas, która
była jedną z głównych ulic w mieście, stanowi linię podziału. Na prawo od niej
robotnicze dzielnice były jednolicie anarchistyczne. Na lewo zaś, w krętych
uliczkach trwały bezładne walki, tą stroną jednakże władały głównie PSUĆ i
Gwardia Cywilna. Powyżej, na bliższym nam końcu Ramblas, na Plaża de Catalunya,
sytuacja była tak skomplikowana, że gdyby nie partyjne flagi, które powiewały
nad każdym budynkiem, nie wiadomo by było kto jest kim. Hotel Colon, kwatera
główna PSUĆ, który górował nad Plaża de Catalunya, był tutaj najważniejszym
punktem orientacyjnym. W oknie, tuż przy przedostatnim „o", w ogromnym
rozstrzelonym napisie Hotel Colon, umieszczono karabin maszynowy. Mógł on
omiatać plac siejąc śmierć. W odległości stu metrów na prawo od nas, w dole
Ramblas, znajdował się duży dom towarowy, którego boczne wystawy, obłożone
workami z piaskiem, wychodziły wprost na nasze obserwatorium. Był on obsadzony
przez JSU, czyli przez młodzieżową ligę PSUĆ (odpowiednik Ligi Młodych
Komunistów w Anglii). Młodzież opuściła swoją czerwoną flagę i wywiesiła
narodową flagę Katalonii. Na Miejskiej Centrali Telefonicznej, to jest w
miejscu, gdzie zaczęły się kłopoty, obok flagi katalońskiej, powiewała flaga
anarchistyczna. Osiągnięto tam coś w rodzaju tymczasowego kompromisu i w
rezultacie praca centrali przebiegała bez zakłóceń, a z budynku nie prowadzono
ostrzału.
Na naszym stanowisku panował dziwny spokój. Gwardziści opuścili stalowe żaluzje
w Cafe Moka i zbudowali barykadę z rzuconych na stos kawiarnianych mebli.
Później wznieśli oni jeszcze jedną barykadę: sześciu z nich wyszło na dach
naprzeciw nas, ułożyło materace i zatknęło katalońską flagę. Wyglądało jednak na
to, że nie spieszno im było do walki. Kopp zawarł z nimi następujący układ:
jeśli oni nie otworzą do nas ognia, to i my nie będziemy do nich strzelać.
Zdążył się on nawet zaprzyjaźnić z żołnierzami z Gwardii Cywilnej i odwiedził
ich kilkakrotnie w Cafe Moia. Rozumie się, że wszystko co nadawało się w
kawiarni do picia zostało przez nich zarekwirowane. Ofiarowali oni Koppowi
piętnaście butelek piwa. Kopp natomiast zrewanżował się im jednym z naszych
karabinów — ten prezent miał być zadośćuczynieniem za karabin, który w jakiś
sposób stracili poprzedniego dnia. Tak czy inaczej, siedzenie na dachu budziło
we mnie mieszane uczucia. Niekiedy byłem najzwyczajniej w świecie znudzony tym
wszystkim, nie zwracałem uwagi na piekielny hałas i na długie godziny
zagłębiałem się w lekturze całej serii książek z biblioteki Penguin'a, które
szczęśliwym trafem udało mi się kupić kilka dni wcześniej. Innym razem zaś
uświadamiałem sobie, że jestem obserwowany z odległości pięćdziesięciu metrów
przez uzbrojonych żołnierzy. Czułem się poniekąd, jakbym znów znajdował się w
okopach; kilkakrotnie złapałem się na tym, że na gwardzistów mówiłem „faszyści".
Najczęściej było nas tam na._górze sześciu. Dwóch żołnierzy umieściliśmy na
straży w każdej ź obserwacyjnych wież, podczas gdy reszta siedziała poniżej, na
ołowianym dachu, osłonięta jedynie kamienną balustradą. Bardzo dobrze zdawałem
sobie sprawę, że gwardziści mogą lada chwila otrzymać telefoniczny rozkaz
otwarcia ognia. Uzgodniliśmy wprawdzie z nimi, że zawiadomią nas o tym
wcześniej, nie było jednak pewności, czy dotrzymają oni umowy. Ale tylko raz
doszło do takiej sytuacji, kiedy zdawało się, że kłopoty się zaczęły. Jeden ze
znajdujących się naprzeciw gwardzistów, uklęknął i zaczął strzelać zza barykady.
Pełniłem właśnie służbę w obserwatorium. Wycelowałem w niego karabin i
wrzasnąłem:
— Hej! Nie strzelaj do nas!
— Co?
— Nie strzelaj, bo my też zaczniemy strzelać!
— Nie, nie! Nie strzelałem do was. Spójrz, o tam na dole!
Karabinem wskazał na boczną ulicę, która biegła z tyłu bu
dynku. I rzeczywiście, za rogiem przemykał się jakiś młody człowiek w niebieskim
kombinezonie, z karabinem w ręku. Najwidoczniej wybrał on sobie gwardzistę na
dachu za cel.
— Strzelałem do niego. Ale on strzelał pierwszy. (Jestem prze
konany, że mówił prawdę.) Nie chcemy do was strzelać. Jesteśmy
przecież takimi samymi robotnikami jak wy.
Pozdrowił mnie antyfaszystowskim gestem, który mu odwzajemniłem.
— Nie zostało wam piwa?
— Nie, już się skończyło.
Jeszcze tego samego dnia jakiś żołnierz ze znajdującego się opodal budynku
obsadzonego przez JSU uniósł karabin i ni stąd, ni zowąd, nagle do mnie wypalił,
kiedy wychylałem się przez okno. Chyba wydałem mu się kuszącym celem. Nie
odpowiedziałem ogniem. Chociaż strzelał z odległości zaledwie stu metrów, to
jednak pocisk przeleciał na tyle daleko, że nie trafił nawet w dach
obserwatorium. I znów poziom umiejętności strzeleckich Hiszpanów ocalił mi
życie. Kilkakrotnie jeszcze częstowano mnie kulami z tego budynku.
Piekielny łoskot strzelaniny nie ustawał. Z moich obserwacji wynikało, że walki
po obu stronach miały defensywny charakter. Wszyscy po prostu siedzieli w
budynkach oraz za barykadami i zawzięcie strzelali do przeciwników. Mniej więcej
o pół mili od nas biegła ulica, przy której stały, niemal dokładnie naprzeciw
siebie, główne kwatery CNT i UGT. Z tamtego rejonu dochodził hałas o ogromnym
natężeniu. Na drugi dzień, po ustaniu walk, przechodziłem tą ulicą i szyby w
wystawach przypominały sito. (Większość sklepikarzy w Barcelonie przyklejała na
szybach wystawowych taśmę papierową na krzyż i dzięki temu po uderzeniu pocisku
nie rozpadały się one na kawałki.) Niekiedy grzechot karabinów i cekaemów bywał
przerywany wybuchami ręcznych granatów. Zdarzało się też, że w długich odstępach
czasu następowały przerażające eksplozje. Było ich chyba około dwunastu i nie
mogłem się wówczas zorientować, co je powoduje. Odgłosy tych eksplozji mogły
wskazywać, że były to bomby lotnicze, ale taką możliwość należało wykluczyć,
gdyż nigdzie w pobliżu nie było samolotów. Dowiedziałem się później i można to
chyba uznać za prawdę, że prowokatorzy odpalali duże ilości materiałów
wybuchowych w celu wywołania powszechnej paniki i zamieszania. Z dział jednakże
nie strzelano. Nasłuchiwałem, czy gdzieś nie pobrzmiewają, wprowadzenie bowiem
do akcji artylerii oznaczało by, że sprawy zaczęły przybierać poważny obrót
(artyleria jest decydującym czynnikiem podczas walk ulicznych). Później można
było przeczytać w gazetach fantastyczne opowieści o zionących ogniem bateriach
dział, wszelako nikt nie potrafił wskazać takiego budynku, który zostałby
trafiony armatnim pociskiem. Trudno w końcu nie rozpoznać odgłosów kanonady
artyleryjskiej, jeśli się do nich przywykło.
Prawie od początku zaczęło brakować żywności. Zaopatrywanie w nią piętnastu czy
dwudziestu żołnierzy milicji, którzy przebywaliby w budynku Komitetu
Wykonawczego POUM, nastręczało trudności, ponieważ na Ramblas gwardziści ciągle
strzelali z ukrycia, jedzenie przynoszono dla nich pod osłoną ciemności z hotelu
Faicon i nie wystarczało dla wszystkich. W tej sytuacji, kto z nas tylko mógł,
ten chodził na posiłki do hotelu Continentai. Continental" został
„skolektywizowany" przez GeneraJite, a nie, jak większość hoteli, przez CNT bądź
UGT i uważano go za teren neutralny. Zanim jeszcze doszło do walk hotel już był
zapełniony - niezwykłym towarzystwem i dosłownie pękał w szwach. Gościli w nim
dziennikarze, podejrzani osobnicy, reprezentujący pełną gamę politycznych
poglądów, amerykański lotnik w służbie rządu, rozmaici agenci komunistyczni, a
wśród nich tęgi, groźnie wyglądający Rosjanin, z przyczepionym do pasa
rewolwerem i „zgrabną" małą bombką, o którym mówiono, że jest agentem OGPU i
nadano mu przydomek Charlie Chan. Ponadto, zamieszkiwało ten hotel kilka
zamożnych rodzin hiszpańskich sympatyzujących chyba z faszystami, dwóch albo
trzech rannych żołnierzy z Brygady Międzynarodowej, grupa wracających do Francji
kierowców ogromnych francuskich ciężarówek z ładunkiem pomarańczy, którzy
musieli przerwać jazdę z powodu walk i wreszcie sporo oficerów Armii
Republikańskiej. Armia Republikańska jako całość zachowywała w czasie walk
neutralność, niemniej pewna liczba jej żołnierzy wymknęła się z koszar i wzięła
udział w ulicznych potyczkach na własną rękę; we wtorek rano widziałem kilku z
nich na barykadzie POUM. U zarania tych wydarzeń, nim Jeszcze zaczęły doskwierać
niedobory żywności i nim prasa przystąpiła do rozpalania nienawiści, ludzie
skłonni byli uważać je za żart. Mówili oni, że przecież co roku dochodzi do
podobnych zajść. George Tioli, włoski dziennikarz i wielki nasz sympatyk, wszedł
do hotelu w splamionych krwią spodniach. Był on w mieście, gdyż chciał się
rozejrzeć w sytuacji i kiedy akurat opatrywał jakiegoś rannego żołnierza, ktoś
dla kawału rzucił do niego ręcznym granatem. Na szczęście Tioli nie odniósł
poważniejszych obrażeń. Przypominam sobie jego uwagę, że kamienie brukowe w
Barcelonie powinny być numerowane. Uniknięto by wtedy wielu kłopotów przy
wznoszeniu i burzeniu barykad. Pamiętam też kilku żołnierzy z Brygady
Międzynarodowej, którzy siedzieli w moim pokoju hotelowym, kiedy właśnie
wróciłem zmęczony, głodny i brudny, po nocnej warcie. Zachowywali oni całkowitą
neutralność wobec tych wydarzeń. Jeśli byliby wierni swojej partii, to powinni
byli, jak przypuszczam, nalegać, abym przeszedł na drugą stronę, nie mówiąc już
o obezwładnieniu mnie i odebraniu mi granatów, których miałem pełne kieszenie.
Tymczasem oni litowali się nade mną, że jestem na przepustce i muszę stać na
warcie na dachu. Powszechnie panowała następująca opinia: „To tylko utarczki
pomiędzy anarchistami a policją i nie mają one dużego znaczenia". Pomimo tego,
że walki się rozszerzały i przybywało ofiar, gotów jestem przyjąć, iż ta opinia
była bliższa prawdy od oficjalnej wersji wydarzeń, według której mieliśmy do
czynienia z planowanym powstaniem.
Mniej więcej w środę (5 maja) nastąpiły jakby pewne zmiany. Opuszczone żaluzje w
sklepach sprawiały, że ulice wyglądały koszmarnie. Nieliczni przechodnie,
których jakieś sprawy wyciągnęły na dwór, przemykali się tam i z powrotem
wymachując białymi chusteczkami. Na pewnym placyku w połowie Ramblas, gdzie nie
zagrażały kule, gazeciarze zachęcali głośno do kupna gazet, mimo, że ulica
opustoszała. Solidaridad Obrera, anarchistyczne pismo, które ukazało się we
wtorek, uznała atak na Miejską Centralę Telefoniczną za „gigantyczną prowokację"
(lub użyto słów o podobnym sensie). Środowe wydanie tego pisma natomiast było
już utrzymane w innym tonie: nawoływało do powrotu do pracy. Ten sam apel
ogłaszali również przywódcy anarchistów. Atak na Centralę Telefoniczną zbiegł
się mniej więcej w czasie z napadem na niechronioną redakcję gazety POUM La
Batalia. Chociaż Gwardia Cywilna zajęła lokal, gazetę tę udało się wydrukować w
innym miejscu i trochę jej egzemplarzy rozprowadzono. Wzywała ona wszystkich do
pozostania na barykadach. Ludzie gubili się w domysłach, czym też ta przeklęta
awantura się skończy. Nie wątpię, że nikt jeszcze wówczas nie opuścił barykady,
jednakże wszyscy mieli już powyżej uszu tej bezsensownej walki, która nie mogła
rzecz jasna doprowadzić do żadnego rozsądnego rozwiązania. Przekształcenie tych
zamieszek w wojnę domową, w pełnym tego słowa znaczeniu, mogło być równoznaczne
z oddaniem zwycięstwa Franco. Takie obawy jak słyszałem, wygłaszano wszędzie. Na
podstawie różnych wypowiedzi można się było zorientować, że zarówno w owym
czasie, jak i od samego początku postulaty szeregowych członków CNT sprowadzały
się jedynie do dwóch żądań: zwrotu Centrali Telefonicznej i rozbrojenia
znienawidzonej Gwardii Cywilnej. Gdyby Generalite gotów był przyrzec ich
spełnienie, to ani chybi w ciągu dwóch godzin nie byłoby śladu barykad. Ale
wiadomo było, że Generaiite się nie ugnie. Rozchodziły się niepokojące pogłoski.
Powiadano, że rząd w Walencji wysyła sześć tysięcy żołnierzy, którzy mają
okupować Barcelonę, i że naprzeciw nich stanie pięć tysięcy anarchistów oraz
oddziały POUM, wycofane z aragońskiego frontu. Z tych dwóch plotek tylko ta
pierwsza okazała się prawdziwa. Siedząc na wieży obserwacyjnej widzieliśmy małe
szare kontury okrętów wojennych, zbliżających się do portu. Douglas Moyle, który
był marynarzem, powiedział nam, że przypominają mu one brytyjskie niszczyciele.
W rzeczy samej to były brytyjskie niszczyciele, ale jeszcze wtedy o tym nie
wiedzieliśmy.
Tego samego wieczoru dowiedzieliśmy się, że czterystu gwardzistów poddało się na
Plaża de Espafia i przekazali oni swoją broń anarchistom. Ponadto krążyła
wiadomość o przejęciu przez CNT kontroli nad przedmieściami (głównie dzielnice
robotnicze). Wszystko wskazywało na to, że szala zwycięstwa przechyla się na
naszą stronę. Ale zanim nastała noc, wezwał mnie Kopp i z grobową miną
powiedział mi, że według informacji, które właśnie otrzymał, rząd zamierza wyjąć
POUM spod prawa i wydać jej wojnę. Wiadomość ta była dla mnie szokiem. Po raz
pierwszy zdałem sobie sprawę, w jaki sposób będzie się prawdopodobnie próbowało
przedstawić później te wydarzenia. Wyobraźnia podpowiadała mi, że po
zaprzestaniu walk cała wina spadnie na najsłabszą partię, czyli na POUM, która w
związku z tym najlepiej nadawała się do roli kozła ofiarnego. Nie mogliśmy w tej
sytuacji nadal zachowywać neutralności. Jeśli zatem rząd wydałby nam wojnę, to
nie mielibyśmy innego wyjścia, jak tylko się bronić. Nietrudno też było
przewidzieć, że gwardziści znajdujący się obok naszego budynku Komitetu
Wykonawczego, dostaną rozkaz, aby nas zaatakować. Naszą jedyną szansą było
uprzedzić ich w ataku. Kopp czekał przy telefonie na rozkazy. Gdybyśmy otrzymali
jednoznaczną informację, że POUM została zdelegalizowana, należało wówczas
natychmiast rozpocząć przygotowania do zajęcia Cafe Moka.
Nie zapomnę długiego, koszmarnego wieczoru, który przyszło nam spędzić w
ufortyfikowanym budynku. Zamknęliśmy stalowe kraty przed frontowym wejściem, a
za nimi stanęła barykada z kamiennych płyt pozostawionych przez prowadzących
remont robotników. Udaliśmy się do naszego magazynu broni. Karabinów mieliśmy
dwadzieścia jeden sztuk, uwzględniając te na dachu Polioramy, oraz jeden zepsuty
i do każdego z nich było około pięćdziesięciu naboi. Ponadto, znajdowało się
jeszcze kilka tuzinów bomb, kilka pistoletów i rewolwerów, i to już wszystko. Do
ataku na Cafe Moka — gdyby do niego miało dojść — zgłosiło się na ochotnika
mniej więcej dwunastu żołnierzy, w większości Niemców. Powinniśmy nacierać od
dachu, oczywiście pomiędzy północą a świtem i zaskoczyć ich. Co prawda
gwardzistów było więcej, ale za to wśród nas panował silniejszy duch walki i
mimo, że podczas tej akcji ofiary byłyby nieuniknione, jednak gotowi byliśmy ją
podjąć. Poza kilkoma tabliczkami czekolady nie mieliśmy w budynku nic do
jedzenia. Ponadto rozeszła się pogłoska, że „oni" zamierzają odciąć nam dopływ
wody. (Nikt nie wiedział, kto to są ci „oni". Mógł to być rząd, który rozciągnął
kontrolę nad wodociągami, ale też mogła to być CNT — nikt nie znał prawdy.)
Wiele czasu zajęło nam napełnianie wodą wszystkich misek w umywalniach,
wszystkich wiader, które udało się znaleźć, i wreszcie piętnastu opróżnionych
butelek po piwie ofiarowanych Koppowi przez gwardzistów.
Po sześćdziesięciu godzinach prawie bez snu byłem w podłym nastroju i ze
zmęczenia słaniałem się na nogach. Było już późno. Żołnierze ułożyli się do snu
na parterze za barykadą, zajmując całą powierzchnię podłogi. Mały pokoik z
kanapą na piętrze postanowiliśmy przeznaczyć na punkt opatrunkowy. Tymczasem, co
znamienne, w budynku nie było ani jodyny, ani bandaży. Moja żona przyszła z
hotelu ofiarując swoje usługi jako pielęgniarka. Ja natomiast wyciągnąłem się na
kanapie, chcąc sobie zafundować półgodzinną drzemkę przed atakiem na Cafe Mąka,
podczas którego, jak sądziłem, przyjdzie mi naprawdę zginąć. Pamiętam, że
przytroczony do pasa pistolet wgniatał mi się w krzyże powodując nieznośny
ucisk. Przypominam sobie też, jak zerwałem się później na równe nogi i
zobaczyłem stojącą obok mnie żonę. Dzień był już w pełni, nic się nie wydarzyło,
rząd nie wypowiedział wojny POUM, wody nie odcięto i poza nielicznymi strzałami
na ulicy wszystko przebiegało normalnie. Żona powiedziała mi, że nie miała serca
mnie budzić i spała w hotelu w jednym z pokojów od frontu.
Tego popołudnia nastąpiło coś w rodzaju zawieszenia broni. Strzelanina osłabła i
ulice z zadziwiającą szybkością zapełniły się przechodniami. W kilku sklepach
podniesiono żaluzje, a na targ napłynął olbrzymi tłum ludzi, pragnących kupić
coś do jedzenia. Stragany były jednak prawie puste, a tramwaje w dalszym ciągu
stały unieruchomione. Żołnierze z Gwardii Cywilnej wciąż tkwili za barykadą w
Cafe Moica; żadna ze stron nie odwołała swoich ludzi z ufortyfikowanych
budynków. Wszyscy uganiali się za żywnością. Zewsząd dobiegały te same pełne
niepokoju pytania: „Jak myślisz, już się to skończyło? A może się znów zacznie?"
„To", czyli walki, urosło do rangi klęski żywiołowej, podobnej do huraganu albo
do trzęsienia ziemi, która dotykała każdego z nas bez wyjątku i której nikt nie
był w stanie powstrzymać. I rzeczywiście, niemal natychmiast — sądzę, że rozejm
trwał jedynie parę godzin, choć wydawały się one minutami — rozległ się
gwałtowny łoskot karabinowej strzelaniny. Zahuczało jak grom z jasnego nieba w
czerwcowy dzień i kto żyw rzucił się do ucieczki. Z trzaskiem opadły stalowe
żaluzje, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyludniły się ulice i
„to" zaczęło się od nowa.
Rozgoryczony i miotany wściekłością wróciłem na moje stanowisko na dachu. Kiedy
bierze się udział w takich wydarzeniach, to, jak sądzę, w pewnym sensie tworzy
się historię. Powinno się zatem mieć z tych względów poczucie historycznej roli.
Ale w rzeczywistości jest inaczej, zawsze bowiem w takich chwilach drobne sprawy
przesłaniają wszystko inne. Ani razu w ciągu walk nie przeprowadziłem poprawnej
analizy sytuacji, choć odlegli o setki mil dziennikarze nie mieli z tym
najmniejszych trudności. Podczas żałosnych potyczek na śmierć i życie, nie
oddawałem się rozważaniom nad ich rzeczywistymi przyczynami, lecz najzwyczajniej
w świecie moje myśli zaprzątały przede wszystkim niewygoda i nuda, których
doświadczyłem siedząc dniami i nocami na owym przeklętym dachu. Do tego jeszcze
doskwierał potęgujący się głód — nikt z nas bowiem nie miał nic „konkretnego" w
ustach od poniedziałku. Przez cały ów okres żyłem jednym pragnieniem: zaraz jak
tylko skończy się ta cała awantura, jak najprędzej wracać na front. To było
trudne do zniesienia. Po stu piętnastu dniach na pierwszej linii wróciłem
wynędzniały do Barcelony, aby zaznać wygód i wypoczynku; przyszło mi tymczasem
siedzieć na dachu naprzeciw, podobnie jak ja znudzonych żołnierzy Gwardii
Cywilnej, którzy co pewien czas machali do mnie i zapewniali głośno, że są
„robotnikami" (co miało znaczyć, że żywią nadzieje, iż nie będę do nich
strzelał), i którzy bez wątpienia otworzyliby ogień, gdyby otrzymali odpowiedni
rozkaz. Jeśli to miała być historia, to trudno było odnieść takie wrażenie.
Tamte dni, przypominały raczej najgorsze chwile na froncie, kiedy brakowało
ludzi i wydłużano nam służbę wartowniczą. Zamiast dokonywać bohaterskich czynów,
trzeba było trwać na posterunku, a znudzony, słaniający się na nogach z
niewyspania żołnierz zupełnie obojętniał na to, co się wokół niego działo.
W hotelu znajdował się bardzo zróżnicowany tłum, a większość z tych ludzi nie
śmiała wystawić nosa za drzwi. Dojrzewała wśród nich okropna atmosfera
podejrzliwości. Różne osoby „zarażone" szpiegomanią krążyły po budynku szepcąc o
innych, że są wywiadowcami bądź komunistów, bądź trockistów, bądź anarchistów,
bądź kogo tam jeszcze. Tęgi rosyjski agent brał po kolei na stronę zagranicznych
uchodźców i przekonywująco wyjaśniał im, że cała ta awantura jest wynikiem
spisku anarchistów. Przyglądałem mu się nie bez pewnego zainteresowania, gdyż
spotkałem oto po raz pierwszy kogoś, kogo zawodem było opowiadanie kłamstw — nie
licząc dziennikarzy. Było coś odpychającego w tym karykaturalnym życiu, które
toczyło się w eleganckim hotelu za opuszczonymi żaluzjami i wśród hałasu
strzałów karabinowych. Frontowa jadalnia opustoszała kiedy pocisk przeszedł
przez szyby i rozłupał kolumnę. Goście stłoczyli się w ciemnym pokoju na
zapleczu . nie wystarczyło dla wszystkich stolików. Zmalała ilość kelnen z nich
będąc członkami CNT, przystąpiła do strajku generalnego. Zdjęli oni zatem na
pewien czas frakowe koszule, chociaż posiłki nadal podawano z udawanym
namaszczeniem. Nie zmienia to wszakże faktu, że nie było prawie co jeść. W ów
czwartek głównym daniem była jedna sardynka na osobę. Od wielu dni brakowało
chleba, a nawet zapasy wina topniały tak szybko, że piliśmy coraz starsze
roczniki, płacąc za nie coraz wyższe ceny. Te niedobory żywności utrzymywały się
jeszcze przez kilka dni po wygaśnięciu walk. Trzy dni z rzędu, jak pamiętam,
przyszło nam z żoną jeść na śniadanie kawałek sera z koziego mleka, nie mając
ani chleba, ani nic do popicia. Tylko pomarańcze były towarem występującym w
obfitości. Przynieśli je do hotelu w dużych ilościach francuscy kierowcy
ciężarówek. Sprawiali oni wrażenie chuligańskiej paczki. Były wśród nich
krzykliwie ubrane hiszpańskie dziewczyny i masywnie zbudowany ładowacz w
niebieskiej bluzie. Gdyby tylko sytuacja była inna, dyrektor hotelu,
przysadzisty snob, zrobiłby wszystko, aby uprzykrzyć im życie, a nocleg dla nich
z pewnością by się nie znalazł. Na razie jednak cieszyli się oni sympatią, gdyż
w odróżnieniu od pozostałych gości, mieli swoje własne zapasy chleba i wszyscy
przymawiali się do nich o ten rarytas.
Owa noc była ostatnią, jaką spędziłem na dachu. Nazajutrz wszystko wskazywało,
ze walki mają się ku końcowi. Owego dnia — w piątek — nie strzelano już, moim
zdaniem, tak bardzo. Trudno było ustalić z całą pewnością, czy oddziały z
Walencji rzeczywiście przybyły (w istocie przybyły tego dnia wieczorem). Rząd
przekazywał w audycjach radiowych uspokajające i zastraszające zarazem apele.
Nawoływano do powrotu do domu, grożąc aresztowaniem tym wszystkim, którzy po
oznaczonej godzinie będą jeszcze nosić broń. Wprawdzie nikt na te apele nie
zwracał uwagi, niemniej barykady wszędzie pustoszały. Nie mam wątpliwości, ze
działo się tak głównie z powodu niedoboru żywności. Na każdym kroku można było
usłyszeć uwagi: „Nie mamy już co jeść.
Trzeba wracać do pracy." Tymczasem Gwardia Cywilna, która nie musiała się
martwić o swoje racje żywnościowe, dopóki cokolwiek do jedzenia było jeszcze w
mieście, mogła nadal pozostawać na swoich posterunkach. Po południu na ulicach
toczyło się już nieomal normalne życie, chociaż opuszczone barykady ciągle
stały. Zaludniły się Ramblas, większość sklepów była otwarta — oraz co było
najbardziej optymistyczne — drgnęły i zaczęły kursować tramwaje, tworzące dotąd
przez długi czas zastygłe korki. Gwardia Cywilna wciąż okupowała Cafe Moka i nie
rozebrała barykady. Niektórzy z gwardzistów wystawili na chodnik fotele i
siedzieli w nich trzymając na kolanach karabiny. Przechodząc tamtędy mrugnąłem
do jednego z żołnierzy, a on odwzajemnił mi się całkiem szczerym uśmiechem; bez
wątpienia rozpoznał mnie. Z budynku Centrali Telefonicznej ściągnięto
anarchistyczną flagę i powiewała tam tylko flaga katalońska. Oznaczało to, że
robotnicy zostali ostatecznie pokonani. Zdałem sobie sprawę — choć może nie tak
jasno jak powinienem, gdyż przeszkodziła mi w tym moja polityczna ignorancja —
że gdy tylko rząd poczuje się pewniej, zaczną się prześladowania. Doznałem
ogromnej ulgi, kiedy ucichł piekielny łoskot strzelaniny, kiedy można było kupić
jedzenie i kiedy wreszcie powstała możliwość zażycia odrobiny wypoczynku, i
spokoju przed powrotem na front.
Bodaj późnym wieczorem owego dnia pojawiły się na ulicach oddziały z Walencji.
Była to Gwardia Natarcia — jeszcze jedna formacja podobna do Gwardii Cywilnej i
Karabinierów (czyli żołnierzy pełniących funkcje policyjne) — oraz doborowe
jednostki republikańskie. Pojawili się oni nagle, jakby wyrośli spod ziemi. Co
krok można było spotkać na ulicach dziesięcioosobowe patrole, złożone z wysokich
mężczyzn w szarych lub błękitnych mundurach. Wszyscy oni mieli przewieszone
przez plecy karabiny i na każdy patrol przypadał jeden erkaem. Tymczasem
należało wykonać pewne delikatne zadanie. Chodziło mianowicie o przyniesienie za
wszelką cenę z powrotem do budynku POUM sześciu karabinów, których używaliśmy
podczas służby wartowniczej w wieżach obserwatorium i które tam ciągle leżały.
Problem stanowiło przeniesienie ich przez ulicę. Należały one do uzbrojenia
budynku, ale wyjście z nimi na dwór oznaczało pogwałcenie rządowego dekretu.
Gdyby nas więc zatrzymano z karabinami w rękach, zostalibyśmy niechybnie
aresztowani, a co najgorsze broń by skonfiskowano. Nie mogliśmy sobie pozwolić
na utratę sześciu karabinów mając ich w budynku zaledwie dwadzieścia sześć.
Wyprowadzenie w pole patroli Gwardii Natarcia nie przedstawiało trudności.
Niebezpieczni dla nas byli żołnierze Gwardii Cywilnej w Cafe Moka. Wiedzieli oni
dobrze, że mamy w obserwatorium karabiny i mogli narobić rabanu, widząc jak je
przenosimy. Każdy z nas pozbył się części garderoby, przewiesił karabin przez
lewe ramię, kolbę wetknął pod pachę, a lufę do nogawki. Były to niestety długie
Mausery. Nawet dla kogoś tak wysokiego jak ja, noszenie długiego Mausera jest
kłopotliwe. Schodzenie po krętych schodach z obserwatorium z zupełnie
usztywnioną lewą nogą było doprawdy męką. Na ulicy od razu zdaliśmy sobie sprawę
z tego, że możemy się poruszać jedynie niezwykle wolno, tak wolno, aby nie
trzeba było zginać kolan. Dostrzegłem przed kinem grupkę ludzi, którzy z
zaciekawieniem mi się przyglądali, kiedy posuwałem się z prędkością żółwia.
Często zastanawiałem się, co też mogli oni sobie o mnie pomyśleć. Ranny w
wojnie? W każdym razie, wszystkie karabiny udało się przemycić na drugą stronę
ulicy bez przeszkód.
Na drugi dzień żołnierze z Gwardii Natarcia byli wszędzie. Paradowali po ulicach
niczym zdobywcy. Ani chybi rząd zorganizował demonstrację siły, by w ten sposób
zastraszyć społeczeństwo, choć było już jasne, że nie będzie ono stawiało oporu.
Jeśli naprawdę istniałaby groźba wybuchu nowych zamieszek, trzymano by wówczas
żołnierzy Gwardii Natarcia w koszarach i nikt by ich nie wypuszczał na ulicę w
małych grupkach. Były to wspaniałe oddziały, o niebo lepsze od innych,
widzianych w Hiszpanii. Choć byli ci żołnierze poniekąd „wrogami", patrząc na
nich, nie mogłem się oprzeć uczuciu podziwu. Ale tym niemniej byłem nieco
zdumiony przyglądając się im, jak kroczyli tam i z powrotem. 'Przywykłem do
widoku obszarpanej, źle uzbrojonej milicji i nie przyszło mi do głowy, że
Republika może mieć takie oddziały. Robił na mnie wrażenie nie tylko dobór
żołnierzy, ale przede wszystkim ich broń. Wszyscy oni byli wyposażeni w
nowiutkie karabiny znane pod nazwą „karabinów rosyjskich" (do Hiszpanii trafiały
z ZSRR lecz jak podejrzewam, wyprodukowano je w Ameryce). Miałem okazję
przyjrzeć się jednemu tego typu egzemplarzowi. Co prawda, daleko mu było do
doskonałości, niemniej był znacznie lepszy od okropnych starych rusznic, którymi
posługiwaliśmy się na froncie. Na dziesięciu żołnierzy Gwardii Natarcia
przypadał jeden erkaem, a poza tym każdy z nich miał pistolet automatyczny. Na
froncie posiadaliśmy jeden karabin maszynowy na około pięćdziesięciu ludzi,
pistolety i rewolwery można było zdobyć jedynie nielegalnie. W gruncie rzeczy
sytuacja wszędzie wyglądała podobnie, choć nie zwracałem dotąd na to uwagi.
Gwardia Cywilna oraz Karabinierzy, których w ogóle nie wysyłano na front, byli
nie tylko lepiej od nas uzbrojeni, ale też o niebo lepiej przyodziani.
Przypuszczam, że tak już się dzieje podczas wszystkich wojen: ciągle ten sam
kontrast pomiędzy wypielęgnowaną policją na tyłach, a obdartymi żołnierzami na
froncie. Mniej więcej po upływie dwóch dni stosunki oddziałów Gwardii Cywilnej z
ludnością ułożyły się na ogół dobrze. Pierwszego dnia doszło jednak do pewnych
zgrzytów. Niektórzy żołnierze działając, jak podejrzewam, zgodnie z instrukcjami
zaczęli zachowywać się prowokacyjnie. Wsiadali oni grupami do tramwajów,
przeszukiwali pasażerów, i jeśli znaleźli u kogoś w kieszeni legitymację CNT,
darli ją na kawałki i deptali. Takie zachowanie wywoływało awantury z
uzbrojonymi anarchistami i jedna albo dwie osoby zostały zabite. Jednak po
niedługim czasie żołnierze Gwardii Natarcia przestali zachowywać się jak
zdobywcy i stosunki stały się bardziej życzliwe. Dało się zauważyć, że po jednym
czy dwóch dniach pobytu, większość z nich poderwała sobie dziewczyny.
Barcelońskie walki dostarczyły rządowi w Walencji, od dawna upragnionego,
pretekstu do rozciągnięcia pełniejszej kontroli nad Katalonią. Milicje
robotnicze miały zostać „okrojone" i wcielone do Armii Republikańskiej. Nad
Barceloną powiewała flaga Hiszpańskiej Republiki — widziałem ją bodaj po raz
pierwszy, nie licząc faszystowskiego okopu. Barykady przed budynkami PSUĆ
pozostały nietknięte i co więcej, wiele z nich stało aż do czerwca. Gwardia
Cywilna w dalszym ciągu okupowała strategiczne punkty. Z warowni CNT zabierano
duże ilości broni, chociaż nie wątpię, że sporo jej uchroniono przed konfiskatą.
Ukazująca się nadal La Batalia, została do tego stopnia ocenzurowana, że
pierwsza strona była niemal zupełnie biała. Gazet PSUĆ nie cenzurowano i na ich
łamach pojawiły się płomienne artykuły domagające się likwidacji POUM, którą
okrzyknięto zamaskowaną faszystowską organizacją. Agenci PSUĆ rozpowszechniali
po całym mieście rysunek następującej treści: postać uosabiająca POUM ściąga
maskę oznaczoną sierpem i młotem, spod której wyłania się szkaradna, fanatyczna
twarz napiętnowana swastyką. Widać z tego, że oficjalna wersja barcelońskich
walk została już ustalona: miało to być powstanie wzniecone wyłącznie przez
faszystowską „piątą kolumnę", czyli przez POUM.
Zakończenie walk spowodowało zagęszczenie i tak już okropnej atmosfery podejrzeń
i wrogości w hotelu. Rzucane na prawo i lewo oskarżenia sprawiły, że nie można
było być neutralnym. Urzędy pocztowe podjęły na nowo pracę i zaczęły nadchodzić
gazety z zagranicy. Pomieszczone w nich relacje z walk, nie tylko, że były
napastliwe i stronnicze, ale jeszcze w znacznym stopniu mijały się z faktami.
Podejrzewam, że część komunistów będących świadkami tych wydarzeń była
zaskoczona ich interpretacją. Ale cóż, musieli rzecz jasna trzymać swoją stronę.
Spotkawszy się znów z naszym przyjacielem komunistą zostałem przez niego
zapytany, dlaczego nie przeszedłem do Brygady Międzynarodowej. Byłem tym nieco
zdziwiony.
— Wasze gazety piszą, że jestem faszystą — odpowiedziałem
— przychodząc z POUM będę z pewnością uznany za politycznie
podejrzanego.
— Ależ co tam znowu, nie ma sprawy. Przecież wykonywałeś
tylko rozkazy.
Czułem się zmuszony powiedzieć mu, że po tej całej awanturze nie mógłbym już
wstąpić do jakiejkolwiek kontrolowanej przez komunistów jednostki. Przecież
mogłoby to oznaczać, że wcześniej czy później zostanę wykorzystany do walki
przeciw klasie robotniczej. Nie dało się przewidzieć, kiedy znów wybuchną
podobne zajścia, lecz jeśli w ogóle musiałbym podczas ich trwania posługiwać się
karabinem, to strzelałbym z niego po stronie ludzi pracy, a nie do nich. Wykazał
on duże zrozumienie dla takiej postawy. Tym niemniej teraz, atmosfera stała się
zupełnie inna. Nie można już było jak dotychczas bezkarnie powiedzieć „wybacz
pan, ale mam odmienne poglądy", albo też wychylić jednego głębszego z kimś, kto
przypuszczalnie był politycznym przeciwnikiem. W hotelowym holu dochodziło
niekiedy do ostrych sprzeczek. A więzienia pękały już w szwach. Oczywiście, po
zakończeniu walk anarchiści zwolnili swoich więźniów. Natomiast osoby
zaaresztowane przez Gwardię Cywilną — w większości trzymane w więzieniach bez
rozprawy sądowej — nie odzyskiwały wolności miesiącami. Na skutek bałaganu
panującego w policji doszło jak zwykle do osadzenia w aresztach zupełnie
niewinnych ludzi. Wspominałem już wcześniej o Douglasie Thompsonie, który mniej
więcej na początku kwietnia został ranny. Straciliśmy później z nim kontakt,
podobnie jak i z innymi rannymi, gdyż przerzucano ich często z jednego szpitala
do drugiego. Okazało się, że był w szpitalu w Tarragonie i wrócił do Barcelony w
czasie kiedy rozpoczęły się walki. Spotkałem go na ulicy we wtorek rano i
sprawiał wrażenie człowieka całkowicie zdezorientowanego trwającą wokół
strzelaniną. Zadał mi pytanie, które wszyscy wówczas stawiali:
— O co tu, do cholery, chodzi?
Przedstawiłem mu sytuację najlepiej jak umiałem. Thompson odrzekł mi na to bez
namysłu:
— Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Ramię mam ciągle
chore. Wracam do hotelu i nie ruszam się stamtąd.
Udał się do hotelu, który niestety (jakże ważna podczas walk ulicznych jest
znajomość topografii!) znajdował się w części miasta zajętej przez Gwardię
Cywilną. Do budynku wdarli się gwardziści, Thompsona zatrzymano i wtrącono do
więzienia. Przez osiem dni przetrzymywano go w celi, która była tak
przepełniona, że nie było się gdzie położyć. Wielu cudzoziemców o podejrzanej
przeszłości politycznej zaczęło się ukrywać. Mając policję na karku żyli oni w
ciągłej obawie przed denuncjacją. W najgorszym położeniu znaleźli się Włosi i
Niemcy, którzy nie mieli paszportów i byli poszukiwani przez tajną policję
swoich krajów. W przypadku aresztowania groziła im deportacja do Francji, skąd
mogli być odesłani do Włoch lub Niemiec, a tam jeden Bóg wiedział, jaki los ich
czekał. Niejedna cudzoziemka pośpiesznie regulowała swój status „poślubiając"
Hiszpana. Jedna z Niemek, nie posiadająca w ogóle żadnych dokumentów, oszukała
policję odgrywając przez kilka dni rolę kochanki pewnego mężczyzny. Nie zapomnę
widoku zawstydzonej i zmartwionej twarzy tej dziewczyny, gdy zderzyłem się z nią
w drzwiach sypialni jej „lubego". Rzecz jasna nie była jego kochanką, obawiała
się jednak, że tak sobie pomyślałem. Okropne uczucie, że można zostać wydanym
tajnej policji przez któregoś z dotychczasowych znajomych, nie opuszczało nikogo
ani na chwilę. Długie koszmarne walki, hałas, brak snu i jedzenia, natężona
uwaga i nudne siedzenie na dachu, a do tego jeszcze niepewność, czy za minutę
nie dosięgnie mnie kula, czy też ja nie będę zmuszony kogoś zastrzelić, wszystko
to sprawiało, że stałem się kłębkiem nerwów. Doszedłem do takiego stanu, że przy
każdym skrzypnięciu drzwi kładłem rękę na pistolecie. W sobotę rano rozległy się
na dworze odgłosy salw karabinowych i podniósł się krzyk: „Znowu się zaczyna!"
Wypadłem na ulicę i okazało się, że to tylko kilku żołnierzy z Gwardii Natarcia
strzela do wściekłego psa. Kto był w Barcelonie w owym czasie albo parę miesięcy
później, ten zawsze będzie pamiętał tę straszną atmosferę — strach, podejrzenia,
nienawiść, cenzurowanie gazet, zatłoczone więzienia, ogromne kolejki po żywność
i grasujące, uzbrojone bandy.
Próbowałem podzielić się kilkoma obserwacjami jako ktoś, kto znalazł się w
środku barcelońskich walk; obawiam się jednak, że niesamowitość owych chwil
wymknęła się memu opisowi. Na przykład żywo tkwią w mojej pamięci przypadkowo
zawarte wówczas znajomości, przelotne spojrzenia osób, które nie brały udziału w
walkach i dla których całe te zajścia były po prostu bezsensowną bzdurą.
Przypominam sobie modnie ubraną kobietę kroczącą w dół Ramblas z koszykiem na
zakupy i z pudlem na smyczy, gdy o jedną czy dwie ulice dalej grzmiały
karabinowe salwy. Nie wykluczam, że była głucha. Albo mężczyznę przebiegającego
zupełnie pusty Plaża de Catalunya i wymachującego trzymanymi w oby rękach
białymi chusteczkami. Albo dużą grupę ubranych na czarno osób, które od godziny
bezskutecznie usiłowały przejść na drugą stronę tego placu. Ilekroć pokazali się
oni na rogu bocznej uliczki, tylekroć żołnierze PSUĆ obsługujący karabin
maszynowy w hotelu Colon, otwierali do nich ogień i zmuszali ich do wycofania
się — nie rozumiem, dlaczego strzelano, ludzie ci nie mieli, rzecz jasna, broni.
Pomyślałem później, że mogli to być żałobnicy. I przysadzistego dozorcę z muzeum
nad PoJioramą, który zdawał się traktować te zajścia jako okazję do zawarcia
nowych znajomości. Był wniebowzięty mogąc podejmować u siebie Anglików — Anglicy
są tacy simpatico, mawiał. Miał nadzieję, że znów do niego zajrzymy, kiedy
będzie już po wszystkim; faktycznie odwiedziłem go ponownie. I jeszcze innego
niskiego mężczyznę chroniącego się w bramie, który z zadowoleniem, wskazując
głową w kierunku piekielnej strzelaniny na Plaża de Catalunya, rzekł (jakby
chodziło o uczczenie słowem pięknego poranka): „A więc powtórzył nam się
dziewiętnasty czerwca". I wreszcie szewców w warsztacie, gdzie zamówiłem buty
wojskowe. Zachodziłem do nich wielokrotnie: przed wybuchem walk, po ich
zakończeniu i na krótką chwilkę podczas zawieszenia broni 5 maja. Była to droga
firma. Jej pracownicy należeli do UGT, choć mogli też być członkami PSUĆ — tak
czy inaczej byli w innym obozie politycznym niż ja i wiedzieli, że służę w POUM.
A jednak wykazywali całkowitą obojętność. „Ależ kłopot z tą awanturą, prawda? A
jak musi psuć interesy. Że też to się nie skończy! Mogliby się przecież wyszaleć
na froncie!" itd., itp. Przypuszczalnie wiele osób, a może nawet większość
mieszkańców Barcelony, nie okazywała ani cienia zainteresowania dla tych
wydarzeń, bądź też byli nimi pochłonięci w stopniu nie większym niż w wypadku
lotniczego nalotu.
Ten rozdział poświęciłem tylko tym przeżyciom, które stały się moim udziałem. Na
dalszych zaś stronach czuję się zobowiązany do naświetlenia całej sprawy w
szerszym kontekście: co się w istocie wydarzyło i z jakimi skutkami, oraz gdzie
leżą przyczyny barcelońskich walk. Spróbuję też ustalić, jeśli to w ogóle
możliwe, kto ponosi za to wszystko odpowiedzialność. Na wydarzeniach
barcelońskich zbito tak duży kapitał polityczny, że podjęcie próby obiektywnego
spojrzenia na nie jest konieczne. Wiele już napisano na ten temat, starczyłoby
tego na niejedną książkę. Nie przesadzę jednak twierdząc, że dziewięć
dziesiątych tych publikacji zawiera kłamstwa. Bez mała wszystkie relacje, które
się wówczas ukazały w gazetach, pisane były przez dziennikarzy znajdujących się
w odległych miejscach. Nie tylko roiły się od przeinaczeń, ale też rozmyślnie
wprowadzały w błąd. Czytelnikom, jak zwykle, przedstawiono wyłącznie jedną
stronę medalu. Będąc w owym czasie w Barcelonie mogłem, podobnie jak wszyscy
inni, obserwować jedynie to, co działo się w moim bezpośrednim sąsiedztwie. Ale
widziałem i słyszałem wystarczająco dużo, aby móc zdemaskować wiele
rozpowszechnionych kłamstw. Czytelnik nie zainteresowany politycznymi sporami i
mozaiką partii oraz ugrupowań o mylących się nazwach (niczym nazwiska generałów
podczas chińskiej wojny) może teraz, wzorem poprzednich rozdziałów, przejść od
razu do dalszych części tekstu. Roztrząsanie szczegółów międzypartyjnych waśni
jest okropnym zajęciem — przypomina skok do gnojówki. Jeśli jednak chce się być
jak najbliżej prawdy, nie da się tego uniknąć. Ta tuzinkowa awantura w odległym
mieście ma dużo większe znaczenie niż by się to mogło wydawać na pierwszy rzut
oka.
„Czarno-brunatni" (The Black and Tans) — brytyjskie oddziały •pecjalne wysłane do Irlandii dla stłumienia walk niepodległościowych W latach 1919-1921 (przyp. tłum.).