Zgodnie z zapowiedzią publikujemy kolejne pięć rozdziałów (6-10).


George Orwell

W hołdzie Katalonii cześć 2


Rozdział szósty

 


Tymczasem codzienne — a raczej conocne — obowiązki, zwykła szara robota. Warty, patrole, budowa umocnień; błoto, deszcz, ryczące wiatry, a czasami śnieg. Dopiero gdzieś koło kwietnia noce stały się odrobinę cieplejsze. Jakże tutaj, na płaskowyżu, te marcowe dni, kiedy niebo było modre, a wiatr groźnie pomrukiwał, przypominały marsec w Anglii. Ozimy jęczmień sięgał powyżej kostek, na drzewkach wiśni pękały szkarłatne pączki (front przebiegał w tym miejscu przez opustoszałe sady i ogrody warzywne), w rowach natomiast kryły się fiołki i dzika odmiana hiacyntów, podobnych do pośledniejszego gatunku dzwonków. Od chwili przybycia na miejsce walk dopiero tutaj po raz pierwszy napotkałem przezroczystą wodę: tuż za linią frontu kipiał cudowny, zielony strumyk. Pewnego dnia zacisnąłem zęby i zanurzyłem się w jego nurcie. Była to pierwsza kąpiel od sześciu tygodni, powiedzmy raczej krótkotrwałe zamoczenie, gdyż pochodząca ze stopionego śniegu woda miała temperaturę nieco przekraczającą punkt zamarzania.
I nadal bez zmian, kompletny zastój. Anglicy ciągle powtarzali, że to nie jest wojna, to tylko krwawa pantomima. Rzadko kiedy byliśmy narażeni na bezpośredni ogień faszystów. Jedyne niebezpieczeństwo stanowiły zbłąkane kule, które nadlatywały z różnych kierunków, gdyż po obydwu stronach linie okopów biegły zygzakiem. Te kule właśnie były przyczyną wszystkich strat w ludziach., jakie wówczas ponieśliśmy. Przypadkowy pocisk strzaskał Arthurowi Clintonowi lewy bark i unieruchomił rękę — obawiam się, że na zawsze. Ogniem artyleryjskim w zasadzie nas nie rażono, jeżeli jednak już do tego doszło, był on wyjątkowo niecelny. Poświstywania i wybuchy kul armatnich witaliśmy poniekąd z radością, jako pewnego rodzaju urozmaicenie. Żadna z nich nigdy nie spadła na nasze umocnienia. W odległości kilkuset metrów od nas, na zapleczu, stał wiejski dom — La Granja, jak go nazywano — a przy nim, pokaźnych rozmiarów zabudowania gospodarcze. Mieściły się tam magazyny, sztab i kuchnia obsługujące ten odcinek frontu. Upodobali sobie to miejsce faszystowscy artylerzyści. Oddaleni jednak o pięć albo sześć kilometrów od celu, osiągali mizerne rezultaty, tak, że wybite szyby i odłupany tynk były jedynymi szkodami, jakie udało im się wyrządzić. Niebezpieczeństwo mogło pojawić się tylko wówczas, gdy ktoś podchodził drogą i tam akurat zaskoczyła go kanonada. Kule armatnie ryły wtedy pola po obu stronach idącego. Tajemna sztuka rozpoznawania miejsca ich upadku po dźwięku jaki wydawały, stawała się dostępna nieomal natychmiast. Faszystowska artyleria strzelała w owym czasie pociskami podłej jakości. Mimo że miały one kaliber 150 mm, to jednak po wybuchu żłobiły lej o szerokości zaledwie około dwóch metrów i głębokości jednego metra, ponadto co czwarty z nich nie wybuchał. Jak zwykle w takich przypadkach, tak i wówczas, krążyły fantastyczne bajeczki o sabotażu w faszystowskich fabrykach oraz o niewypałach, w których zamiast ładunku wybuchowego, znajdowano rzekomo ulotki z napisem „Czerwony Front". Jeśli o mnie chodzi, to nigdy takiej ulotki nie widziałem. Tymczasem, prawdę powiedziawszy, były to pociski niewymownie stare; komuś udało się znaleźć mosiężne denko zapalnika z wybitą na nim datą, był to rok 1917. Faszyści mieli działa o takiej samej konstrukcji i tego samego kalibru jak nasze, toteż niewypały często poddawano regeneracji i później, ponownie używano do strzelania. Mówiło się nawet o pewnym starym pocisku artyleryjskim z wypisanym na nim imieniem, który latał rzekomo codziennie tam i z powrotem nigdy nie wybuchając.
Istniał zwyczaj wysyłania nocą, na ziemię niczyją, małych patroli, które miały za zadanie nasłuchiwać odgłosów (sygnałów trąbki, klaksonów samochodowych itp.) mogących świadczyć o ruchach wojsk w Huesca. Ponieważ oddziały faszystowskie ustawicznie się przegrupowywały, można było, na podstawie relacji zwiadowców, w przybliżeniu zorientować się co do ich liczebności. Byliśmy ponadto zobowiązani do każdorazowego meldowania o biciu dzwonów kościelnych, gdyż, jak przypuszczano, zawsze przed wyruszeniem do walki nasi przeciwnicy brali udział w mszy. Na polach i w sadach stały gdzieniegdzie opuszczone lepianki. Po zasłonięciu okien i zapaleniu zapałki można było w nich poszperać po kątach bez narażania się na niebezpieczeństwo. Bywało, że natknął się tam człowiek na cenny łup w postaci siekiery, albo też na manierkę, jakiej używali faszyści (bardzo poszukiwane naczynie, gdyż były lepsze od naszych), Takie myszkowania mogły się też odbywać w ciągu dnia, wówczas należało jednak chodzić na czworakach. Zaiste dziwne to uczucie przemykać się chyłkiem żyznymi polami, na których czas zatrzymał się tuż przed rozpoczęciem żniw. Zeszłoroczne uprawy leżały nietknięte. Nieprzycięte pędy winorośli wiły się po ziemi, kukurydziane kolby na stojących łodygach stwardniały na kamień, przejrzałe buraki pastewne i cukrowe osiągnęły rozmiary dużych klocków drewna. Łatwo sobie wyobrazić, jak chłopi musieli przeklinać obydwie armie! Niekiedy grupy żołnierzy wypuszczały się na ziemię niczyją, aby nakopać ziemniaków. Na prawo od naszych pozycji, w odległości około jednej mili, w miejscu gdzie linie okopów były bliżej siebie, znajdowało się poletko z tymi roślinami, odwiedzane zarówno przez nas jak i przez faszystów. My chodziliśmy tam w ciągu dnia, oni zaś tylko po ciemku, bowiem nasze cekaemy broniły dostępu, póki było widno. Tymczasem pewnej nocy, ku naszej wściekłości, faszyści wylegli en masse i „oczyścili" z ziemniaków cały ten skrawek ziemi. Udało nam się wprawdzie znaleźć inne poletko, położone dalej, ale było zupełnie odsłonięte, tak, że aby wykopać ziemniaka, należało położyć się na brzuchu. Praca ta była męcząca tym bardziej, że wystarczyło, iż amator tych roślin został zauważony przez obsługę karabinów maszynowych, a już kilka metrów za nim pociski wzbijały w powietrze grudki ziemi, gdy tymczasem on sam musiał leżeć plackiem wijąc się jak szczur pod drzwiami. Ale gra ta była wówczas warta świeczki. Ziemniaków zaczynało brakować coraz bardziej. Za pełen ich worek dostarczony do kuchni można było otrzymać manierkę kawy.
I nadal zastój, na nic się nawet nie zanosiło. „Kiedy przystąpimy do ataku? Dlaczego nie atakujemy?" — takie oto pytania padały we dnie i w nocy zarówno z ust Hiszpanów, jak i Anglików. Ktokolwiek zdaje sobie sprawę z tego, co oznacza walka, temu pewnie wyda się dziwne, że żołnierze jej pragną, a jednak tak jest naprawdę. Podczas wojny pozycyjnej każdy z nich ma trzy marzenia: bitwa, więcej papierosów i przepustka na tydzień. Uzbrojenie mieliśmy teraz nieco lepsze niż poprzednio. Amunicji wypadało po sto pięćdziesiąt sztuk na osobę, a poza tym stopniowo zaczęto nam wydawać bagnety, stalowe hełmy i po kilka granatów. Nieustannie rozchodziły się pogłoski o zbliżającej się bitwie, podejrzewałem jednak, że rozsiewano je dla podtrzymania w oddziałach bojowego ducha. Nie trzeba było wszakże być znawcą problematyki wojskowej, aby zorientować się, że przynajmniej w owym czasie po tej stronie Huesca do rozstrzygającej batalii nie dojdzie. Miejscem o strategicznym znaczeniu była droga do Jaca, ale biegła ona po drugiej stronie miasta. Kiedy anarchiści przypuścili później atak w tamtym rejonie, my jedynie dokonywaliśmy ataków pozorowanych, zmuszając oddziały faszystów do odwrócenia uwagi od głównego pola bitwy.
Przez cały tamten okres, czyli około sześciu tygodni, na odcinku frontu, na którym walczyłem, doszło tylko do jednego starcia. Nasze Oddziały Szturmowe uderzyły na Manicomio, dawny zakład dla obłąkanych, zamieniony przez faszystów w twierdzę. W POUM służyło kilkuset niemieckich uciekinierów. Tworzyli oni specjalny batalion, zwany Battallon de Choąue i, z wojskowego punktu widzenia, byli zorganizowani na innych zasadach niż reszta milicji. W istocie bardziej przypominali prawdziwe wojsko aniżeli którąkolwiek z formacji, jakie widziałem w Hiszpanii, z wyjątkiem Gwardii Natarcia i niektórych oddziałów Brygady Międzynarodowej. Tymczasem, jak zwykle, atak został spartaczony. Jestem ciekaw ile to operacji wojskowych, przeprowadzonych podczas tej wojny przez rząd, udało się nie spartaczyć? Oddziały szturmowe gwałtownym uderzeniem zdobyły Manicomio, wszelako jednostka, nie pamiętam już której milicji, zobowiązana do zajęcia sąsiedniego wzgórza, które broniło dostępu do twierdzy i udzielania w ten sposób wsparcia nacierającym — zawiodła na całej linii. Dowodzący nią kapitan był jednym z tych oficerów regularnej armii, którym rząd tak chętnie powierzał stanowiska w wojsku, a których lojalność pozostawała pod znakiem zapytania. Tak czy inaczej, albo z powodu strachu, albo była to zdrada, dość, że rzucił bombę w momencie, kiedy od wroga dzielił ich dystans dwustu metrów. Z przyjemnością donoszę, że został na miejscu zastrzelony przez swoich podkomendnych. Niemniej atak przez zaskoczenie nie był już dłużej niespodzianką i żołnierze milicji rażeni huraganowym ogniem zostali wyparci ze wzgórza, gdy tymczasem oddziały szturmowe po zapadnięciu zmroku zmuszone były do opuszczenia Ma-nicomio. Całą noc, jedna za drugą, zjeżdżały sanitarki drogą do Sietamo podskakując na wybojach, na skutek czego co ciężej ranni umierali.
Wszyscy byliśmy wówczas zawszeni; mimo, że nadal panował ziąb, to dzięki tym stworzeniom robiło się człowiekowi gorąco. Zdawało mi się, że wiele wiem o różnego rodzaju insektach pasożytujących na ludzkim ciele, wszelako obrzydzenie, jakie budzi wesz przerosło całą moją dotychczasową wiedzę na ten temat. Inne owady, na przykład komar, aczkolwiek powodują więcej cierpień, przynajmniej nie zamieszkują na człowieku. Wesz ludzka do pewnego stopnia przypomina maleńkiego homara i gnieździ się głównie w spodniach. Spalenie całej odzieży to jedyny sposób, aby się jej pozbyć, niczego lepszego nie wymyślono. Składa ona w szwach spodni białe błyszczące jajeczka niczym ziarenka ryżu, z których wylęgają się nowe osobniki, a te z kolei rozmnażają się dalej w zawrotnym tempie. Przypuszczam, że powiększone zdjęcia wszy mogliby z powodzeniem wykorzystywać pacyfiści jako ilustrację do swoich broszur. Podczas wojny wszyscy żołnierze są zawszeni, przynajmniej wtedy, kiedy jest w miarę ciepło. Dotyczyło to bez wyjątku również tych, którzy walczyli pod Verdun, pod Waterloo, pod Plodden, pod Senlac, pod Termopilami — każdemu z nich wszy spacerowały po jądrach. Do pewnego stopnia tępiliśmy te ohydne stworzenia paląc ich jajeczka i biorąc kąpiele tak często jak tylko byliśmy w stanie wytrzymać. Żadna siła, z wyjątkiem wszy, nie zmusiłaby mnie do wejścia do lodowatego strumienia.
Wszystkiego zaczynało brakować — butów, odzieży, tytoniu, mydła, świec, zapałek, oliwy z oliwek. Nasze mundury rozpadały się na kawałki, a wielu żołnierzy nosiło zamiast obuwia zrobione z podeszwy i sznurka sandały. Na każdym kroku można było spotkać stosy zniszczonych butów. Pewnego razu, posługując się nimi jako głównym materiałem opałowym, podtrzymywaliśmy przez dwa dni płomień w ognisku rozpalonym w wykopie i trzeba przyznać, że nieźle nadawały się do tego celu. W owym czasie moja żona przebywała w Barcelonie i przysyłała mi stamtąd herbatę, czekoladę, a nawet cygara, jeśli tylko można je było dostać. Herbatę uważałem za dar niebios, choć nie mieliśmy mleka, a i cukier bywał nieczęsto. Do żołnierzy angielskiego kontygentu wysyłano nieustannie paczki, cóż z tego, skoro nigdy nie dochodziły. Żywność, odzież, papierosy były albo konfiskowane przez Francuzów, albo urząd pocztowy odmawiał ich przyjęcia. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że jedyną firmą, której udawało się dostarczać z rąk mojej żony paczuszki z herbatą — nawet na pewną pamiętną okazję puszkę herbatników — były Składy Zaopatrzeniowe Wojska i Marynarki. Poczciwa, stara firma! Woleli by pewnie, by te towary trafiały do frankistów, na drugą stronę barykady, a jednak wykonywali swoje obowiązki sumiennie. Brak tytoniu doskwierał nam najbardziej. Na początku otrzymywaliśmy paczkę papierosów dziennie, później zmniejszono tę rację do ośmiu sztuk, a potem do pięciu. W końcu nastąpiło dziesięć dokuczliwych dni, kiedy w ogóle przestano je wydawać. I tak oto po raz pierwszy w czasie mojego pobytu w Hiszpanii ujrzałem widok, który w Londynie nie jest niczym niezwykłym — ludzi zbierających niedopałki.
Pod koniec marca przytrafiło mi się zakażenie ręki i wymagało to interwencji chirurgicznej oraz założenia opatrunku. Musiałem więc udać się do szpitala. Ponieważ było to jednak drobne schorzenie, nie wysłano mnie do Sietamo, ale pozostałem w Mon-florite w tak zwanym szpitalu, który okazał się zwykłym lazaretem polowym. Spędziłem tam w sumie dziesięć dni, z tego część przeleżałem w łóżku. Practicantes (pomocniczy personel szpitalny) ukradli mi wszystkie cenne przedmioty, jakie posiadałem wliczając w to aparat fotograficzny i wszystkie zdjęcia. Na froncie kradł każdy, było to nieuniknione z powodu istniejących braków, wszelako personel szpitalny zawsze prześcigał innych w tym procederze. Przebywając później w szpitalu w Barcelonie rozmawiałem z pewnym Amerykaninem, który przyjechał drogą morską do Hiszpanii z zamiarem wstąpienia do Brygady Międzynarodowej. Otóż, opowiadał mi on zarówno o tym, jak się z nim obchodzono, kiedy po storpedowaniu jego statku przez włoską łódź podwodną został ranny i transportowano go na brzeg, oraa o noszowych, którzy podnosząc go do sanitarki swędzili mu z ręki zegarek.
Ponieważ rękę nosiłem ciągle na temblaku, mogłem spędzić kilka beztroskich dni wałęsając się po okolicy. Monnorite była to po prostu kupa błota, ze stojącymi w niej murowanymi domkami, ponadto były to wąskie kręte uliczki tak długo rozjeżdżane przez ciężarówki, aż przybrały wygląd księżycowych kraterów. Był tam też mocno zrujnowany kościół, który służył teras jako wojskowa kantyna. W całej okolicy znajdowały się jedynie dwa w miarę duże folwarki, Torre Lorenzo oraz Torre Fabian i również dwa pokaźnej wielkości budynki, będące rzecz jasna własnością ziemian, którzy niegdyś byli panami na tych terenach. Bogactwo owych właścicieli ziemskich uwypuklało się szczególnie na tle biednych chłopskich chałup. Tuz za rzeką, w pobliżu linii frontu, można było napotkać ogromny wiatrak z przylegającą do niego wiejską chatą, Widok kosztownej maszynerii, która stała bezużytecznie zżerana przez rdzę oraz porąbanej na podpałkę rynny do zsypywania mąki, zakrawał na skandal. Później zdobywanie drewna na opał dla następnych oddziałów odbywało się w ten sposób, że wysyłano grupy żołnierzy ciężarówkami, a oni metodycznie dewastowali to miejsce. Łamanie desek w izbie polegało na wrzuceniu do niej granatu. La Granja, nasz magazyn i nasza kuchnia, musiał chyba kiedyś być klasztorem. Znacznych rozmiarów podwórzec i przybudówki zajmowały powierzchnię ćwierć hektara, o ile nie więcej, a stajnie mogły pomieścić trzydzieści do czterdziestu koni. Architektura wiejskich domków w tej części Hiszpanii jest nieciekawa, jednak i tu mosna napotkać godne podziwu budowle: pobielane wapnem zabudowania folwarczne, z łagodnymi łukami i wspaniałymi belkami stropowymi, wzniesione na niezmienionym chyba od wieków planie. Zdarzało się, se patrząc jak milicja obcłiodsi się z posiadłościami, które przejęła, ogarniało człowieka niekłamane współczucie dla byłego właściciela — faszysty. Każda izba w La Granja, jeśli tylko nie była używana, została zamieniona w latrynę — niesamowita orgia połamanych mebli i ekskrementów. Ściany przyfolwarcznego kościółka były podziurawione pociskami, a podłogę pokrywała gruba na kilka centymetrów warstwa odchodów. Zardzewiałe puszki po konserwach, błoto, muli nawóz, gnijąca żywność na obszernym podwórcu, gdzie kucharze wydzielali jedzenie, napawały wstrętem. Przywodził ten widok na myśl starą wojskową piosenkę:
Gonią szczury, szczury,
Szczury jak kocury,
W szopie kwatermistrza!
Te, które gnieździły się w La Granja, w rzeczywistości niewiele ustępowały wielkością dużym kotom, o ile w ogóle można było mówić o jakiejś różnicy. Wielkie i opasłe, szkaradne plugastwo kroczyło balansując tułowiem, zbyt zuchwałe, aby czmychnąć, chyba, że się do niego strzelało.
'.V fc\vAcu zawitała prawdziwa wiosna. Lazur nieba stawał się delikatniejszy, a powietrze nagle przemieniło się w uśmierzający balsam. Z rowów dobiegały donośne odgłosy żabich godów. Sliczr.e zielone żabki, które spotkałem wokół przeznaczonego dla mułów wodopoju, równe były wielkością jednopensówce; ich blask sprawiał, że młoda trawa wyglądała przy nich jak matowa. Chłopska młódź wyprawiała się z koszykami na ślimaki, by piec je potem żywcem na kawałkach cynowej blachy. Wraz z poprawą pogody wylegli z domów na pola wieśniacy, bo pora już była na wiosenną orkę. Hiszpańska rewolucja agrarna charakteryzuje się tym, że owiewa ją nieprzenikniona mgła i z tego też powodu nie mogłem ustalić z całą pewnością, czy tutejsze ziemie dosięgła kolektywizacja, czy może, najzwyczajniej w świecie, sami chłopi podzielili je między siebie. Odnoszę wrażenie, że przynajmniej teoretycznie, nastąpiło na tych terenach uspołecznienie, były przecież pod kontrolą POUM i anarchistów. Tak czy owak ziemianie odeszli, pola nie stały odłogiem, chłopi natomiast wyglądali na zadowolonych. Nigdy nie mogłem nadziwić się życzliwości, jaką obdarzali nas wieśniacy. Starsi wiekiem włościanie musieli chyba uważać wojnę za bezsensowne przedsięwzięcie, w sposób widoczny niosła ona bowiem za sobą niedostatek wszystkiego i ziejące nudą i smętkiem dni, przerywane w najlepszym razie pobytami oddziałów na kwaterach, czego jednak nienawidzili. Wszelako niezmiennie okazywali serdeczność — brało się to, jak podejrzewam, stąd, że mimo, iż mogliśmy się dać im nieźle we znaki, to przecież w końcu staliśmy pomiędzy nimi a ich byłymi panami. Wojna domowa to zagadka. Do Huesca było nie więcej niż pięć mil, ci ludzie mieli tam targ, krewnych; tydzień w tydzień, przez całe życie, udawali się do tego miasta, aby wystawić na sprzedaż drób i warzywa. Tymczasem od ośmiu miesięcy na ich drodze stała zapora nie do przebycia: drut kolczasty i karabiny maszynowe. Bywało, że o niej zapominali. Wdałem się kiedyś w rozmowę z pewną starą kobietą, która niosła maleńką żelazną lampkę, w jakich Hiszpanie palą oliwę z oliwek.
— Gdzie mógłbym kupić taką lampkę? — zagadnąłem ją.
— W Huesca — odrzekła bezmyślnie i wtedy oboje roześmieliśmy się.
Wiejskie dziewczyny były to przemiłe, pełne wigoru stworzonka o kruczoczarnych włosach, poruszające się tanecznym krokiem, a przy tym bezpośrednie i szorstkie w obejściu, co mogło stanowić ślad pozostawiony przez rewolucję.
Za zaprzęgami mułów, które strzygły rytmicznie uszami, posuwali się na polach oracze ubrani w postrzępione niebieskie koszule, czarne bryczesy i słomkowe kapelusze z szerokimi rondami. Ich podniszczone pługi odgarniały jedynie glebę nie krając jej, przeto zagłębienia między skibami w niczym nie przypominały bruzdy. Wysokie ceny metali sprawiały, że wszystkie narzędzia rolnicze nadawały się tylko do muzeum. Na przykład, na połamanych lemieszach, które reperowali bez końca, brakowało już niekiedy miejsca na nowe łaty — można by rzec — łata na łacie. Grabie i widły były drewniane. Ci ludzie, którzy najczęściej nie mieli butów, nie znali łopat; do kopania używali prymitywnych motyk, podobnych do tych, którymi posługują się chłopi w Indiach. Coś, co przypominało bronę, musiało pochodzić jeszcze z końca epoki kamiennej. To coś składało się z połączonych desek i miało mniej więcej wielkość stołu kuchennego; w deskach były setki prostokątnych dziur i w każdą z nich wetknięty był obciosany kamień o kształtach, jakie nadawano dziesięć tysięcy lat temu. Jak SÓL przypominam, doznałem niemal szoku, kiedy na ziemi niczyjej, w opuszczonej chacie, natknąłem się po raz pierwszy na takie urządzenie. Dobrą chwilę przyszło mi się zastanawiać, zanim zorientowałem się, że jest to brona! Ciarki mnie przeszły na myśl ile pracy trzeba było włożyć w zrobienie takiego sprzętu i jaka musiała być bieda, skoro zamiast stali używano kamienia. Od tego czasu z większą sympatią odnoszę się do polityki uprzemysłowienia. Równocześnie w wiosce stały dwa nowoczesne traktory, zarekwirowane bez wątpienia w dużych posiadłościach ziemskich.
Raz czy dwa wybrałem się na mały, otoczony murem cmentarz, leżący jakąś milę za wioską. Zabitych na froncie odwożono do Sietamo, tu zaś spoczywali miejscowi zmarli. Jakże odmienny był ten cmentarz od tych, które spotyka się w Anglii. Żadnej czci dla nieboszczyków! Cały ten teren porastały krzaki i zielsko, na każdym kroku walały się ludzkie kości. Największym jednakże zaskoczeniem był nieomal zupełny brak religijnych napisów na płytach nagrobnych, mimo, że daty wskazywały, iż położono je przed rewolucją. Może tylko raz widziałem wyryte „Pomódl się za duszę takiego a takiego", jak się zwykło pisać na katolickich grobach. Większość inskrypcji miała charaketr świecki, były to śmieszne wierszyki, sławiące cnoty zmarłego. Mniej więcej jedna mogiła na cztery lub pięć miała mały krzyż bądź wypisane zdanie, nieśmiało napomykające o niebie; takie napisy były najczęściej poszczerbione dłutami gorliwych ateistów.
Zaskoczyło mnie, że mieszkańcy tej części Hiszpanii byli chyba autentycznie pozbawieni wierzeń religijnych — ściślej mówiąc, chodzi mi o brak pobożności. Dziwne to, ale w ciągu całego mojego pobytu w Hiszpanii ani razu nie widziałem nikogo kto by się przeżegnał; a przecież zdawałoby się, że jest to odruch instynktowny i rewolucja nie ma tu nic do rzeczy. Rzecz jasna hiszpański Kościół nie odszedł na dobre (porzekadło mówi: noce i jezuici zawsze powracają), wszelako wybuch rewolucji podciął bez wątpienia jego fundamenty i dokonał takich spustoszeń, że nie można sobie nawet wyobrazić, aby w podobnej sytuacji taki sam los mógł kiedyś spotkać dogorywający Kościół Anglikański. I chyba duża popularność i niewątpliwie religijne zabarwienie anarchizmu spowodowały, że ta ideologia wyparła w pewnej mierze wiarę chrześcijańską.
W dniu mojego wyjścia ze szpitala przesunęliśmy linię frontową o około jeden kilometr naprzód, wzdłuż strumyka przepływającego naprzeciw pozycji faszystów, od którego dzielił ich dystans kilkuset metrów. Nowe miejsce było korzystniej położone i należało wykonać ten manewr już miesiąc wcześniej. Przeprowadzono go jednak teraz, gdyż anarchiści atakowali drogę do Jaca i nasze natarcie z tej strony mogło związać rozlokowane przed nami oddziały wroga.
Ponieważ na służbie spędzaliśmy bez snu sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt godzin, moje wspomnienia z tamtego okresu spowija gęsta mgła, z której wyłaniają się jedynie pojedyncze obrazy. Nasłuchiwanie na ziemi niczyjej w odległości stu metrów od Casa Francesca, warownego folwarku, który był częścią linii obronnej faszystów. Siedem godzin leżenia w ohydnym trzęsawisku, w przesiąkniętej zapachem trzciny wodzie, w której człowiek stopniowo zapadał się coraz głębiej: woń trzciny, paraliżujący ruchy ziąb, czarne niebo z nieruchomymi gwiazdami, jazgotliwe rechotanie żab. Nie pamiętam tak zimnej nocy w Hiszpanii, a przecież był już kwiecień. Nieopodal, w odległości stu metrów za naszymi plecami, bezgłośnie uwijały się przy robotach fortyfikacyjnych oddziały żołnierzy, a głęboką ciszę mącił jedynie żabi chór. Raz tylko dobiegł mnie hałas — był to znajomy uszom dźwięk ubijania łopatą worka z piaskiem. Swoją drogą zaskakujące jest, jak Hiszpanie potrafią co jakiś czas wykazać się wspaniałym talentem organizacyjnym. Całe przedsięwzięcie było znakomicie zaplanowane. Nie minęło siedem godzin i sześciuset żołnierzy wykonało okop i wał fortyfikacyjny
0 długości tysiąca dwustu metrów, a wszystko to działo się w odległości stu pięćdziesięciu i trzystu metrów od faszystowskiej linii, i tak cicho, że wróg nic nie usłyszał. W ciągu tej nocy mieliśmy tylko jedną ofiarę, następnego dnia oczywiście poległych przybyło. Praca była rozplanowana, każdy wiedział co ma robić,i nawet pomocnicy kucharza, zgodnie z harmonogramem, przynie śli zaraz po skończonej robocie kosze wina z dodatkiem koniaku. A potem nadszedł świt i faszyści nagle dostrzegli nas na nowym miejscu. Biały czworobok Casa Francesca, mimo, że oddalony o dwieście metrów, zdawał się górować nad nami. Umieszczone w jego górnych oknach, na workach z piaskiem, karabiny maszynowe wymierzone były jakby w okop. Staliśmy ze wzrokiem wlepionym w folwark, nie mogąc pojąć dlaczego faszyści nas nie widzą. Po czym wysypał się brzęczący rój kul i każdy zaczął kopać zapamiętale, byle tylko pogłębić okop, byle wygrzebać niewielką kryjówkę w jego bocznej ścianie. Nie mogłem pracować łopatą, bo rękę miałem nadal zawiniętą w bandaże, przeto przez większość owego dnia oddawałem się lekturze kryminału pod tytułem The Missing Money-lendei (Zaginiony lichwiarz). Już sobie nie przypominam, o czym była ta książka; w mojej pamięci wszelako zachowały się te chwile, kiedy czytałem rozparty na dnie okopu; siedzenie w lepkiej glinie, ustawiczne usuwanie nóg, by nie blokować przejścia uwijającym się, pochylonym żołnierzom; poświstujące o kilkadziesiąt centymetrów nad głową pociski. Kula przeszyła górną część uda Thomasa Parkera, który skwitował tę ranę powiedzeniem, że przybliża go ona do niechcianego medalu. Co prawda zabici padali wzdłuż całej linii frontu, niemniej ich liczba nie mogłaby się równać ze stratami, jakie przyszłoby nam ponieść, gdyby tak wróg zaskoczył nas podczas nocnego manewru. Dowiedzieliśmy się później od dezertera, że pięciu faszystowskich wartowników, oskarżonych o zaniedbanie obowiązków, zostało rozstrzelanych. Wystarczyło, żeby przeciwnicy sprowadzili kilka moździerzy, a nawet teraz mogliby urządzić nam krwawą łaźnię. Transportowanie rannego wąskim, zatłoczonym okopem nie było łatwym przedsięwzięciem. Widziałem, jak pewien biedak, ubrany w ciemne splamione krwią bryczesy, wypadł z noszy i rzęził w agonii. Poszkodowanych trzeba było nieść bardzo daleko — co najmniej jedną milę — nigdy bowiem sanitarki nie docierały w bezpośrednie sąsiedztwo frontu, chociażby nawet do miejsca walk dochodziła droga; podjeżdżając zbyt blisko narażały się zwykle na ostrzał ze strony faszystów — zrozumiałe, że podczas nowoczesnej wojny wozi się amunicję w sanitarkach bez żadnych skrupułów.
A potem nadeszła następna noc i w Torre Fabian wyczekiwaliśmy na sygnał do ataku, gdy tymczasem, w ostatniej chwili, drogą radiową odwołano akcję. W stajni, gdzie szykowaliśmy się do natarcia, klepisko zalegała gruba warstwa kości ludzkich i bydlęcych, zmieszanych ze sobą, cienko przykrytych sieczką. Gnieździły się tam szczury. Na każdym kroku te ohydne szkarady wyłaziły stadami z ziemi. Nic bardziej nie budzi mojego wstrętu, niż przebiegający po mnie w nocy szczur. Niemniej miałem też swoją chwilę radości: złapałem jednego z nich i mocnym kopniakiem umożliwiłem mu naukę latania.
A potem w odległości pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu metrów od wału fortyfikacyjnego faszystów, czekanie na rozkaz rozpoczęcia ataku. Z rowu irygacyjnego wyzierały bagnety, siedzieli tam w kucki, w długim rzędzie, żołnierze — połyskując w ciemnościach białkami oczu. Kopp i Benjamin, wraz z telegrafistą taszczącym na plecach radiostację, przycupnęli za nami. Na zachodzie, ponad linią horyzontu, rozbłyskiwały różowe pociski armatnie i po kilkusekundowych przerwach dochodziły stamtąd odgłosy potężnych wybuchów. Naraz zaterkotała radiostacja i w ślad za nią podany szeptem rozkaz nakazał nam wyjście z rowu, gdy tylko pole będzie wolne. Wycofaliśmy się, trochę jednak za wolno. Świt zaskoczył dwunastu chłopców z JCI (Młodzieżowa Liga POUM, odpowiednik JSU w przypadku PSUĆ), którym wyznaczono stanowiska zaledwie około czterdziestu metrów od wału ziemnego faszystów, i nie mogli już uciekać. Musieli tam leżeć cały dzień schowani jedynie za kępkami trawy i na każdy ich ruch odpowiedzią były strzały nieprzyjaciela. O zmroku siedmiu już nie żyło, natomiast pozostała piątka, korzystając z ciemności, zdołała czołgając się opuścić to miejsce.
A potem jeszcze wiele poranków witało nas odgłosami walk z drugiej strony Huesca, gdzie nacierali anarchiści. Gama dwięków była wciąż jednakowa. Bywało, że nagle po północy, na rozpoczęcie koncertu, dochodził grzmot wybuchów kilkudziesięciu granatów równocześnie — makabryczny, przeszywający łoskot, mimo wielomilowej odległości — po czym następował nieprzerwany huk prażących ciągłym ogniem cekaemów i salw karabinowych, donośne dudnienie zadziwiająco podobne do odgłosów walenia w bębny. Strzelanina stopniowo ogarniała wszystkie odcinki frontów okalających Huesca, gdy tymczasem każdy z nas pędził potykając się, byle tylko dopaść okopu, bo tam można już było spokojnie oprzeć głowę o nasyp, nic sobie nie robiąc z niegroźnych kul przelatujących ze świstem nad głowami.
W ciągu dnia działa grały od przypadku do przypadku. Folwark Torre Fabian, gdzie obecnie mieściła się nasza kuchnia, dostał się pod obstrzał i uległ częściowemu zniszczeniu. W przypatrywaniu się z bezpiecznej odległości kanonadzie z armat kryje się coś dziwnego. Otóż człowiek zawsze pragnie, aby artylerzysta trafił w cel, nawet gdy tym celem jest jego własny obiad, bądź obiad towarzyszy. Owego ranka faszyści mierzyli precyzyjnie; być może u dział stanęli niemieccy kanonierzy. Torre Fabian, ich cel, został „obrysowany" wybornie. Pierwszy pocisk spadł za daleko, drugi za blisko, a potem bach! Rozerwane krokwie wzbiły się w górę, wstęgi azbestowego dachu opadły w powietrzu niczym rozrzucone karty. Następny pocisk oderwał naroże budynku tak równo, że wyglądało, jak gdyby jakiś olbrzym odkroił je nożem. Kucharze jednak ugotowali obiad na czas — wieczna chwała im za to.
W miarę upływu czasu, niewidoczne dla oczu, ale napełniające uszy hukiem działa nabierały coraz wyraźniej szych cech indywidualnych. Dwie baterie rosyjskich „siedemdziesiątekpiątek", które strzelały nieopodal z naszego zaplecza, kojarzyły mi się z grubasem uderzającym piłkę golfową. Niska trajektoria lotu i bardzo duża prędkość ich pocisków sprawiały, że wystrzał, świst i wybuch słyszało się prawie jednocześnie. Za MonfLorite ustawiono dwa wielkokalibrowe działa, które zionęły ogniem kilka razy dziennie, wydając przy tym przytłumiony ryk, niczym ujadanie oddalonych potworów na łańcuchach. Na szczycie góry Aragon, w średniowiecznej warowni, o którą w poprzednim roku toczyły boje oddziały rządowe (jak powiadano, nikt przedtem nie zdobywał tej twierdzy), i która strzegła jednej z dróg do Huesca, była armata pamiętająca chyba jeszcze dziewiętnasty wiek. Wystrzeliwane z niej kule leciały tak wolno, że zdawało się, iż można biec obok nich z taką samą szybkością, a dźwięki wydawały niczym przejeżdżający rowerzysta, któremu zachciało się gwizdać. Jednakże źródłem najbardziej złowieszczych odgłosów były niewielkie przecież moździerze. Amunicja do nich to coś, co bardzo przypomina torpedę ze statecznikami, i co ma kształty podobne do strzałek używanych do gry w piwiarniach, i co wreszcie jest wielkości ćwiartkowej butelki. Wylatywał taki pocisk z piekielnym, metalicznym zgrzytem, jaki zwykle towarzyszy rozpłaszczaniu młotem na kowadle pokaźnych rozmiarów bryły kruchego żelaza. Niekiedy nasze przelatujące samoloty rzucały „cygara" z lotkami, których przeraźliwe, powtarżane przez echo wycie, powodowało drżenie ziemi nawet w promieniu dwóch mil. Wybuchy pocisków z działek przeciwlotniczych potrafiły upstrzyć niebo obłoczkami spotykanymi jedynie na kiczowatych akwarelach, wszelako bliżej niż jeden kilometr od samolotu nigdy tych małych chmurek nie dostrzegłem. Spod pikującego samolotu, którego cekaem pluje ogniem, wydobywa się dźwięk zbliżony do odgłosu furkotania skrzydeł.
Tymczasem na naszym odcinku frontu zdarzeń było niewiele. Ze wzniesienia, gdzie ulokowali się faszyści, z odległości dwustu metrów na prawo od nas, kule snajperów dosięgły kilku towarzyszy. Z kolei o dwieście metrów od naszych stanowisk w przeciwnym kierunku toczyło się coś w rodzaju pojedynku: nasi żołnierze, wznoszący betonową barykadę na kładce przez strumień, ostrzeliwali się w odpowiedzi na ogień moździerzy nieprzyjaciela. Bzz-bach! Bzzz-bach!, mknęły brzęczące kąśliwe kulki, czyniąc piekielny hałas, który ulegał zdwojeniu, gdy kończyły swój lot na asfaltowej drodse. Wystarczyło oddalić się o kilkaset metrów, by — absolutnie bez żadnego ryzyka — móc przypatrywać się słupom ziemi i dymu, pnącym się ku niebu, niczym konary czarodziejskich drzew. Nieboracy przy kładce natomiast, póki było widno, siedzieli skuleni w małych norach wygrzebanych w bocznej ścianie okopu. Wbrew oczekiwaniom, nie ponieśli wielu ofiar i coraz wyżej rosła barykada: betonowy mur, gruby na pół metra, z otworami strzelniczymi na dwa cekaemy i małe polowe działko. W celu wzmocnienia cementu używali stelaży ze starych łóżek, które najwidoczniej okazały się jedynym dostępnym źródłem żelaza.


Rozdział siódmy



Pewnego popołudnia Benjamin oznajmił nam, że potrzebuje piętnastu ochotników. Odwołany poprzednim razem atak na faszystowską redutę miał się odbyć nocą. Naoliwiłem moich dziesięć meksykańskich nabojów, zaczerniłem bagnet (może zdradzić pozycję żołnierza, gdy się zanadto błyszczy) oraz spakowałem pajdę chleba, długi jak palec kawałek czerwonej kiełbasy i przysłane z Barcelony przez żonę cygara, które chomikowałem od dłuższego czasu. Rozdano granaty, po trzy na osobę. Hiszpański rząd zdołał w końcu uruchomić produkcję przyzwoitych granatów. Ich konstrukcja oparta była na bombie Millsa, wszelako zamiast jednej zawleczki miały dwie, których wyciągnięcie powodowało wybuch w ciągu siedmiu sekund. Podstawowa wada tego środka bejowego polegała na tym, że jedna zawleczka była umocowana bardzo sztywno, a druga bardzo luźno. Należało się zatem zawsze zdecydować wcześniej, czy wyrywać je dopiero w chwili zagrożenia, ryzykując, iż ta sztywna się zatnie, czy też ją właśnie wyciągnąć zawczasu, a potem trząść się ze strachu, aby całe urządzenie nie eksplodowało w kieszeni. Mimo wszystko, ten mały granat nieźle nadawał się do rzucania.
Tuż przed północą nasza piętnastka zeszła pod dowództwem Benjamina do Torre Fabian. Od wieczora nieustannie zacinał deszcz. Rowy irygacyjne przepełnione były wodą i kto w nie wpadł, ten przemakał aż do pasa. Z egipskich ciemności, z ulewy, wyłoniły się na podwórcu rozmazane kontury żołnierskich sylwetek. Czekali. Przemówił do nas Kopp i najpierw po hiszpańsku, a potem po angielsku przedstawił plan ataku. Zakręcające tutaj, faszystowskie pozycje tworzą literę „L" i nasze uderzenie pójdzie w kierunku znajdującego się na wzniesieniu wału fortyfikacyjnego, tam gdzie spotykają się ramiona tej litery. Trzydziestu z nas, w połowie Anglicy, w połowie Hiszpanie, przechodzi pod rozkazy Jorge Roci, dowódcy naszego batalionu (batalion milicji składał się z około czterystu żołnierzy), oraz Benjamina. Podczołgujemy się, aby poprzecinać zasieki; Jorge rzuca pierwszy granat, który jest sygnałem dla nas, po czym my częstujemy faszystów lawiną granatów, wypieramy ich z wału fortyfikacyjnego i zajmujemy go zanim zdążą uporządkować szeregi. W tym samym czasie siedemdziesięciu żołnierzy z oddziałów szturmowych przypuszcza atak na położone o dwieście metrów na prawo stanowisko połączone z wałem okopem komunikacyjnym. Aby w ciemnościach nie doszło do strzelaniny między swoimi, każdy założy białą opaskę. W tym momencie przybył łącznik z informacją, że nie ma białych opasek. Z mroku odezwał się strapiony głos z propozycją: „Nie dałoby się tak załatwić, żeby to faszyści założyli białe opaski?"
Do rozpoczęcia akcji pozostała godzina albo dwie. Ogień artyleryjski poczynił tyle szkód w stodole nad stajnią dla mułów, że poruszanie się tam bez światła było niemożliwe. Spadający pocisk urwał pół stropu tworząc sześciometrową przepaść, na której dnie leżały gruzy. Ktoś znalazł kilof, wyrwał nim popękaną deskę z podłogi i tak oto, po kilku minutach, nasze przemoczone ubrania parowały już przy ognisku, podczas gdy ktoś inny wyciągnął pudełko z kartami. Rozeszła się plotka — jedna z tych tajemniczych plotek, tak charakterystycznych dla każdej wojny — że zaraz będą wydawać kawę z koniakiem. Jeden za drugim rzuciliśmy się w dół na złamanie karku po ledwie trzymających się schodach na ciemny podwórzec, gdzie wszyscy rozbiegli się rozpytując o kawę. Nic z tego! — kawy nie było, zwołano natomiast zbiórkę. Stanęliśmy w pojedynczym szeregu, po czym Jorge i Benjamin ruszyli żywo w mrok, a my za nimi.
Nadal deszcz i nieprzejrzana ciemność, chociaż wiatr osłabł. Błoto nie do opisania. Wiodące przez buraczane pola ścieżki przemieniły się po prostu w bagno, śliskie jak namydlony słup. Co krok stały na nich ogromne bajora. Każdy z nas kilkakrotnie się przewracał i nasze karabiny były upaćkane rozmokłą ziemią, nim wreszcie dotarliśmy do naszego wału fortyfikacyjnego skąd czekała nas dalsza droga. Przy nasypie stała już grupa żołnierzy — nasz odwód — lekarz i rząd noszy. Wychodziliśmy przez dziurę w umocnieniu, a za nią trzeba było pokonać następny rów irygacyjny. Chlup-chlup! I znów w wodzie po pas, i znów brudny szlam przelewał się przez buty z cholewami. Po drugiej stronie stał Jorge i czekał aż wszyscy się przeprawią, po czym, nieomal zgięty we dwoje, powoli ruszył do przodu. Wał fortyfikacyjny faszystów był w odległości około stu pięćdziesięciu metrów i żeby go osiągnąć, nie wolno nam było wywołać najmniejszego hałasu.
Byłem na przodzie wraz z Jorge i Benjaminem. Z plecami zgiętymi w kabłąk, z głowami uniesionymi do góry wypełzaliśmy w nieprzenikniony mrok i każdy następny metr przebywaliśmy coraz wolniej. Deszcz delikatnie zacinał prosto w twarz. Odwróciłem się i dostrzegłem znajdującą się najbliżej mnie gromadkę żołnierzy, a raczej garbatych postaci, które niczym kolonia czarnych, grzybów— olbrzymów leniwie posuwała się do przodu. Ilekroć uniosłem głowę do góry, tylekroć tuż zza pleców stanowczy głos Benjamina szeptał mi do ucha: „Czimać głowa dół! Czimać głowa dół!" Miałem mu nawet odpowiedzieć, żeby się nie martwił, wiedziałem bowiem skądinąd, że w ciemną noc nie widać człowieka na odległość dwudziestu kroków. Ale przede wszystkim należało zachować ciszę. Jeśli dobiegłby do wroga jakikolwiek hałas, bylibyśmy zgubieni. Wystarczyło, żeby rozproszyli mrok ogniem cekaemu, a wówczas trzeba by uciekać, albo czekałaby nas masakra.
Rozmokły grunt nie sprzyjał jednak bezszelestnemu poruszaniu się. Człowiek starał się jak mógł, ale stopy grzęzły w błocie i po każdym kroku rozchodziły się odgłosy chlupania. Najgorsze w tym wszystkim było to, że wiatr ucichł i z wyjątkiem szumu deszczu noc była bardzo spokojna. Głosy niosło na odległość wielu mil. Przeżyłem chwilę trwogi, kiedy kopnąłem jakąś puszkę i opanowała mnie myśl, że nie ma chyba takiego faszysty w promieniu kilku kilometrów, który by tego nie usłyszał. Nie było jednak żadnej reakcji, nic, najmniejszego dźwięku, ani strzału, ani poruszenia w okopach wroga. Czołgaliśmy się dalej, coraz wolniej i wolniej. Nie potrafię opisać, jak gorąco pragnąłem się tam dostać. Chociażby na odległość rzutu granatem, zanim nas usłyszą! W takiej chwili nie ma nawet mowy o strachu, ogarnia tylko przemożna, rozpaczliwa chęć pokonania pola rozdzielającego obydwa wojska. Podchodzenie dzikiego zwierza wywołuje u mnie takie samo uczucie; taką samą palącą żądzę, by zbliżyć się na odpowiednią odległość, taką samą ułudną pewność, że jest to niemożliwe. Jakże odległość może się wydłużyć! Znałem ten teren nieźle, mierzył ledwie sto pięćdziesiąt metrów, tymczasem zdawało się, że ma on co najmniej jedną milę. Kiedy człowiek czołga się z taką szybkością jak mrówka, dostrzega ogromne zróżnicowanie terenu, po którym się porusza: a to cudowną kępkę delikatnej w dotyku trawy, a to ohydną łatę grząskiego błota, a to wysoką szumiącą trzcinę, którą trzeba ominąć, a to wreszcie kupę kamieni — przeszkodę, która nieomal pozbawia nadziei, że uda się ją bezgłośnie pokonać.
Czołganie trwało już całe wieki i zacząłem podejrzewać, że pobłądziliśmy. Naraz ukazały się słabo widoczne, czarniejsze od panującej ciemności, cienkie kreski biegnące równolegle względem siebie. To były zewnętrzne zasieki (faszyści ustawili dwie linie zasieków). Jorge przyklęknął i zaczął szperać w kieszeni. Miał on jedyną posiadaną przez nas parę nożyc do cięcia drutu. Pyk, pyk — pękło splątane żelastwo; zaraz potem delikatnie je rozchylono. Czekaliśmy, aż znajdujący się w tyle żołnierze podejdą bliżej. Wydawało się, że okropnie hałasują. Od faszystowskiego wału dzieliło nas teraz mniej więcej pięćdziesiąt metrów. I dalej naprzód, zgięci w kabłąk. Powoli, krok za krokiem, skradaliśmy się. Stopy dotykały podłoża tak miękko, jak czyni to kot, gdy podchodzi do mysiej dziury; potem chwila postoju, nasłuchiwanie i znów następny krok. W pewnym momencie uniosłem głowę; Benjamin złapał mnie bezszelestnie za szyję i gwałtownie zgiął mi ją w dół. Wiedziałem, że od wewnętrznych zasieków do wału jest co najwyżej dwadzieścia metrów. To chyba niemożliwe, pomyślałem, aby trzydziestu żołnierzy mogło tam podejść, i aby nikt tego nie usłyszał. Przecież sam fakt, że oddychamy musi nas zdradzić. A jednak, w jakiś dziwny sposób, podeszliśmy. Faszystowski wał fortyfikacyjny był teraz widoczny: czarny niewyraźny nasyp majaczący wysoko nad nami. Jorge ponownie klęknął i sięgnął do kieszeni. Pyk, pyk. Za nic w świecie nie dało się tego żelastwa ciąć po cichu.
Tak więc byliśmy przy wewnętrznych zasiekach. Przeszliśmy przez nie na czworakach i nieco szybciej. Niestety nie mieliśmy teraz czasu na rozwinięcie szyku. Jorge i Benjamin przeczołgali się i byli po prawej stronie. Wszelako rozproszeni żołnierze, którzy znajdowali się z tyłu, musieli ustawić się jeden za drugim, aby przejść przez wąską dziurę w zasiekach i wtedy właśnie na faszystowskim wale błysnęło i rozległ się huk. W końcu usłyszała nas warta. Jorge oparł się na jednym kolanie i machnął ręką jak serwujący zawodnik w krykiecie. Bum! Jego granat wybuchnął gdzieś za nasypem. Wtem, prędzej niż wydawało się to możliwe, dobiegł z wału łoskot ognia dziesięciu, bądź dwudziestu karabinów. Mimo wszystko musieli na nas czekać. W jednej chwili można było dostrzec w bladym świetle każdy worek z piaskiem. Część granatów rzucanych przez żołnierzy znajdujących się za daleko z tyłu, upadała przed nasypem. Wydawało się, że z otworów strzelniczych tryskają fontanny płomieni. Nigdy nie jest to miłe kiedy strzelają do człowieka w ciemnościach — każdy błysk z lufy karabinu bierze on za strzał prosto w niego — najgorsze były jednak granaty. Tylko ci, w pobliżu których nastąpił w mroku wybuch granatu, wiedzą dobrze co to za potworna broń; kiedy jest widno słychać jedynie detonację, natomiast po ciemku dochodzi do tego jeszcze oślepiające czerwone światło. Przy pierwszej eksplozji padłem na ziemię. Leżąc na boku, w grząskim błocie, nerwowo mocowałem się z zawleczką. Ta przeklęta zapinka nie chciała wyjść. W końcu zdałem sobie sprawę, że kręcę nią w odwrotnym kierunku. Wyciągnąłem zawleczkę, uniosłem się na kolana, cisnąłem granat i z powrotem padłem. Wybuch nastąpił na prawo ode mnie, na zewnętrznej stronie wału; ze strachu chybiłem. Nagle następny granat rozerwał się przede mną po prawej stronie i to tak blisko, że poczułem powstałe przy eksplozji ciepło. Przylgnąłem do ziemi i wcisnąłem głowę w błoto z taką siłą, że skaleczyłem sobie szyję i w związku z tym uznałem, że jestem ranny. Zza pleców dobiegł mnie spokojny głos, który po angielsku powiedział: „Dostałem". Jak się okazało granat ten poranił kilku żołnierzy w pobliżu mnie, a ja nie zostałem nawet draśnięty. Podniosłem się na kolana i rzuciłem drugi granat. Nie pamiętam już gdzie upadł.
Z przodu prażyli ogniem faszyści, z tyłu nasi, a ja raptem zrozumiałem, że jestem pośrodku. Uczułem podmuch wystrzału i zdałem sobie sprawę, że tuż za mną ktoś strzela. Wstałem i wrzasnąłem na niego: „Nie strzelaj do mnie, przeklęty baranie!" Naraz, w odległości mniej więcej dziesięciu lub piętnastu metrów, dostrzegłem Benjamina, który wymachiwał ręką w moim kierunku. Puściłem się do niego biegiem, przecinając linie tryskających płomieniami otworów strzelniczych. Pędząc uderzyłem się lewą ręką w policzek; idiotyczny odruch — jak gdyby można było zatrzymać ręką pocisk! — cóż, skoro okropnie się bałem trafienia w twarz. Benjamin klęczał na jednym kolanie i mierzył starannie ze swojego automatu w miejsca, gdzie rozbłyskiwały strzały karabinowe. Na jego twarzy malował się szatański uśmiech. Jorge został ranny zaraz na początku, kiedy tylko otwarto ogień, i znajdował się gdzieś poza zasięgiem wzroku. Klęknąłem obok Benjamina, wyrwałem zawleczkę z mojego trzeciego granatu i rzuciłem go. Nareszcie! Tym razem nie było już wątpliwości. Wybuchł po drugiej stronie wału, tam gdzie zakręcała linia okopu, dokładnie -przy gnieździe karabinu maszynowego.
Ogień faszystów zaczął jakby gwałtownie słabnąć. Benjamin zerwał się na równe nogi i ryknął: „Naprzód! Do ataku!" Skoczyliśmy co żywo na niewielką urwistą skarpę, na której szczycie wznosił się wał fortyfikacyjny. Piszę „skoczyliśmy co żywo", aczkolwiek „brnęliśmy" byłoby tu lepszym określeniem; rzecz w tym, że ktoś, kto jest przemoczony, oblepiony błotem od stóp do głów i obładowany ciężkim karabinem z bagnetem oraz stu pięćdziesięcioma sztukami amunicji, nie może poruszać się szybko. Z góry założyłem, że na szczycie będzie na mnie czekał faszysta. Jeśli do mnie wystrzeli, to z takiej odległości nie chybi. Potrafiłem sobie jednak w jakiś sposób wytłumaczyć, że tak się nie stanie, że natrze z pewnością bagnetem. Już zawczasu zacząłem przeżywać tę chwilę, kiedy skrzyżują się nasze bagnety i nurtowało mnie pytanie, czy moja ręka okaże się silniejsza, czy jego. Faszysty jednak nie było. Poczułem niewysłowioną ulgę, wał bowiem był niski i worki z piaskiem stanowiły dobre oparcie dla stóp. Zwykle pokonywanie wałów stanowi nie lada trudność. Wewnątrz wszystko było porozbijane w drobny mak, dookoła leżały porozrzucane belki i jak okiem sięgnąć walały się płaty azbestu. Nasze granaty zniszczyły każdą ziemiankę i każdy wykop. I wciąż nie napotkałem żywej duszy. Przyszło mi na myśl, że mogli się przyczaić gdzieś pod ziemią, krzyknąłem więc po angielsku (język hiszpański uleciał mi w owej chwili z głowy): „Wychodzić! Poddajcie się!" Nie odpowiedział nikt. Naraz jakiś człowiek, jakaś niewyraźna sylwetka, która mignęła mi w półmroku, dała susa na dach jednej ze zburzonych ziemianek i czmychnęła w lewo. Rzuciłem się za tym człowiekiem kłując bagnetem po ciemku, lecz na próżno. Za rogiem ziemianki ujrzałem kogoś, kto gnał okopem komunikacyjnym, prowadzącym do innego stanowiska faszystów. Nie jestem pewien czy ten ktoś, to była ta sama osoba, którą przedtem zobaczyłem. Musiała nas dzielić niewielka odległość, gdyż widziałem go wyraźnie. Głowę miał odkrytą i chyba nie miał na sobie nic z wyjątkiem narzuconego na ramiona koca, który kurczowo trzymał w rękach. Wystarczyło, żebym pociągnął za spust, a zrobiłbym z niego sito. Nakazano nam jednakże — w obawie, abyśmy nie strzelali do siebie — że gdy znajdziemy się w okopie, mamy się posługiwać wyłącznie bagnetem. Tak czy owak nie wpadłem nawet na to, że można by do niego wypalić. Myśl moja natomiast pomknęła dwadzieścia lat w przeszłość do szkoły, gdzie nasz instruktor boksu bardzo obrazowo demonstrował, jak zakłuł bagnetem Turka pod Darda-nelami. Uchwyciłem zatem kolbę karabinu w najwęższym miejscu i wykonałem atak z wypadu mierząc w plecy owego człowieka. Nie dosięgnąłem go. Następne pchnięcie: znowu nic z tego. Przez dalszych kilka metrów sytuacja nie uległa zmianie, on na dole, w okopie, rwał jak szalony, ja zaś z góry zadawałem ciosy w jego łopatki, nie mogłem jednak ciągle trafić. Miło wspominam to zabawne zdarzenie, aczkolwiek podejrzewam, że jemu nie było do śmiechu.
Rzecz jasna znał teren lepiej ode mnie i wkrótce mi się wymknął. Wróciłem na zdobyte stanowisko, a tam pełno już było wydających okrzyki żołnierzy. Odgłosy strzelaniny nieco osłabły. Faszyści nadal zasypywali nas lawiną kul, niemniej strzelano z dalszej odległości. Na razie udało nam się ich wyprzeć. Przypominam sobie, że wyrokowałem, iż: „Możemy utrzymać to miejsce przez nie więcej niż pół godziny". Dlaczego akurat pół godziny, nie wiem. Ponad wałem, po prawej stronie, niezliczone zielonkawe błyski wystrzałów karabinowych rozpruwały ciemność: dzieliła je wszakże od nas spora odległość. Teraz przyszła pora na przeczesanie reduty, na branie łupów — na bramę wszystkiego, co miało jakąś wartość. Benjamin wraz z innymi myszkował między ruinami jakiejś dużej ziemianki czy wykopu w środku stanowiska. Naraz wyskoczył jak oparzony przez zniszczony dach i chwiejnym krokiem powlókł za sobą linę zaczepioną z drugiego końca do uchwytu skrzynki z amunicją.
— Towarzysze! Amunicja! Tutaj jest mnóstwo amunicji!
— Nie potrzeba nam amunicji — odezwał się jakiś głos

—potrzebujemy karabinów.
I miał rację. Połowa naszych karabinów była zapchana błotem i nie nadawała się do użytku. Mogliśmy je wyczyścić, ale wyciąganie zamka w ciemności jest ryzykowne; można go gdzieś położyć i potem nie odnaleźć. Na szczęście miałem przy sobie malutką latarkę, którą moja żona, nie bez trudności, kupiła w Barcelonie, inaczej bowiem bylibyśmy w ogóle bez światła. Kilku żołnierzy ze sprawnymi karabinami otworzyło bezładny ogień w kierunku odległych błysków. Bali się strzelać zbyt szybko, ponieważ nawet najlepsze karabiny mogły się zaciąć, gdy były nadmiernie rozgrzane. Za wałem było nas szesnastu, wliczając jednego czy dwóch rannych. Przeszkolony w niesieniu pierwszej pomocy Patrick O'Hara, Irlandczyk z Belfastu, biegał tam i z powrotem z paczkami bandaży i opatrywał rannych żołnierzy. Za każdym razem, gdy wracał do reduty, strzelano do niego i nic mu nawet nie pomogły wydawane oburzonym głosem okrzyki „Po-u-m!".
Zaczęliśmy przetrząsać stanowisko. Tu i ówdzie leżało kilku zabitych, ale nie obszukiwałem ich, poszedłem dalej. Marzyłem o znalezieniu karabinu maszynowego. Kiedy leżałem jeszcze przed nasypem chodziło mi cały czas po głowie pytanie, dlaczego cekaem milczy. Zapaliłem latarkę wewnątrz gniazda karabinu maszynowego. Cóż za gorzkie rozczarowanie! Nie było go tam. Stał trójnóg, stało wiele skrzynek z amunicją i z częściami zapasowymi, ale cekaem zniknął. Nic innego tylko rozkręcili go i wynieśli, gdy ogłoszono pierwszy alarm. Nie ulegało wątpliwości, że działali na rozkaz, był to jednakże głupi i tchórzliwy rozkaz, wystarczyło wszak, żeby karabin pozostał na swoim miejscu, a mogliby nam urządzić krwawą łaźnię. Byliśmy wściekli. Tak bardzo pragnęliśmy zdobyć cekaem.
Poszperaliśmy jeszcze to tu, to tam, ale nic cennego nie udało się nam znaleźć. Dookoła leżało mnóstwo porozrzucanych byle gdzie dość kiepskich faszystowskich granatów, które wybuchały po pociągnięciu za sznurek. Kilka z nich schowałem do kieszeni na pamiątkę. Panująca w wykopach skrajna nędza robiła wrażenie. Takich rzeczy jak części garderoby, książki, żywność, różne osobiste drobiazgi, które zaśmiecały każdy nasz wykop, nie było tu wcale. Ci biedni, nieopłacani rekruci, poza kocami i kilkoma bochenkami zakalcowatego chleba nie mieli chyba nic na własność. Powyżej, w odległym końcu reduty, znajdowała się mała, wystająca nieco ponad poziom gruntu, ziemianka z maleńkimi okienkami. Zaświeciliśmy przez nie latarką i oto nagle zapanowała radość. O ścianę stał oparty jakiś cylindryczny przedmiot w skórzanym pokrowcu, wysoki na ponad jeden metr i o średnicy przekraczającej piętnaście centymetrów. Rzuciliśmy się do wejścia z drugiej strony ziemianki, wpadliśmy do środka i tam okazało się, że w futerale zamiast cekaemu było coś innego, coś co dla naszego ubogiego w broń wojska przedstawiało nawet większą wartość. Był to potężny teleskop, powiększający obraz co najmniej sześćdziesiąt albo siedemdziesiąt razy, ze składanym statywem. Takich teleskopów nie mieliśmy wcale, chociaż były niezwykle potrzebne. Wynieśliśmy go triumfalnie i oparliśmy o nasyp, skąd miał być później zabrany.
Ktoś naraz krzyknął, że nadchodzą faszyści. Rzeczywiście wzmógł się hałas wystrzałów. Wiadomo było, że nie przeprowadzą kontrataku z prawej strony, gdyż musieliby wówczas przejść przez ziemię niczyją i zdobywać swój własny wał. Jeśliby wykazali choć odrobinę rozsądku, to natarli by na nas z głębi frontu. Obszedłem ziemianki, które były w środku reduty, i znalazłem się po ich drugiej stronie. Całe stanowisko przypominało kształtem końską podkowę, toteż z lewej strony osłaniał nas wał. Z tego właśnie kierunku sypał się grad kul, nie stanowiły one jednak większego zagrożenia. Słaby punkt znajdował się natomiast dokładnie na wprost, gdzie nie byliśmy niczym chronieni. Strumienie pocisków przelatywały tuż nad głowami. Faszyści strzelali najpewniej z drugiego, dalszego stanowiska położonego na wzniesieniu; chyba więc oddziały szturmowe nie zdobyły go. Tym razem huk był ogłuszający. Moje ucho nawykło już do nieprzerwanego, podobnego do bicia w bębny, łoskotu skoncentrowanego ognia karabinów, który dobiegał z niewielkiej odległości; oto po raz pierwszy znalazłem się w samym środku palby. Rozprzestrzeniła się ona teraz wzdłuż linii frontu na odcinku wielu mil. Oparty o nasyp Douglas Thompson strzelał jedną ręką w kierunku błysków, gdy tymczasem druga, zraniona ręka dyndała mu bezwładnie u boku. Karabin dla niego ładował jakiś inny żołnierz, któremu zacięła się jego własna broń. Było nas czterech lub pięciu po tej stronie. Wiedzieliśmy dobrze co mamy robić. Worki z piaskiem trzeba było przenieść z nasypu na przodzie reduty i ustawić z nich w nieosłoniętym miejscu barykadę. I musieliśmy się spieszyć. Na razie kule faszystów przelatywały wysoko, lecz w każdej chwili mogli oni zacząć strzelać niżej; błyski, któych pełno było wokół, pozwoliły mi się zorientować, że nacierało na nas stu albo dwustu żołnierzy. Chwytaliśmy gwałtownie sflaczałe worki, taszczyliśmy je dwadzieścia metrów do przodu i ciskaliśmy bezładnie na kupę. Paskudna praca. Worki te były duże, ważyły po pięćdziesiąt kilogramów i podniesienie takiego przesypującego się ciężaru, pochłaniało całą energię; ponadto przegniły materiał, z którego zostały uszyte, pruł się i mokra ziemia zsypywała się po niosącym, po jego piersiach, po rękach. Nie zapomniałem tych strasznych chwil, tego zamieszania, ciemności, przeraźliwego jazgotu, nieustannego ślizgania się w błocie, zmagań z dziurawymi workami i jeszcze na dodatek ani na moment nie mogłem zdjąć karabinu, który utrudniał ruchy, bałem się bowiem, że go później nie odnajdę. Wrzasnąłem nawet do jakiegoś żołnierza, który wraz ze mną, chwiejnym krokiem, niósł jeden z tych worków: „To jest właśnie wojna! Czyż nie jest mordercza?". Tymczasem przez wał zaczął niespodziewanie przeskakiwać sznurek wysokich postaci. Kiedy zbliżyły, się dostrzegłem, że mają na sobie mundury oddziałów szturmowych. Powitaliśmy się; przybyły posiłki, pomyślałem. Było ich wszakże tylko czterech, trzech Niemców i jeden Hiszpan. Dowiedzieliśmy się w końcu, jaki los spotkał oddziały szturmowe. Nie znali terenu i poprowadzono ich w ciemnościach w niewłaściwe miejsce, a tam zaplątali się w zasieki faszystów i wielu z nich zginęło od kuł. Ta czwórka zaś pobłądziła i to ich uratowało. Niemcy nie znali w ząb ani angielskiego, ani francuskiego, ani też hiszpańskiego. Nabiedziliśmy się niemało, by, głównie za pomocą gestów, wyjaśnić im co robimy i by nam pomogli w budowaniu barykady.
Faszyści podprowadzili teraz cekaem. Widać go było w odległości stu czy dwustu metrów, jak pluł ogniem niczym fajerwerk; kule przelatywały nad nami z jednostajnym, przenikliwym gwizdem. Rzucane przez nas worki wnet utworzyły niski wał i garstka żołnierzy w tej części reduty mogła już położyć się i strzelać pod jego osłoną. Klęknąłem za nimi. Naraz następne zagrożenie — z furkotem przefrunął pocisk z moździerza i rozerwał się gdzieś na ziemi niczyjej; potrzeba jednak było trochę czasu, aby zdołali się wstrzelać. Teraz, kiedy zmagania z tymi przeklętymi worami mieliśmy już poza sobą, sytuacja w zasadzie nie przedstawiała się tak źle; huk, mrok, coraz bliższe błyski i strzelający w ich kierunku nasi żołnierze. Starczyło nawet czasu na rozmyślania. Pamiętam, jak usiłowałem odpowiedzieć sobie na pytanie, czy się boję i stwierdziłem, że nie. Poza redutą, gdzie pewnie groziło mi mniejsze niebezpieczeństwo, byłbym sparaliżowany strachem. Wtem znów ktoś krzyknął, że nadchodzą faszyści. Tym razem nie było już złudzeń, błyski karabinów były tuż tuż. Ledwie dwadzieścia metrów ode mnie roziskrzył się jeden z nich. Posuwali się bez wątpienia okopem komunikacyjnym. Oddaleni byli o dwadzieścia metrów, czyli znajdowali się w polu rażenia granatami; my zaś, w ośmiu czy w dziewięciu, byliśmy zbici w kupkę i wystarczył jeden celnie rzucony granat, aby rozerwało nas na kawałki. Bob Smillie, któremu z małej rany na twarzy ciekła krew, zerwał się na kolana i rzucił granat. Przylgnęliśmy do ziemi czekając na huk. Jego zapalnik syczał i jarzył się na czerwono, szybując w powietrzu, lecz wybuch nie nastąpił. (Co najmniej jedna czwarta z tych granatów okazywała się niewypałami). Mnie pozostały już tylko granaty faszystów, cóż z tego, skoro nie wiedziałem, jak się nimi posługiwać. Krzyknąłem do reszty żołnierzy w nadziei, że ktoś mi pożyczy jeden granat. Douglas Moyle sięgnął do kieszeni i podał mi swój. Rzuciłem go i padłem na twarz. Tylko niesłychanemu szczęściu, takiemu które uśmiecha się do człowieka czasami jedynie raz w roku, mogę przypisać, że udało mi się trafić nieomal dokładnie w miejsce, gdzie błysnął wystrzał karabinowy. Nastąpił grzmot wybuchu i zaraz po nim rozległy się wycia i jęki.
Tak czy owak jeden z nich musiał dostać; może zginął, może nie, lecz bez wątpienia był ciężko ranny. Nieszczęśnik! Serce mi się krajało, gdy słyszałem jego krzyki. W tej samej chwili, w mdłym świetle wystrzału, zobaczyłem, albo zdawało mi się, że zobaczyłem, jakąś sylwetkę, która stała nieopodal miejsca, gdzie mignął błysk. Uniosłem karabin i wypaliłem. I znów krzyk, nie jestem jednak pewien, czy nie był to ciągle ten sam krzyk, spowodowany wybuchem granatu. Następne błyski, jakie widzieliśmy, były już oddalone o co najmniej sto metrów. Udało się zatem ich odeprzeć, przynajmniej na razie.
Wszyscy przeklinali na czym świat stoi nie mogąc zrozumieć, dlaczego nie wysłano nam posiłków. Wystarczył przecież jeden erkaem, bądź dwudziestu ludzi ze sprawnymi karabinami i moglibyśmy utrzymać to miejsce, nawet gdyby nacierał batalion. Raptem Paddy Donovan, zastępca Benjamina, którego wysłano po rozkazy, przeskoczył wał.
— Czołem! Wyłazić! Wycofujemy się natychmiast!
— Co?
— Odwrót! Wyłaźcie!
— Dlaczego?
— Takie są rozkazy. Wszyscy, co sił w nogach, wracamy na
nasze pozycje.
Żołnierze już przechodzili przez przedni nasyp. Kilku dźwigało ciężkie skrzynki z amunicją. Myśl moja pobiegła w kierunku teleskopu opartego o wał po drugiej stronie reduty. W tej chwili dostrzegłem jednak czterech żołnierzy z oddziałów szturmowych, którzy, jak przypuszczam, stosując się do jakichś zagadkowych, wcześniej wydanych rozkazów, znikali właśnie w okopie komunikacyjnym, prowadzącym do innego stanowiska faszystów. Gdyby tam dotarli, czekała ich pewna śmierć. Sylwetki tych żołnierzy rozmazywały się już w ciemnościach. Ruszyłem za nimi próbując sobie przypomnieć, jak jest po hiszpańsku „odwrót"; w końcu zacząłem krzyczeć Atras! Atras!, co chyba znaczy to samo. W każdym razie był wśród nich Hiszpan, który zrozumiał i zawrócił resztę. Na nasypie czekał Paddy.
— Pośpiesz się, pośpiesz.
— A co z teleskopem!
— Co tam teleskop! Benjamin czeka za wałem.
Przeleźliśmy przez nasyp. Paddy rozchylił dla mnie druty. Opuszczenie faszystowskich umocnień, które stanowiły dobrą osłonę, oznaczało wejście pod piekielny grad nadlatujących kul, jak się zdawało, ze wszystkich kierunków. Jestem pewien, że część z nich pochodziła z naszych stanowisk, strzelano bowiem wzdłuż całej linii frontu. Gdziekolwiek skręciliśmy, mknął za nami następny rój kul, przepędzając nas w mroku jak stado owiec ku coraz to nowym szlakom. Pochód opóźniały zdobyczne skrzynki z amunicją — jedna skrzynka zawierała 1750 naboi i ważyła około pięćdziesięciu kilogramów — poza tym skrzynka z granatami i kilka karabinów. Choć minęło ledwie parę minut, a odległość między wałami wynosiła mniej niż dwieście metrów i znaliśmy teren, to jednak pobłądziliśmy. Ślizgając się po błotnistym polu zatraciliśmy wszelkie poczucie kierunku, wiadomo było jedynie, że pociski nadlatują z obydwu stron. Według księżyca nie mogliśmy iść, bo się nie pojawił, za to niebo stało się jaśniejsze. Nasze pozycje leżały na wschód od Huesca; uważałem, że lepiej nie ruszać się z miejsca, póki pierwszy brzask nie wskaże nam, gdzie wschód a gdzie zachód; inni wszelako byli odmiennego zdania. Brnęliśmy zatem dalej, tracąc równowagę na śliskim gruncie i kilkakrotnie wybieraliśmy nową drogę, luzując wtedy niosących skrzynki z nabojami. Wreszcie zamajaczyły nam przed oczami niskie, spłaszczone kontury wału fortyfikacyjnego. Nie było tylko wiadomo, czy wał jest nasz, czy faszystów; nie mieliśmy zielonego pojęcia, gdzie się znajdujemy. Benjamin przeczołgał się na brzuchu przez jakieś wysokie białawe zielsko i spróbował wywołać wartownika. Odpowiedział mu okrzyk „Poum!". Zerwaliśmy się z ziemi i ruszyliśmy odnalezioną drogą wzdłuż wału — jeszcze tylko przeprawa przez pełny wody rów irygacyjny — chlup-chlup! — i już byliśmy bezpieczni.
Kopp wraz z kilkoma Hiszpanami oczekiwał nas po drugiej stronie nasypu. Lekarza i noszy już nie było. Okazało się, że wszyscy ranni znajdowali się na miejscu, brakowało tylko Jorgego i jednego żołnierza z naszej angielskiej grupy o nazwisku Hiddle-stone. Kopp miał bladą twarz i nerwowo przechadzał się tam i z powrotem. Pobladły nawet fałdy tłuszczu na jego karku. Nie zwracał w ogóle uwagi na deszcz kul przelatujących nad niskim nasypem i gwiżdżących mu koło głowy. Większość z nas natomiast przykucnęła chroniąc się za wałem. Jorge! Cogno! Jorge! — pomrukiwał Kopp. Za chwilę wymamrotał po angielsku: „Jeśli Jorgemu coś się stało, to strasne, strasne!" Jorge był jego bliskim przyjacielem, a poza tym najlepszym oficerem. Chwilę później, zwrócił się do nas z pytaniem, czy znajdzie się pięciu ochotników, dwóch Anglików i trzech Hiszpanów, którzy by poszli poszukać zaginionych. Zgłosił się Moyle, zgłosiłem się ja i jeszcze trzech Hiszpanów.
Gdyśmy tylko wyruszyli, Hiszpanie zaczęli szeptać, że robi się niebezpiecznie jasno. Rzeczywiście: niebo już siniało. Z faszystowskiej reduty rozchodził się donośny gwar podniesionych głosów. Musieli najwidoczniej ponownie zająć to miejsce wysyłając tym razem liczniejsze siły. Zbliżyliśmy się na odległość sześćdziesięciu, czy siedemdziesięciu metrów do wału i wówczas chyba nas zauważono bądź usłyszano, gruchnęła bowiem nagle potężna salwa, a my padliśmy na twarze. Ktoś zza nasypu rzucił granat — oczywisty objaw paniki. Leżeliśmy w trawie wyczekując na dogodny moment, aby posuwać się dalej, gdy tymczasem albo usłyszeliśmy, albo nam się tylko tak wydawało — nie mam teraz wątpliwości, że był to wytwór wyobraźni, ale wtedy sądziłem inaczej — iż głosy faszystów dochodzą z dużo mniejszej odległości. Przeszli przez nasyp i ruszyli na nas. Uciekać! — wrzasnąłem do Moyle'a i poderwałem się z ziemi. Mój Boże, ależ uciekałem! A przecież jeszcze trochę wcześniej, jeszcze tej samej nocy byłem przekonany, że człowiek przemoczony do suchej nitki, objuczony karabinem i nabojami, nie jest w stanie biec; teraz już wiedziałem, że ktoś przeświadczony, iż ma na karku pięćdziesięciu lub stu uzbrojonych żołnierzy, zawsze może biec. Pędziłem szybko, ale inni jeszcze szybciej. Gdy tak gnałem bez tchu coś przemknęło obok mnie, coś co musiało najpewniej być deszczem meteorytów. To byli trzej Hiszpanie, którzy, kiedyśmy leżeli, znajdowali się z przodu. Nawet nasz własny wał fortyfikacyjny nie zdołał ich zatrzymać, ja natomiast nie starałem się ich dogonić. Cały ten wyścig brał się stąd, że byliśmy kłębkiem nerwów. Jeśli jednego człowieka trudno dostrzec w półmroku, to pięciu jest już widocznych. Wiedząc o tym zawróciłem samotnie. Udało mi się dotrzeć do zewnętrznych zasieków i możliwie jak najdokładniej przeczesać teren, co nie było takie proste, leżałem bowiem na brzuchu. Żadnego śladu po Jorge i Hiddlestonie nie znalazłem. Wyruszyłem zatem w powrotną drogę czołgając się. Później się wyjaśniło, że zarówno Jorgego, jak i Hiddlestone'a zabrano wcześniej do punktu opatrunkowego. Jorge miał niegroźnie skaleczone plecy. Hiddlestone natomiast otrzymał ciężką ranę: pocisk przeszedł mu wzdłuż lewego ramienia i zgru-chotał kość w kilku miejscach; poza tym, gdy leżał bezradnie na ziemi wybuchnął obok niego granat, powodując dalsze obrażenia. Z radością donoszę, że wyzdrowiał. Jak mi później wyznał, część drogi przebył czołgając się na plecach, a potem natknąwszy się na jakiegoś rannego Hiszpana, wrócił z nim razem przy wzajemnej pomocy.
Dniało. Wzdłuż całego frontu, w promieniu wielu mil, pobrzmiewały grzmoty wystrzałów, których znaczenie nie większe było od deszczyku padającego zwykle po burzy. Moja pamięć przechowała przygnębiający obrazek: połacie grzęzawisk, topole ociekające kroplami deszczu jak łzami, żółta woda na dnie okopów; i wyczerpane twarze żołnierzy, nieogolone, upstrzone błotem, poczerniałe po oczy od dymu. Wróciłem do swojego wykopu, a tam trzej żołnierze — moi współmieszkańcy — zwalili się z nóg i sen zmorzył ich błyskawicznie. Padli na ziemię tak jak stali, w pełnym rynsztunku, kurczowo ściskając ubłocone bagnety. Wilgoć była wszędzie, zarówno w wykopie, jak i na zewnątrz niego. Szczęściem, po długich poszukiwaniach, znalazłem suche drzazgi, tyle akurat, że wystarczyło na rozpalenie malutkiego ogniska. A potem zapaliłem cygaro, mój ukrywany skarb, który co najdziwniejsze, nie połamał się owej nocy.
Dowiedzieliśmy się później, że nasza akcja okazała się poniekąd sukcesem. Był to najzwyklejszy wypad dla ściągnięcia na siebie uwagi faszystowskich oddziałów z drugiej strony Huesca, gdzie ponawiali swoje natarcia anarchiści. Kontratakując, faszyści rzucili przeciw nam, jak oceniałem, stu albo dwustu żołnierzy. Dowiedzieliśmy się wszakże później, z ust pewnego dezertera, że było ich sześciuset. Chyba jednak łgał — dezerterzy, z oczywistych względów, często pragną się przypochlebić. Szkoda było tylko teleskopu. Myśl o zaprzepaszczeniu tego wspaniałego łupu nie daje mi spokoju nawet dzisiaj.


Rozdział ósmy




Dni stały się cieplejsze, a nawet i w ciągu nocy temperatury były znośne. Na okaleczonym kulami drzewie, które rosło przed naszym wałem wysypały się grube kiście wiśni. Kąpiel w strumieniu nie wywoływała już agonalnych drgawek, była niemalże przyjemnością. Wokół Torre Fabian, nad lejami po kulach armatnich, wybujały dzikie róże o wielkich jak spodki, czerwonych kwiatach. W pobliżu frontu można było spotkać chłopów z dzikimi różami wsadzonymi za uszy. Wyprawiali się oni co wieczór z zielonymi sieciami na przepiórki. Polowanie na te ptaki przebiegało następująco: należało najpierw rozpiąć sieć ponad źdźbłami traw, potem trzeba było się położyć i naśladować głos samicy; jeśli jakiś samiec w okolicy usłyszał te dźwięki, biegł wówczas w ich kierunku i kiedy był już pod siecią, rzucało się kamień, aby go przestraszyć; wzbijał się wtedy w powietrze, zaplątując w sieć. Łapały się jednak tylko samce, co wydawało mi się niesprawiedliwe.
Mieliśmy teraz na linii frontu obok siebie grupę Andaluzyjczy-ków. Nie bardzo wiem skąd się tutaj wzięli. Mówiło się wówczas, że uciekli z Malagi i to w takim popłochu, iż przeoczyli Walencję, gdzie się mieli zatrzymać; tak — rzecz jasna — utrzymywali Kata-lończycy, którzy spoglądali na nich jak na półdzikusów. W rzeczy samej nie byli oni rozgarnięci. Być może paru z nich umiało czytać, choć i to nie jest pewne, i chyba nawet nie zdawali sobie sprawy z tego, o czym wiedziało w Hiszpanii każde dziecko — do jakiej mianowicie należą partii. Sądzili, że są anarchistami, ale nie byli 0 tym do końca przekonani; nie należało również wykluczać ich przynależności do komunistów. Mieli sękate paluchy, wiejskie rysy, i musieli być pastuchami albo też wyrobnikami w gajach oliwnych. Ich twarze były spalone ostrym słońcem dalekiego południa. Tym niemniej okazali się dla nas bardzo przydatni, posiedli bowiem niepospolitą umiejętność zręcznego skręcania papierosów z wysuszonego hiszpańskiego tytoniu. Papierosów już nie wydawano, jednakże udawało się niekiedy kupić w Monflorite paczkę najtańszego gatunku tytoniu, który wyglądem i konsystencją przypominał krajaną sieczkę, wydzielał on raczej znośny aromat, ale był tak suchy, że gdy nawet skręcenie papierosa się powiodło, to i tak tytoń zaraz z niego wypadał, a w ręku pozostawała pusta tutka. A jednak Andaluzyjczycy potrafili zwinąć przedniego papierosa i opanowali poza tym specjalną technikę zawijania jego końców.
Udar słoneczny ściął z nóg dwóch Anglików. Z owego okresu szczególnie utkwiły mi w pamięci — skwarne słońce w południe i znojna praca przy noszeniu worków z piaskiem, które raniły złuszczone od lejącego się z nieba żaru plecy; zawszone ubrania oraz rozpadające się, dosłownie na kawałki, buty; wysiłki, aby udobruchać muły, które dźwigały na grzbietach nasz prowiant i którym nie przeszkadzał ogień karabinowy, ale płoszyły się, gdy w powietrzu rozerwał się szrapnel; i wreszcie komary (właśnie nadeszła ich pora), i szczury — plaga szczurów, które pożerały nawet skórzane pasy i ładownice. Poza tym, na froncie nie działo się prawie nic, jedynie od czasu do czasu ktoś został trafiony kulą snajpera. Niekiedy strzelała artyleria i dokonywano nalotów na Hu-esca. Teraz, kiedy drzewa okryły się gęstymi liśćmi, zbudowaliśmy na topolach, które rosły przy linii okopów, platformy dla snajperów podobne do myśliwskich ambon. Po drugiej strony Huesca ataki ustawały. Anarchiści ponieśli ciężkie straty i nie udało im się uzyskać pełnej kontroli nad drogą do Jaca. Usadowili się co prawda po obydwu jej stronach i mogli z niedużej odległości ostrzeliwać ją z karabinów maszynowych tak, że paraliżowali na niej wszelki ruch pojazdów. Cóż z tego jednak, skoro dystans dzielący naprzeciwległe pozycje anarchistów wynosił jeden kilometr i faszyści przekopali wzdłuż drogi wąwóz — coś w rodzaju poszerzonego i pogłębionego okopu — którym przejeżdżały ciężarówki. Jak wynikało z relacji dezerterów, w Huesca zgromadzono co niemiara środków bojowych, zapasy żywności były natomiast skromne. Tyle, że nie zanosiło się na zdobycie tego miasta. Być może piętnaście tysięcy źle uzbrojonych żołnierzy nie było w stanie przesądzić o jego upadku. Ale przecież później, w czerwcu, rząd ściągnął oddziały z madryckiego frontu i liczba oblegających Huesca wzrosła do trzydziestu tysięcy, mimo to miasto broniło się nadal.
Kiedy dostaliśmy przepustki miałem za sobą sto piętnaście dni pobytu na froncie, jak wówczas sądziłem, sto piętnaście najbardziej zmarnowanych dni w ciągu całego mojego życia. Wstąpiłem do milicji, aby walczyć z faszyzmem, gdy tymczasem, do owej chwili, ledwie powąchałem prochu. Byłem najzwyklejszym „figurantem", który nawet nie kiwnął palcem w zamian za otrzymywane racje żywnościowe, chyba, że uwzględni się cierpienia spowodowane zimnem i brakiem snu. Być może taki już jest los większości żołnierzy podczas większości wojen. Dzisiaj jednak, patrząc na tamten okres z perspektywy czasu, jawi mi się on inaczej, już nie tak żałośnie. Oczywiście, boleję nad tym, że rząd hiszpański miał ze mnie niewielki pożytek, wszelako z mojego punktu widzenia — z punktu widzenia ewolucji własnych poglądów — przyznać muszę, iż owe pierwsze trzy albo cztery miesiące na froncie, okazały się mniej stracone niż pierwotnie sądziłem. Był ów okres pewnego rodzaju przełomem w moim życiu, był nowym doświadczeniem, zupełnie odmiennym od wszystkiego co wcześniej przeżyłem i pewnie też odmiennym od tego co mnie jeszcze czeka. Wyniosłem z niego naukę, której w inny sposób nie mógłbym otrzymać.
Przede wszystkim byłem odcięty od reszty świata — każdy na froncie był niemal zupełnie pozbawiony jakichkolwiek wiadomości z zewnątrz: nawet o wydarzeniach w Barcelonie dochodziły jedynie mętne wieści i cały czas upływał mi wśród ludzi, których określano, może nie nazbyt precyzyjnie, jako rewolucjonistów. Przyczyny tego stanu rzeczy leżały w zasadach organizacyjnych milicji, obowiązujących na aragońskim froncie nieprzerwanie, bez żadnych gruntownych zmian, mniej więcej aż do czerwca 1937 roku. Oparcie milicji robotniczych na związkach zawodowych i fakt, że zrzeszały one ludzi o podobnych zapatrywaniach politycznych spowodowało, iż w jednym miejscu doszło do skupienia się wszystkich najbardziej rewolucyjnych idei w całym kraju. Trafiłem trochę przez przypadek do nie mającej odpowiednika w zachodniej Europie społeczności, wśród której polityczna świadomość, w odróżnieniu od jej braku, oraz niewiara w kapitalizm, w odróżnieniu od zaufania do tej ideologii — były czymś naturalnym. Tutaj, na aragońskim froncie, otaczały człowieka dziesiątki tysięcy ludzi, w większości — choć nie tylko — pochodzenia robotniczego, żyjących w takich samych warunkach i obcujących ze sobą na zasadach równości. Teoretycznie osiągnięto równość doskonałą, w praktyce również bardzo się do niej zbliżono. Można by rzec, iż miało się przedsmak socjalizmu, przez co rozumiem, że większość umysłów była owładnięta ideami socjalistycznymi. Wiele postaw życiowych charakterystycznych dla rozwiniętych społeczeństw, takich jak snobizm, pogoń za pieniędzmi, lęk przed przełożonymi, przestało tutaj w naturalny sposób istnieć. Zatarły się zwykłe podziały klasowe i to w stopniu prawie niewyobrażalnym dla mieszkańca zdeprawowanej przez pieniądz Anglii; byli tylko chłopi i byliśmy my, i nikt nie był niczyim panem. Rozumie się, że taka sytuacja nie mogła utrzymywać się wiecznie, że był to po prostu stan — przejściowy i o lokalnym znaczeniu — w grze o wysoką stawkę, która toczy się na całym świecie. Trwał on jednakże na tyle długo, że zdążył odcisnąć piętno na każdym, kto w nim uczestniczył. Choć niejeden miotał wówczas przekleństwa, to przychodziła wszakże później chwila, kiedy ten i ów zdawał sobie sprawę z tego, że zetknął się z czymś niezwykłym i cennym. Należało się do społeczności, dla której życie nadzieją było bardziej naturalne niż skłonność do apatii i cynizmu, i dla której słowo „towarzysz" oznaczało braterstwo, a nie jak w większości krajów — oszustwo. Oddychało się atmosferą równości. Wiem doskonale, że stały się teraz modne opiniie, jakoby socjalizm nie miał nic wspólnego z równością. Na całym świecie zastępy partyjnych karierowiczów i niewydarzonych profesorów pochłonięte są „udowadnianiem", że socjalizm to nic innego tylko planowy kapitalizm państwowy, w którym nadal istnieje wyzysk; na szczęście jest jeszcze zupełnie odmienna wizja tej ideologii. „Duszą" socjalizmu, powodem, dla którego lgną do niego zwykli śmiertelnicy, gotowi za socjalizm nadstawiać karku, okazuje się idea równości. Dla ogromnej większości ludzi socjalizm oznacza bezklasowe społeczeństwo, albo w ogóle nie oznacza nic. I dlatego właśnie, te parę zaledwie miesięcy spędzonych na służbie w milicji miały dla mnie tak duże znaczenie. Milicje były bowiem, póki ich nie zlikwidowano, czymś w rodzaju mikrokosmosu, w którym istniało bezklasowe społeczeństwo. Były wspólnotą, gdzie nikt nie gonił za zyskiem, gdzie, mimo, że brakowało wszystkiego, nie było płaszczenia się i przywilejów. Były też miejscem, gdzie każdy widział na własne oczy, chociażby w ogólnych zarysach, jak mogą wyglądać pierwsze etapy socjalizmu. I co tu dużo mówić, pomimo rozczarowań, ta wizja mnie porwała. Zapragnąłem tedy mocno ujrzeć socjalizm o wiele bardziej niż dotąd urzeczywistniony. Być może stało się tak dlatego, że szczęśliwym trafem znalazłem się wśród Hiszpanów, którzy, dzięki wrodzonej przyzwoitości, doprawionej zawsze szczyptą anarchizmu, mogliby sprawić — gdyby taką możliwość mieli — że nawet pierwsze etapy socjalizmu stałyby się znośne.
Rzecz jasna, nie bardzo zdawałem sobie w owym czasie sprawy ze zmian, jakim ulegały moje poglądy. Jak wszyscy wokół mnie, tak i ja zwracałem uwagę przede wszystkim na nudę, gorąco, zimno, brud, wszy, niedostatki i, od czasu do czasu, na grożące niebezpieczeństwo. Teraz wszystko widzę inaczej. Tamten okres — tak bezowocny i pozbawiony wydarzeń dużej wagi, jak wówczas sądziłem — jawi mi się obecnie, jako niezwykle ważny. W żaden sposób nie przypomina on czegokolwiek z mojego dotychczasowego życia. Nabrały owe chwile zagadkowych właściwości charakterystycznych dla najgłębszych pokładów pamięci, zapełnionych wiele lat temu. Jakże okropne były te wydarzenia, kiedy się dokonywały, i jakże chętnie teraz do nich wracam myślą. Szkoda, że nie mogę w pełni oddać atmosfery tamtych dni. Być może udało mi się to poniekąd zrobić we wcześniejszych rozdziałch tej książki. Moje myśli uparcie krążą wokół zimowego chłodu, obdartych mundurów żołnierzy milicji, owalnych twarzy Hiszpanów, karabinów maszynowych stukających niczym telegraf nadający alfabetem Morse'a, woni moczu i gnijącego chleba, blaszanego smaku gulaszu z fasolą, pożeranego z wilczym apetytem z niedomytych misek.
Cały tamten okres utrwalił mi się w pamięci z zadziwiającą ostrością. Wszelako w moich wspomnieniach przechowały się tylko pojedyncze zdarzenia, na tyle drobne, że mam wątpliwości, czy warto po nie teraz sięgać. Oto — leżę w wykopie w Monte Pocero, na wapiennym występie skalnym, który służy jako łóżko, a młody Ramon wcisnąwszy nos między moje łopatki, chrapie. Idę otulony mgłą niczym kłębami zimnej pary i wpadam do błotnistego okopu. Wspinam się żlebem, aby wyrwać korzeń dzikiego rozmarynu, i walczę o utrzymanie równowagi. Wysoko nad głową śpiewają przypadkowe pociski.
Leżę ukryty wśród małych jodełek na nizinie, na zachód od Monte Oscuro, a przy mnie są trzej Hiszpanie, Kopp i Bob Ed-wards. Na prawo od nas wspina się na nagą, szarą górę rządek faszystów podobnych do mrówek. Opodal, w przodzie, faszystowskie pozycje. Rozbrzmiewa stamtąd sygnał trąbki. Kopp łowi moje spojrzenie i w sztubackim geście gra na nosie w kierunku dochodzących dźwięków.
A teraz La Granja: rozmokły podwórzec, stoję w tłumie, który oblepił kocioł z gulaszem, a żołnierze przepychają się z blaszanymi miskami. Tęgi kucharz o znękanej twarzy opędza się przed nimi chochlą. W pobliżu, przy stole, jakiś brodacz z przytroczonym do pasa pokaźnym pistoletem automatycznym kraje bochenki chleba na pięć części. Za moimi plecami ktoś z podmiejskim londyńskim akcentem (to Bob Chamber, z którym sprzeczałem się nielicho i który później poległ na przedpolach Huesca) wyśpiewuje: Gonią szczury, szczury, Szczury jak kocury, W ...
Z rykiem nadlatuje pocisk artyleryjski. Piętnastoletni chłopcy przylegają twarzami do ziemi. Kucharz umyka za kocioł. Wybuch następuje w odległości stu metrów i wszyscy podnoszą się ze zbaraniałymi minami. Przechadzam się tam i z powrotem pod konarami topoli wzdłuż posterunków wartowniczych. Przed naszymi umocnieniami, w przepełnionych wodą rowach, baraszkują szczury, hałasując niczym wydry. Z tyłu, za naszymi pozycjami, wstaje żółty świt i zakutany w szynel andaluzyjski wartownik zaczyna śpiewać. Naprzeciw, za ziemią niczyją, w odległości stu, bądź dwustu metrów, słychać wartownika faszystów, on również śpiewa. 25 kwietnia, jak zwykle po wielu mańana, zluzował nas inny oddział. Przekazaliśmy karabiny, spakowaliśmy tornistry i nastąpił wymarsz z powrotem do Monflorite. Nie było mi żal opuszczać frontu. Wszy rozmnażały się szybciej aniżeli nadążyłem je zabijać, już od miesiąca nie miałem skarpetek, a w moich, butach pozostały resztki podeszw i stąpałem po ziemi nieomal bosymi stopami. Marzyłem o gorącej kąpieli i o nocy w pościeli tak bardzo, że nie sądzę, aby ktoś prowadzący normalne, cywilizowane życie mógł czegokolwiek równie mocno pożądać. Po kilku godzinach snu w stodole w Monflorite załadowaliśmy się po północy na ciężarówkę. Następnie, w Barbastro wsiedliśmy do odchodzącego o godzinie piątej pociągu, i — a szczęście nam dopisało, gdyż udało się o trzeciej po południu złapać w Leridzie pociąg pospieszny — 26 kwietnia, przyjechaliśmy do Barcelony. I wtedy zaczęły się kłopoty.


Rozdział dziewiąty



Z Mandalay w Górnej Birmie, do Maymyo, położonej w górach na krawędzi płaskowyżu Shan, głównej stacji prowincji, można dojechać pociągiem. Prawdę powiedziawszy, jest to niezwykłe przeżycie. Wyruszając w tę podróż zabiera się ze sobą, że tak powiem, do przedziału kolejowego nienaruszony kawałek dalekowschodniego miasta, kawałek jego atmosfery, do której się przywykło: palące słońce, zakurzone palmy, zapach ryb, korzeni i czosnku, mięsiste tropikalne owoce i mrowie istot o czarnych twarzach. Kiedy pociąg zatrzymuje się w Maymyo, około tysiąc dwieście metrów ponad poziomem morza, myśli ciągle jeszcze pozostają w Mandalay. Wysiadając jednak z wagonu stawia się stopę na innej półkuli. Nagle do płuc wdziera się zimne, słodkie, podobne do angielskiego powietrze, dookoła natomiast rośnie zielona trawa, duże paprocie, jodły i różowolice góralki sprzedają kosze truskawek.
Moja pamięć przywołała ten obrazek, kiedy wróciłem do Barcelony po trzech i pół miesiąca pobytu na froncie. Taka sama nagła i zaskakująca zmiana. Przez całą drogę do Barcelony panowała w pociągu frontowa atmosfera: brud, hałas, niewygoda, potargana odzież, świadomość niedoborów, braterstwo i równość. Kiedy wyruszaliśmy z Barbastro przedziały były już zapełnione, ale wzdłuż całej trasy, na każdej stacji, wciskało się do nich coraz więcej wieśniaków; wsiadali z wiązkami warzyw, z okropnymi ptaszyskami, które trzymali głową w dół, z workami, które uganiały się po podłodze, gdzie tylko się dało, i wiły się jak w konwulsjach, były w nich bowiem żywe króliki — i jeszcze na dodatek wpędzono do przedziałów niemałe stado owiec, które wcisnęły sie w każdą wolną przestrzeń. Żołnierze śpiewali na całe gardło rewolucyjne pieśni, zagłuszane stukotem pociągu, posyłali całusy i machali czerwono-czarnymi chustami w kierunku wszystkich, napotkanych na drodze, ładnych dziewcząt. Z ręki do ręki krążyły butelki wina i anisu, wstrętnego aragońskiego likieru. Dzięki zrobionym z koźlej skóry butelkom można było siknąć przez cały przedział strużką wina wprost do ust kolegi, co oszczędzało wiele zachodu. Obok mnie jakiś czarnooki piętnastolatek opowiadał sensacyjną i bez wątpienia całkowicie zmyśloną historyjkę o swoich wyczynach na froncie, a dwóch starych wieśniaków, których twarze pokryte były bruzdami, słuchało go rozdziawiając usta. Niezadługo chłopi rozwinęli swoje tobołki i zaczęli częstować nas lepkim ciemnoczerwonym winem. Nie potrafię nawet opisać, jak bardzo byliśmy szczęśliwi. Pociąg jednak przetoczył się przez Sabadell i wjechał do Barcelony, a tam klimat dla nas i dla takich jak my okazał się nie wiele mniej surowy i wrogi, niż gdybyśmy nagle znaleźli się w Paryżu bądź w Londynie. Ktokolwiek, po kilkumiesięcznej nieobecności, odwiedziłby ponownie Barcelonę w czasie wojny, temu rzuciłyby się w oczy ogromne zmiany. I co najdziwniejsze, opinie przybyszów, bez względu na to, czy byli oni w tym mieście najpierw w sierpniu, a potem w styczniu, czy też jak ja — w grudniu, a następnie w kwietniu, sprowadzały się zawsze do tego samego stwierdzenia: rewolucyjne nastroje ulotniły się. Każdy, kto przyjechał tam w sierpniu, kiedy krew na ulicach ledwie zdążyła zakrzepnąć a milicja kwaterowała w eleganckich hotelach, już w grudniu odniósłby niechybnie wrażenie, że Barcelona jest burżuazyjna. Dla mnie, przybysza prosto z Anglii, stolica Katalonii była w większym stopniu robotniczym miastem niż się tego spodziewałem. Teraz czas się cofnął. Barcelona znów odzyskała swój dawny, pospolity wygląd, może tylko gdzieniegdzie dostrzegało się na murach ślady wojny, jednakże zewnętrznych oznak panowania klasy robotniczej już nie było.
Tłum zmienił się nie do poznania. Milicyjne mundury i niebieskie kombinezony nieomal zniknęły. Na ulicach przeważały szykowne letnie ubrania, specjalność hiszpańskich krawców. Gdzie tylko spojrzeć, widziało się dobrze sytuowanych panów z brzuszkami, eleganckie kobiety i lśniące samochody. (Co prawda nadal obowiązywał zakaz posiadania prywatnych samochodów, lecz nie dotyczył on ludzi, którzy byli „kimś".) Kiedy wyjeżdżałem z Barcelony napotkanie oficera nowej Armii Republikańskiej należało do rzadkości, teraz pojawiło się ich nadspodziewanie dużo; na dziesięciu żołnierzy przypada obecnie jeden oficer. Część kadry dowódczej służyła w milicji i była na froncie, skąd kierowano ją na przeszkolenie. Większość jednak stanowili młodzi mężczyźni, którzy woleli wstąpić do Szkoły Wojennej niż do milicji. Aczkolwiek stosunek tych oficerów do swoich podwładnych był nieco inny niż w burżuazyjnym wojsku, niemniej różnice w umundurowaniu i w wysokości żołdu stawiały ich niezaprzeczalnie wyżej w hierarchii społecznej od zwykłych żołnierzy. Jeśli ci ostatni chodzili w grubych brązowych kombinezonach, to kadra nosiła eleganckie, wcięte w pasie mundury koloru khakif nieco przypominające uniformy oficerskie w angielskiej armii. Śmiem wątpić, czy jeden na dwudziestu spośród nich był już na froncie, wszelako nosili przy boku pistolety automatyczne, których my, walczący na pierwszej linii, nie mogliśmy zdobyć za nic na świecie. Kiedy szliśmy ulicą zwróciłem uwagę, że nasz zaniedbany wygląd przyciąga wzrok przechodniów. Oczywiście, jak wszyscy żołnierze, którzy spędzili kilka miesięcy na froncie, prezentowaliśmy się żałośnie. Zdawałem sobie sprawę, że przypominam stracha na wróble. Skórzaną kurtkę miałem w łachmanach, wełniana czapka rozciągnęła się i nieustannie zsuwała mi się na jedno oko, z butów pozostały w zasadzie tylko powykręcane cholewki. Pozostali żołnierze wyglądali mniej więcej podobnie, poza tym byliśmy jeszcze brudni i nieogoleni, nic więc dziwnego, że ludzie gapili się na nas. Fakt ten jednak zaniepokoił mnie nieco i zacząłem pojmować, iż w ciągu ostatnich trzech miesięcy wydarzyło się coś niezwykłego.
Przez następnych kilka dni miałem okazję przekonać się na podstawie wielu oznak, że nie myliłem się w swoich pierwszych ocenach. W mieście zaszły ogromne zmiany. Dwie spośród nich szczególnie rzucały się w oczy: wyraźnie zmalało zainteresowanie cywilnych mieszkańców wojną oraz wróciły dawne podziały społeczne na biednych i bogatych — na klasy niższe i wyższe.
Powszechna obojętność wobec wojny była zaskakująca i prawdę powiedziawszy, wywoływała uczucie rozgoryczenia. Budziła ona również zdumienie wśród ludzi przyjeżdżających do Barcelony z Madrytu, a nawet z Walencji. Jedną z przyczyn tego było to, że Barcelona znajdowała się z dala od pól bitewnych; podobne objawy zaobserwowałem miesiąc później w Tarragonie, schludnym nadmorskim mieście, gdzie płynęło zgoła niczym nie zakłócone, normalne życie. Począwszy jednakże od stycznia w całej Hiszpanii zmalał, co znamienne, ochotniczy zaciąg do wojska. Chociaż w lutym, w Barcelonie, pierwszemu dużemu naborowi do Armii Republikańskiej towarzyszyła fala entuzjazmu, niemniej liczba żołnierzy nie powiększyła się znacząco. Mimo, że wojna trwała dopiero mniej więcej sześć miesięcy, rząd hiszpański został już zmuszony do przywrócenia obowiązkowego poboru, który, co prawda, jest rzeczą naturalną podczas wojny przeciwko innemu państwu, wszelako w warunkach wojny domowej wydaje się czymś niezwykłym. Niewątpliwie, powodem takiej sytuacji było rozczarowanie: nadzieje na rewolucję, które zagościły w ludzkich sercach w chwili wybuchu wojny, nie spełniły się. Zorganizowani w oddziałach milicji członkowie związków zawodowych, w przekonaniu, że walczą o władzę klasy robotniczej, przepędzili faszystów w ciągu pierwszych kilku miesięcy wojny do Saragossy. Tymczasem, zaczynało być coraz bardziej jasne, że rządy robotnicze są sprawą przegraną. Trudno zatem wobec tych okoliczności obwiniać zwykłych ludzi — a szczególnie miejski proletariat, czyli tych, z których podczas wszystkich wojen składają się żołnierskie szeregi — o skłonności do apatii. Widać to było na każdym kroku. Wszędzie słyszało się te same pytania: „Prawda, że ta wojna jest okropna? Kiedy się ona wreszcie skończy?" Zorientowani w sprawach politycznych ludzie bardziej zwracali uwagę na mordercze rozgrywki pomiędzy anarchistami i komunistami niż na walkę z Franco. Dla mas najważniejszą sprawą były niedobory żywności. Tak zwany front jawił się jako mityczne, odległe miejsce, gdzie znikała młodzież, albo pozostając tam na zawsze, albo też wracając po upływie trzech bądź czterech miesięcy z kieszeniami pełnymi pieniędzy. (Żołd dla żołnierzy milicji wypłacano zwykle z dołu, dopiero gdy szli na przepustkę.) Ranni, nawet ci kuśtykający o kulach, nie byli darzeni jakimś szczególnym zainteresowaniem. Przynależność do milicji wyszła z mody. Widać to było w sklepach, które są najlepszymi barometrami panujących gustów. Mimo, że podczas mojego pierwszego pobytu w Barcelonie były one nędznie zaopatrzone i w opłakanym stanie, to jednak ekwipunek dla żołnierzy milicji stanowił towar najważniejszy. Na każdej wystawie leżały furażerki, kurtki zapinane na zamek błyskawiczny, pasy typu Sam Browne, noże myśliwskie, manierki, kabury. Teraz sklepy te prezentowały się bez porównania lepiej, ale „wojnę" zepchnięto w nich na zaplecze. Kiedy, przed ponownym wyjazdem na front, kupowałem sobie tornister, zauważyłem, że trudno było dostać wiele rzeczy niezbędnych na froncie.
Tymczasem, prowadzona nieustannie propaganda z jednej strony przedstawiała w niekorzystnym świetle partyjne milicje, z drugiej zaś sławiła Armię Republikańską. Powstała w ten sposób nieco dziwna sytuacja. Począwszy od lutego, wszystkie siły zbrojne zostały teoretycznie włączone do Armii Republikańskiej. W oparciu o panujące w niej zasady zorganizowano — tylko na papierze — milicje: wprowadzono zróżnicowany żołd, nadawanie stopni wojskowych itd. Dywizje tworzono z tak zwanych mieszanych brygad, które miały się składać częściowo z oddziałów Armii Republikańskiej, a częściowo z oddziałów milicji. W praktyce doszło jednak wyłącznie do zmian w nazwach. I tak na przykład jednostki POUM, znane dotychczas jako Dywizja im. Lenina, przemianowano na 29 Dywizję. Ponieważ, aż do czerwca, tylko nieliczne oddziały Armii Republikańskiej dotarły na front, toteż milicje zachowały swoje odrębne zasady organizacyjne i specyficzny charakter. Na każdym kroku można było spotkać wykonane rękami rządowych propagandzistów napisy: „Potrzeba nam Armii Ludowej"1. Przez radio i ze szpalt prasy komunistycznej płynął nieustannie pod adresem milicji strumień krytyki, niekiedy bardzo złośliwej — twierdzono, że są one niezdyscyplinowane, źle wyszkolone itp. O Armii Republikańskiej natomiast zawsze mówiono, że jest „heroiczna". Będąc w zasięgu tej propagandy, można było częstokroć odnieść wrażenie, że zgłoszenie się na ochotnika na front przynosi ujmę, gdy tymczasem oczekiwanie na wezwanie przed oblicze komisji poborowej zasługuje na pochwałę. Ale wtedy, kiedy milicje stawiały czoła wrogowi, Armia Republikańska odbywała szkolenie na tyłach, o czym się jednak zbyt głośno nie mówiło. Powrót milicji na front wyglądał już inaczej: nie było przemarszy ulicami, nie było bicia w bębny, nie było powiewających flag. Żołnierzy wywożono dyskretnie pociągiem bądź ciężarówką o piątej rano. Tych parę oddziałów Armii Republikańskiej, które teraz udawały sę na front, szło, jak to dawniej bywało, w uroczystym pochodzie ulicami, ale i temu przemarszowi nie towarzyszył nadmierny entuzjazm z powodu powszechnego spadku zainteresowania wojną. Włączenie milicji do Armii Republikańskiej, mimo, że dokonało się jedynie na papierze, zostało umiejętnie wykorzystane przez propagandę prasową. Wszelkie zasługi przypisywano zawsze Armii Republikańskiej, a błędami obarczano konto milicji. Bywało, że te same oddziały były wynoszone pod niebiosa jako regularne wojsko i potępiane jako milicja.
Przede wszystkim stało się coś, co trudno było sobie wyobrazić, póki się tego nie przeżyło: uległy zaskakującej zmianie nastroje społeczne. Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Barcelony, sądziłem, że jestem w mieście, w którym niemal zniknęły podziały klasowe i majątkowe. I tak rzeczywiście było. „Szykowne" ubiory były czymś wyjątkowym, nikt przed nikim się nie płaszczył, nikt też nie przyjmował napiwków; kelnerzy, kwiaciarki, pucybuci patrzyli klientom prosto w oczy i zwracali się do nich „towarzyszu". Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że mam przede wszystkim do czynienia z mieszaniną pozorów i nadziei. Klasa robotnicza, mimo wiary w rozpoczętą rewolucję, nigdy się nie zjednoczyła, a przestraszeni burżuje udawali chwilowo robotników. Przypuszczalnie, w ciągu pierwszych miesięcy trwania rewolucji, wiele tysięcy ludzi dla ratowania swojej skóry ubrało się w kombinezony i wykrzykiwało rewolucyjne hasła. Teraz wszystko wracało do normy. Eleganckie hotele i restauracje zapełniły się bogatymi obywatelami, pałaszującymi drogie dania, a proletariat borykał się z ogromną zwyżką cen żywności, której nie towarzyszyła odpowiednia podwyżka płac. Poza tym, pomijając już nawet drożyznę, doskwierały jeszcze okresowe niedobory różnych towarów, co, rzecz jasna, uderzało bardziej w biednych niż w zamożnych. O ile zaopatrywanie hoteli i restauracji we wszystko czego dusza zapragnie nie przedstawiało chyba większych trudności, o tyle kolejki po chleb, oliwę i inne niezbędne produkty ciągnęły się kilometrami. Podczas poprzedniego pobytu w Barcelonie byłem zaskoczony, że nigdzie nie było widać żebraków, teraz jednakże roiło się od nich wszędzie. Na końcu Ramblas zawsze czychały przed sklepami delikatesowymi gromady bośonogich dzieci i otaczały wychodzących klientów domagając się jedzenia. „Rewolucyjne" wyrażenia wyszły z użycia. Rzadko się teraz zdarzało, aby nieznajomi zwracali się do siebie tu i camarada; mówiło się seńor i usted. Buenos dias zaczynało wypierać saJud. Kelnerzy na powrót przywdziali frakowe koszule, a sprzedawcy w sklepach znów zachowywali się służalczo. W sklepie z galanterią na Ramblas, do którego weszliśmy z żoną, aby kupić pończochy, ekspedient kłaniał się i zacierał ręce — ten zwyczaj zanikł już teraz nawet w Anglii, choć zdarzał się tam jeszcze dwadzieścia albo trzydzieści lat temu. Po cichu odżywała tradycja dawania napiwków. W miejsce rozwiązanych robotniczych patroli pojawiła się ponownie na ulicach przedwojenna policja i dzięki temu wiele zamkniętych uprzednio przez patrole kabaretów i luksusowych domów publicznych mogło otworzyć swoje podwoje.2 Niedobór tytoniu był drobnym, ale znaczącym przykładem, który ilustrował podporządkowanie wszystkiego interesom bogatszych klas. Dostawy tytoniu były tak skąpe, że ludzie sięgnęli po sprzedawane na ulicach papierosy wypełnione pokrajanymi korzeniami lukrecji. Raz wypaliłem kilka takich papierosów. (Wielu ludzi paliło je tylko raz.) Ponieważ Wyspy Kanaryjskie, gdzie uprawia się cały hiszpański tytoń, kontrolował Franco, przeto rząd dysponował jedynie tymi zapasami, które zgromadzono przed wojną. Zapasy te były tak skromne, że trafiki otwierano tylko raz na tydzień i po kilkugodzinnym staniu w kolejce każdy, komu dopisało szczęście, mógł sobie kupić paczuszkę tytoniu o wadze dwóch dekagramów. Sprowadzanie tytoniu z zagranicy teoretycznie nie wchodziło w grę, wiązałoby się ono bowiem z uszczupleniem rządowych rezerw złota, niezbędnych na zakup broni i dla zaspokojenia innych potrzeb. W rzeczywistości na rynek bez przerwy napływały droższe gatunki zagranicznych papierosów z przemytu — na przykład Lucky Stńkes — i w ten sposób powstało pole do spekulacji na wielką skalę. Szmuglowane papierosy sprzedawano oficjalnie w eleganckich hotelach oraz półoficjalnie na ulicach. Przeznaczone one były dla tych, którzy gotowi byli zapłacić za paczkę dziesięć peset (tyle wynosił dzienny żołd w milicji). Kontrabanda przynosiła korzyści bogatym i oni mieli w niej swój udział. Dla posiadaczy dużej gotówki, zakup czegokolwiek w dowolnej ilości — może z wyjątkiem chleba, który racjonowano skrupulatnie — nie stanowił problemu. Kilka miesięcy wcześniej, kiedy klasa robotnicza ciągle była, albo wydawało się, że była, u władzy, takie rażące różnice pomiędzy bogatymi i biednymi byłyby niemożliwe. Przypisywanie ich jednakże tylko zmianie władzy politycznej mogłoby być niesprawiedliwe. Jedną z przyczyn tego stanu rzeczy był fakt, że w Barcelonie żyło się bezpiecznie, na dobrą sprawę, o wojnie przypominały wyłącznie sporadyczne naloty. Ci, którzy byli w Madrycie, utrzymywali, iż panuje tam zupełnie odmienna sytuacja: w obliczu wspólnego zagrożenia, ludzie różnego pokroju połączyli się jakby więzami braterstwa. Zaiste, przygnębiający to widok, kiedy grubas zajada przepiórkę, a tymczasem dziecko żebrze o chleb. Wszelako nikła jest szansa, by ujrzeć taki obrazek, kiedy wokół biją z dział.
Dzień, a może dwa po ustaniu walk ulicznych przechodziłem, jak sobie przypominam, przez jedną z eleganckich ulic i zatrzymałem wzrok na cukierni. Na wystawie było całe mnóstwo wyszu Samych ciast i cukrów, które kosztowały majątek. Takie sklepy Spotyka się na Bond Street albo na Rue de la Paix. I pamiętam ogarniające mnie uczucia grozy i zdumienia na myśl, że w dotkniętym wojną i głodem kraju można jeszcze marnować pieniądze na takie zbytki. Nie chciałbym wszakże, aby ktoś, broń Boże, sądził, że jestem uosobieniem cnót. Po kilku miesiącach poniewierki niewymownie tęskniłem za porządnym jedzeniem i winem, za koktajlami, za amerykańskimi papierosami itd., itp. Nie odmawiałem sobie żadnych luksusów, niczego co było do kupienia za pieniądze. Pierwszy tydzień przed wybuchem walk ulicznych upłynął mi na załatwianiu różnych spraw, które łączyły się ze sobą w pewien szczególny sposób. Tak więc, jak już wspomniałem, zadbałem o to, aby mieć możliwie najwygodniejsze życie. Ponadto, przez cały tydzień dusza ledwo się we mnie kołatała na skutek przejedzenia i przepicia. Kiedy było mi niedobrze, kładłem się do łóżka na pół dnia; kiedy mi się poprawiało, znów pożerałem potworne ilości jedzenia i znów chorowałem. Równocześnie, w tajemnicy, podjąłem starania o kupno rewolweru. Strasznie chciałem mieć tę trudno osiągalną broń, która bardziej była przydatna podczas wojny okopowej niż karabin. Zgodnie z decyzją rządu, rewolwery przydzielano policjantom i oficerom Armii Republikańskiej, milicjom zaś ich odmówiono. W tej sytuacji trzeba było kupować je nielegalnie, z tajnych magazynów anarchistów. Dzięki mojemu przyjacielowi, anarchiście, udało mi się po wielu staraniach i kłopotach kupić 26-calowy, zniszczony pistolet automatyczny, który gwarantował celność strzału jedynie do pięciu metrów — uznałem, że lepszy taki niż żaden. Poza tym przedsięwziąłem wstępne kroki, aby opuścić szeregi milicji POUM. Pragnąłem przystąpić do takich oddziałów, z którymi wyślą mnie na front do Madrytu.
Od dawna rozpowiadałem, że zamierzam odejść z POUM. Najchętniej z czysto osobistych względów zaciągnąłbym się do anar-dliftów. Jeśli ktoś zapisał się do CNT, to mógł wstąpić do milicji FAL Dowiedziałem się jednak, że FAI wysłałaby mnie raczej do "kniei niż do Madrytu. Jak się okazało, aby wyjechać do Madrytu, powinienem zaciągnąć się do Brygady Międzynarodowej, a do tego potrzebna była rekomendacja członka partii komunistycznej. Odszukałem zatem kolegę zatrudnionego w hiszpańskim oddziale „Czerwonej Pomocy"3 i przedstawiłem mu swoją sprawę. Chyba bardzo pragnął mi pomóc, bo prosił abym, w miarę możliwości, zwerbował jeszcze innych Anglików z ILP. Gdybym cieszył się wówczas lepszym zdrowiem, pewnie od razu przystałbym na tę propozycję. Przed rozpoczęciem walk w Barcelonie wysłano by mnie najprawdopodobniej do Albacete i nie miałbym możliwości obejrzenia z bliska ulicznych potyczek. Kto wie, czy bym w tej sytuacji nie zawierzył oficjalnej wersji tych wydarzeń. Swoją drogą, nie wyobrażam sobie co bym czuł, gdyby mi przyszło, jako żołnierzowi pod rozkazami komunistów, znaleźć się podczas starć w Barcelonie naprzeciw towarzyszy z POUM, z którymi ciągle łączyły mnie więzi przyjaźni — byłoby to nie do zniesienia. Tymczasem pozostał mi jeszcze jeden tydzień urlopu i bardzo chciałem wyzdrowieć przed powrotem na front. Miałem poza tym do załatwienia pewną drobną sprawę — jedną z tych drobnych spraw, które zawsze rozstrzygają o naszym losie — musiałem mianowicie czekać, aż szewc uszyje mi nową parę butów nadających się do marszu. (Cała hiszpańska armia nie dysponowała parą butów, o rozmiarze, pasującym na mnie.) Mojemu koledze komuniście powiedziałem, że ostateczną decyzję powezmę później. Na razie chciałem odpocząć. Wpadł mi nawet do głowy pomysł, aby wyjechać z żoną na dwa lub trzy dni nad morze. Co za pomysł! Jak mogłem się nie zorientować, że panująca ówcześnie atmosfera polityczna nie sprzyjała tego rodzaju projektom.
Przecież w ten miejski pejzaż, w obszary luksusu i pogłębiającej się nędzy, w pozorną wesołość ulic, na których stały stragany z kwiatami, powiewały wielokolorowe flagi, i na których ponakle-jane były propagandowe plakaty, w przewalający się tłum wpisana była wyraźnie okropna atmosfera politycznej walki i nienawiści.
Ludzie o różnych zapatrywaniach dzielili się swoimi przeczuciami: „Czekają nas niedługo kłopoty" — powiadali. Wiadomo było, że coś wisi w powietrzu. Spór toczył się pomiędzy zwolennikami podsycania rewolucyjnego ognia, a tymi, którzy chcieli go zahamować lub nawet zdusić. Spierali się więc anarchiści z komunistami. Z politycznego punktu widzenia największą siłę w Katalonii stanowiła PSUĆ wraz z jej liberalnymi sojusznikami. Lecz była też inna siła o bliżej nieznanych możliwościach — CNT. Choć gorzej uzbrojona, choć program jej był mniej precyzyjny, to jednak była potężna liczbą swoich członków i licząca się dzięki pierwszorzędnej roli, którą odgrywała w przemyśle kluczowym. W tej sytuacji i przy takim układzie sił kłopoty musiały nadejść. W trosce o swoją pozycję, kontrolowany przez PSUĆ Generalite uznał za rzecz najważniejszą odebranie robotnikom broni. Jak już wcześniej pisałem „okrawanie' założonych przez partię milicji było w istocie podstępnym krokiem, który miał doprowadzić do ich likwidacji. Tymczasem, gwałtownie wzmacniano i zbrojono powołane na nowo pod broń przedwojenne siły policyjne, np. Gwardię Cywilną. Cel tych przedsięwzięć mógł być tylko jeden. Gwardia Cywilna była typową żandarmerią, jakich wiele w Europie i stała mniej więcej od stu lat na straży interesów klas posiadających. Wydano zarazem dekret głoszący, że wielka broń znajdująca się w rękach prywatnych powinna być oddana władzom. Nikt, rzecz jasna, nie podporządkował się temu aktowi prawnemu; nie było złudzeń co do tego, że rozbrojenie anarchistów może się odbyć tylko przy użyciu siły. Z powodu cenzurowania gazet pojawiły się plotki mętne i sprzeczne — o drobnych potyczkach, które wybuchały w całej Katalonii. Uzbrojone jednostki policji przeprowadzały w różnych ośrodkach ataki na fortece anarchistów. W Puiojcerda, na francuskiej granicy, gdzie wysłano oddział karabinierów, aby przejął nadzorowany poprzednio przez anarchistów urząd celny, Poległ Antonio Martin, znany działacs anarchistyczny.4 Podobne wypadki wydarzyły się w Figueras i chyba w Tarragonie. W Barcelonie doszło do szeregu organizowanych i spontanicznych starć na robotniczych przedmieściach. Od pewnego czasu mordowali się wzajemnie członkowie CNT i UGT; po tych zabójstwach urządzono w kilku przypadkach ogromne prowokacyjne pogrzeby obliczone na wzniecenie politycznej nienawiści. Nieco wcześniej, w związku z zabiciem wybitnego działacza CNT, setki tysięcy członków tej organizacji wzięło udział w pochodzie. Pod koniec kwietnia, wkrótce po moim przyjeździe do Barcelony, zamordowano Roldana Cortada, aktywistę UGT — sprawcą był chyba ktoś z CNT. Na mocy decyzji rządu zamknięto wszystkie sklepy i zorganizowano potężną procesję żałobną, w której szły głównie oddziały Armii Republikańskiej, a ich przemarsz trwał dwie godziny. Oglądałem to widowisko z hotelowego okna i nie ogarniał mnie entuzjazm. Wiadomo było, że ten tak zwany pogrzeb był po prostu demonstracją siły; jeszcze kilka takich przedstawień, a doszłoby do rozlewu krwi. Tej samej nocy moją żonę i mnie obudziły odgłosy strzelaniny dochodzące z odległego o sto, czy dwieście metrów Plaża de Catalunya. Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że zabito jakiegoś człowieka z CNT, a zrobił to przypuszczalnie ktoś z UGT. Oczywista sprawcami wszystkich tych morderstw byli najprawdopodobniej prowokatorzy. O stanowisku zagranicznej prasy kapitalistycznej wobec utarczek komunistów z anarchistami, niech zaświadczy szeroki rozgłos, jaki nadano sprawie zabójstwa Roldana, podczas gdy mord popełniony w odwecie — starannie przemilczano.
Zbliżał się 1 Maja i zaczęło się mówić o ogromnej demonstracji, w której miała wziąć udział zarówno CNT jak i UGT. Przywódcy CNT — bardziej umiarkowani niż ich zwolennicy — od dłuższego czasu dążyli do osiągnięcia porozumienia ż UGT; głównym ich hasłem było w istocie połączenie dwóch bloków związkowych w jedną potężną koalicję. Proponowali oni, aby CNT oraz UGT kroczyły w demonstracji ramię przy ramieniu, manifestując w ten spoób solidarność. W ostatniej chwili jednak pochód odwołano. Nie ulegało wątpliwości, że doprowadziłby on do zamieszek. Tak więc, dzień pierwszego maja minął bez żadnych wydarzeń. Powstała natomiast dziwna sytuacja. Otóż Barcelona, tak zwane rewolucyjne miasto, była chyba jedynym ośrodkiem miejskim w Europie (wyjąwszy kraje pod rządami faszystów), w którym nie obchodzono tego święta. Przyznaję jednak, że odetchnąłem z ulgą. Kontyngent żołnierzy z ILP miał iść w części pochodu przeznaczonej dla POUM, a wszyscy spodziewali się kłopotów. Najbardziej obawiałem się, aby nie dać się wplątać w jakąś bezsensowną potyczkę uliczną. Maszerowanie za czerwonymi sztandarami, na których widnieją budujące hasła, a potem wyprawa na tamten świat z powodu kuli wystrzelonej przez nieznanego osobnika z erkaemu umieszczonego w górnym oknie budynku nie jest, moim zdaniem, najbardziej pożytecznym rodzajem śmierci — znam inne.


1 Pełna nazwa tego wojska brzmiała: Republikańska Armia Ludowa (przyp. tłum.).

2 W przypisie Orwella do pierwszego wydania tej książki czytamy: „Robotnicze patrole zamknęły, jak podawano, 75 procent domów publicznych" . W znalezionej po jego śmierci erracie pisze on: „Przypis należy zmienić, brakuje mi wystarczających dowodów na to, że w pierwszych dniach wojny liczba prostytutek zmniejszyła się o 75 procent. Podejrzewam, że anarchiści trzymali się zasady „kolektywizowania" domów publicznych, a nie likwidowania ich. Przeciwko prostytucji rozpętano jednakże nagonkę (plakaty itp.) i faktem jest, że zamknięte na początku wojny eleganckie domy publiczne i kabarety ze striptizem zostały po roku ponownie otwarte.

3 Międzynarodowa Organizacja Pomocy Rewolucjonistom zwana Międzynarodową Czerwoną Pomocą — organizacja działająca od 1922 r.; powstała na mocy decyzji IV Kongresu Międzynarodówki Komunistycznej. MOPR zajmowała się udzielaniem pomocy prześladowanym uczestników walk rewolucyjnych, (przyp. tłum.).

4 W znalezionej po śmierci Orwella erracie pisze on: Jak się dowiaduję, moje informacje na temat tego incydentu są niedokładne i mylne.


Rozdział dziesiąty



Trzeciego maja, około południa, mój kolega mijając mnie w hotelowym holu rzucił w moim kierunku: „Słyszałem, że coś niedobrego stało się w Miejskiej Centrali Telefonicznej". Z wielu powodów nie zwróciłem wówczas uwagi na tę informację.
Jeszcze tego samego popołudnia, między godziną trzecią a czwartą, kiedy znajdowałem się w połowie Ramblas, usłyszałem za plecami odgłosy wystrzałów. Odwróciłem się i ujrzałem paru młodzieńców z karabinami. Mieli oni szyje przewiązane czerwono-czarnymi chustami anarchistów i skręcali w boczną uliczkę, która odchodziła od Ramblas w kierunku północnym. Można się było domyślić, że ich strzały były odpowiedzią na salwy z wysokiej, ośmiokątnej wieży (chyba była to wieża kościelna), górującej nad tą uliczką. „Zaczęło się!" — przyszło mi natychmiast do głowy. Myśl ta wcale mnie nie zaskoczyła — przecież od wielu dni wszyscy spodziewali się, że „to" może się zacząć w każdej chwili. Uświadomiłem sobie, że powinienem bezzwłocznie wrócić do hotelu i sprawdzić co się dzieje z moją żoną. Tymczasem, grupa anarchistów rozstawiona u wylotu bocznej uliczki odpędzała ludzi krzycząc do nich, aby nie przebiegali przez Unię ognia. Rozbrzmiewało coraz więcej salw. Pociski z wieży przelatywały w poprzek ulicy i ogarnięty paniką tłum ruszył pędem w dół Ramblas, byle tylko znaleźć się jak najdalej od strzelaniny. Dookoła słychać było zgrzyt, to właściciele sklepów opuszczali stalowe żaluzje. Zauważyłem, jak dwóch oficerów Armii Republikańskiej, trzymając ręce na rewolwerach, przezornie wycofywało się przeskakując od drzewa do drzewa. Znajdujący się przede mną tłum przelewał się w kierunku stacji metra, która mieściła się w połowie Ramblas, szukając tam schronienia. Od razu postanowiłem, że nie pójdę śladem tych ludzi. Mógłbym przecież tkwić później w podziemnej pułapce godzinami. Nagle podbiegł do mnie i chwycił mnie za ramię amerykański lekarz, który był z nami na froncie. Był niezwykle podniecony.
— Chodź, musimy się dostać do hotelu Falcon. (Hotel Falcon był czymś w rodzaju pensjonatu i mieszkali w nim głównie żołnierze milicji na przepustkach.) Chłopaki z POUM zwołali tam zebranie. Zaczęły się kłopoty. Musimy trzymać się razem.
— Co się dzieje, do cholery? — zapytałem.
Lekarz powiódł mnie za ramię. Nazbyt był podniecony, aby wyrażać się sensownie. Okazało się, że znajdował się akurat na Płaza de Catalunya, kiedy przed Miejską Centralą Telefoniczną obsługiwaną głównie przez pracowników zrzeszonych w CNT zajechało kilka ciężarówek wypełnionych uzbrojonymi żołnierzami Gwardii Cywilnej1, którzy natychmiast przystąpili do szturmowania budynku. Zaraz potem przybyli anarchiści i awantura rozpoczęła się na dobre. Pojąłem, co było wcześniejszą przyczyną kłopotów w owym dniu. Otóż — rząd domagał się przekazania centrali i żądanie to spotkało się oczywiście z odmową.
Kiedy szliśmy w dół ulicy przemknęła obok nas nadjeżdżająca z przeciwnego kierunku ciężarówka. Siedziało w niej pełno uzbrojonych w karabiny anarchistów. Przed nami leżał na stosie
W znalezionej po śmierci Orwella erracie pisze on: „Ciągle używam w tych rozdziałach nazwy «Gwardia Cywilna*, gdy tymczasem powinno być «Gwardia Natarcia*. Pomyliłem się dlatego, że w Katalonii Gwardia Natarcia nosiła inne mundury niż oddziały przysłane później z Walencji. Ponadto Hiszpanie nazywają wszystkie tego rodzaju formacje la guardia. Pakt, że jeśli tylko sprzyjały temu okoliczności, oddziały Gwardii Cywilnej przechodziły częstokroć na stronę Franco, nie obciąża w niczym Gwardii Natarcia, która istniała od czasów Drugiej Republiki. Główne jednak uwagi dotyczące powszechnej wrogości wobec la guardia i roli jaką odegrała ona w wydarzeniach barcelońskich pozostają nadal w mocy". uzbrojonych w karabiny anarchistów. Przed nami leżał na stosie materaców obdarty młody człowiek i trzymał lekki karabin maszynowy. Dotarliśmy do hotelu Falcon, który znajdował się na końcu Ramblas, a tam, w holu wejściowym, kotłował się tłum. Panowało ogromne zamieszanie, nikt nie wiedział co należy robić i nikt też nie był uzbrojony z wyjątkiem ochrony budynku, czyli garstki żołnierzy z oddziałów szturmowych. Poszedłem do Miejskiego Komitetu POUM, który mieścił się niemal naprzeciw wejścia po drugiej stronie ulicy. Na piętrze, tam gdzie zwykle wypłacano żołnierzom milicji żołd, również tłoczyła się ciżba. Jakiś wysoki, dość przystojny cywil o bladej twarzy, który wydawał ze stojącej w rogu kupki pasy i ładownice, usiłował zaprowadzić porządek. Na razie nigdzie nie było widać karabinów. Mój lekarz gdzieś przepadł — chyba były już pierwsze ofiary i wzywano pomocy — pojawił się natomiast jeszcze jeden Anglik. Chwilę później wysoki cywil wraz z kilkoma mężczyznami zaczęli wynosić z pomieszczeń biurowych naręcza karabinów i rozdawali je wszystkim wokół. Ponieważ Anglik i ja byliśmy obcokrajowcami, patrzono na nas nieco podejrzliwie i nikt nie kwapił się, aby dać nam karabiny. Później przyszedł jednakże pewien żołnierz milicji, którego spotkałem na froncie, i rozpoznał mnie. Dzięki niemu, aczkolwiek niechętnie, wręczono nam jednak karabiny.
Z dala dochodziły odgłosy strzelaniny, a ulice ziały pustką. Mówiono, że nie sposób przedostać się w górę Ramblas. Gwardia Cywilna obsadziła wszystkie budynki w strategicznych punktach i otwierała ogień do każdego przechodnia. Miałem ochotę podjąć ryzyko i wrócić do hotelu, ale rozchodziły się pogłoski, że lada chwila może nastąpić atak na Komitet i powinniśmy być w gotowości. Zarówno w całym budynku, jak i przed nim, na chodniku, a także na schodach zebrały się grupki ludzi, którzy prowadzili ożywione dyskusje. Nikt chyba nazbyt dobrze nie wiedział, co się działo. Udało mi się jedynie wywnioskować z tych rozmów, że Gwardia Cywilna zaatakowała Miejską Centralę Telefoniczną, i że przejęła różne punkty o strategicznym znaczeniu, co zapewniało jej kontrolę nad innymi budynkami zajmowanymi przez robotników. Powszechnie wyobrażano sobie, że ta formacja „poluje" nie tylko na CNT, ale w ogóle na klasę robotniczą. Godny podkreślenia jest fakt, że bodaj nikt wówczas nie obarczał winą rządu. Gwardia Cywilna była dla biedniejszych klas w Barcelonie czymś na podobieństwo oddziałów „Czarno-brunatnych"2 i prawdopodobnie święcie wierzono, że przystąpiła ona do tego ataku z własnej inicjatywy. Po tym co usłyszałem, poczułem się od razu inaczej. Cała sprawa zaczęła być dla mnie jasna. Z jednej strony CNT, z drugiej zaś — policja. Nie darzę żadną szczególną miłością robotnika wyidealizowanego, jaki pojawia się w wyobraźni mieszczańskiego komunisty. Ale kiedy widzę prawdziwego robotnika z krwi i kości w walce ze swoim naturalnym wrogiem policjantem, nie muszę sobie zadawać pytania, po czyjej jestem stronie.
Upłynęło wiele czasu, a w naszej części miasta nie wydarzyło się chyba nic. Jakoś nie przyszło mi do głowy, że mógłbym zadzwonić do hotelu i dowiedzieć się, co się dzieje z moją żoną. Byłem przekonany, że centrala telefoniczna przestała pracować — w rzeczywistości telefony nie działały tylko przez parę godzin. W dwóch budynkach znajdowało się bodaj trzysta osób. Byli to przeważnie ludzie z najuboższej klasy, z bocznych uliczek w portowych dzielnicach; znalazły się tu też kobiety, niektóre z dziećmi na ręku, i gromada obdartych małych chłopców. Przypuszczam, że większość z nich nie miała zielonego pojęcia co się dzieje, a trafili oni do budynku POUM szukając po prostu schronienia. Była także pewna ilość żołnierzy na przepustkach i grupa obcokrajowców. Według moich obliczeń przypadało na nas wszystkich około sześćdziesięciu karabinów. Tłum nadal oblegał biuro na piętrze domagając się karabinów, odpowiadano jednak, że się skończyły. Służący w milicji młodzi chłopcy traktowali, jak się zdaje, całe to wydarzenie jako rodzaj pikniku. Grasowali oni wśród ludzi usiłując skraść broń jej posiadaczom. Niedługo przyszło mi czekać, by jeden z nich, używając chytrego podstępu, porwał mój karabin i natychmiast gdzieś przepadł. Znów więc zostałem bez broni, miałem jedynie swój niewielki pistolet automatyczny i jeden magazynek do niego. Ściemniło się. Poczułem głód, a tymczasem w Falconie nie było nadziei na otrzymanie czegoś do zjedzenia. Wyślizgnęliśmy się razem z kolegą na obiad do jego hotelu nie opodal. Na ulicach było pusto, głucho i zupełnie ciemno, we wszystkich sklepach opuszczono stalowe żaluzje, nie było natomiast jeszcze-barykad. Zanim wpuszczono nas do hotelu musieliśmy pokonać nie lada przeszkodę: drzwi wejściowe były zamknięte na klucz i zabarykadowane. Po naszym powrocie dowiedziałem się, że Centrala Telefoniczna pracuje. Poszedłem więc do biura na piętrze, aby zadzwonić do żony. W całym budynku, co znamienne, nie było książki telefonicznej, a ja tymczasem nie znałem numeru hotelu Continental. Straciłem około pół godziny chodząc od pokoju do pokoju w poszukiwaniu spisu, aż wreszcie znalazłem przewodnik, w którym był ten numer. Z żoną nie udało mi się jednak połączyć. Szczęśliwym trafem dodzwoniłem się natomiast do Johna McNaira, przedstawiciela ILP w Barcelonie. Od niego dowiedziałem się, że wszystko jest w porządku i że nikogo nie zastrzelono. On z kolei pytał, czy nie mamy kłopotów w Miejskim Komitecie. Odpowiedziałem mu, że nie mielibyśmy kłopotów, gdyby były papierosy. Traktowałem te słowa jako żart, tymczasem pół godziny później pojawił się McNair z dwoma paczkami Lucky Strikes. Przyszedł, nie zważając na nieprzeniknione ciemności, na chodzące po mieście patrole anarchistów, które zatrzymywały go dwukrotnie i mierząc do niego z pistoletów żądały okazania dokumentów. Nigdy nie zapomnę tego drobnego aktu bohaterstwa. Papierosy bardzo się nam przydały.
Nieomal w każdym oknie ulokowano uzbrojone straże, a na dole, na ulicy, mała grupa żołnierzy z oddziałów szturmowych, zatrzymywała i poddawała kontroli nielicznych przechodniów. Podjechał samochód patrolowy anarchistów. Był najeżony bronią. Obok kierowcy siedziała piękna czarnowłosa dziewczyna w wieku około osiemnastu lat i przyciskała do kolan erkaem. Włóczyłem się przez dłuższy czas po budynku chcąc poznać jego rozkład. Był on jednak zbudowany bez jednolitego planu i okazało się to niemożliwe. Na każdym kroku zalegały „typowe" śmieci — połamane meble i potargane papiery, co stanowi nieunikniony produkt rewolucji. Ludzie spali wszędzie; na uszkodzonej kanapie w korytarzu cichutko chrapały dwie ubogie kobiety z portowej dzielnicy. Zanim POUM przejęła ten budynek mieścił się w nim kabaret. W kilku pokojach znajdowały się sceny i na jednej z nich stał zniszczony, duży fortepian. W końcu jednak znalazłem to, czego szukałem — zbrojownię. Nie miałem pojęcia, czym to wszystko może się skończyć i dlatego chciałem koniecznie zdobyć broń. Tak często słyszałem, że wszystkie rywalizujące partie — PSUĆ, POUM, a także CNT-FAI — posiadają magazyny broni w Barcelonie, iż nie mogłem uwierzyć, aby w dwóch głównych budynkach POUM znajdowało się tylko tych pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt karabinów, które widziałem. Pokój służący jako zbrojownia był nie pilnowany i miał liche drzwi, toteż wyważenie ich nie przysporzyło mi i mojemu koledze Anglikowi żadnych kłopotów. Kiedy dostaliśmy się do środka okazało się, że nas nie okłamano — broni już nie było. Znaleźliśmy tylko około dwóch tuzinów przestarzałych modeli małokalibrowych karabinków i kilka dubeltówek, ale amunicji do żadnego z tych typów broni nie udało się odszukać. Poszedłem do biura na piętrze i zapytałem, czy nie mają nabojów do pistoletu. Niestety, nie mieli. Stało tam natomiast parę skrzynek z granatami dostarczonych przez któryś z samochodów patrolowych anarchistów. Te prymitywne granaty odpalało się przez potarcie czegoś w rodzaju zapałki umieszczonej na górnym końcu i zdarzało się często, że wybuchały samorzutnie. Kilka z nich włożyłem do jednej z moich ładownic.
Cała podłoga była zajęta przez śpiących ludzi. Z któregoś pokoju dobiegał bez końca płacz dziecka. Chociaż był maj, noc była zimna. Nad jedną z kabaretowych scen wisiała podniesiona kurtyna. Zerwałem ją pomagając sobie nożem i otuliwszy się w nią zapadłem w kilkugodzinną drzemkę. Pamiętam, że zakłóciła mi sen myśl o tych okropnych granatach, które mogły wysadzić mnie w powietrze, gdybym tylko położył się na nich zbyt gwałtownie. O trzeciej rano zostałem obudzony przez wysokiego, przystojnego mężczyznę, który był chyba dowódcą. Wręczył mi on karabin i wysłał mnie do pilnowania jednego z okien. Usłyszałem od niego, że Salasa, szefa policji — odpowiedzialnego za atak na Centralę Telefoniczną — aresztowano. (Dowiedzieliśmy się później, że w rzeczywistości pozbawiono go tylko stanowiska. Niemniej wiadomość ta umocniła powszechnie głoszony pogląd, jakoby Gwardia Cywilna działała bez rozkazu). Wraz z nastaniem świtu przystąpiono do
wznoszenia dwóch barykad: przed Miejskim Komitetem i przed hotelem Falcon. Barcelońskie ulice brukowane są kwadratowymi kamieniami wyśmienicie nadającymi się do stawiania ścian. Pod ich nawierzchnią zaś znajdują się drobniutkie kamyczki, którymi z powodzeniem można wypełniać worki. Wznoszenie tych barykad było niezwykłym i pięknym widowiskiem. Wiele bym dał, aby móc je sfotografować. Długie rzędy mężczyzn, kobiet i całkiem małych dzieci wyrywały bruk, rozwoziły go wózkiem, który skądś wydobyto, i nosiły tam, i z powrotem worki ze żwirem, uginając się pod ich ciężarem. Wszyscy oni promienieli energią i zapałem, okazywanymi przez Hiszpanów zawsze wtedy, kiedy już zdecydują się przystąpić do wykonania jakiejś pracy. W drzwiach Miejskiego Komitetu stała dziewczyna, niemiecka Żydówka, ubrana w zapinane na kolanach milicyjne spodnie, które sięgały jej do kostek i przyglądała się z uśmiechem na twarzy. Nie minęło kilka godzin i już barykady wznosiły się na wysokość głowy, już u otworów strzelniczych stanęli żołnierze, a za jedną z barykad płonęło ognisko i smażono jajka.
Odebrano mi znów karabin i na dobrą sprawę, nie było żadnych pożytecznych zajęć, którym można by się poświęcić. Postanowiliśmy zatem z moim kolegą Anglikiem wrócić do hotelu Continental. Gdzieś z dala, ale chyba nie z Ramblas, dobiegały odgłosy palby. Po drodze zajrzeliśmy do hali targowej. Otwartych było jedynie parę straganów i oblegał je tłum ludzi pochodzących z robotniczych dzielnic na południe od Ramblas. Zaledwie tam weszliśmy, kiedy na zewnątrz rozległ się potężny huk wystrzałów karabinowych, zadrżały szyby w szklanym dachu i ludzie rzucili się ku tylnym wyjściom. Mimo to kilka straganów nadal było czynnych. Udało się nam więc wypić po filiżance kawy i kupić kawałek sera z koziego mleka, który wetknąłem pomiędzy moje granaty. Kilka dni później przydał mi się ten ser i to bardzo.
Na rogu ulicy, w miejscu, gdzie dzień wcześniej widziałem rozpoczynających strzelaninę anarchistów, wznosiła się teraz barykada. Stojący za nią człowiek (ja byłem po drugiej stronie ulicy), wrzasnął do mnie, abym uważał. Żołnierze Gwardii Cywilnej strzelali z wieży kościelnej do każdego bez wyjątku przechodnia. Zawahałem się chwilę, a potem puściłem się pędem przez otwartą przestrzeń; i rzeczywiście pocisk zaświstał koło mnie w nieprzyjemnie małej odległości. Idąc ciągle drugą stroną ulicy zbliżyłem się do budynku Komitetu Wykonawczego POUM. Stojący w jego drzwiach żołnierze z oddziałów szturmowych również podniesionymi głosami ostrzegali przed grożącym niebezpieczeństwem — nie zrozumiałem wówczas tych krzyków. Od budynku oddzielały mnie drzewa oraz kiosk z gazetami (w Hiszpanii takimi ulicami środkiem biegnie szeroki deptak) i nie mogłem się zorientować, o co im chodzi. Wszedłem do hotelu Continental, upewniłem się, że wszystko jest w porządku, umyłem twarz i wróciłem do siedziby Komitetu Wykonawczego (znajdowała się około stu metrów poniżej) po rozkazy. Tymczasem z różnych kierunków odezwał się ryk ognia karabinów i cekaemów prawie porównywalny do łoskotu bitwy. Właśnie spotkałem Koppa i pytałem go co mamy robić, gdy w dole, na ulicy rozległa się seria przeraźliwych detonacji. Huk był tak wielki, że nabrałem przekonania, iż ktoś chyba strzela do nas z działa polowego. W rzeczywistości były to tylko ręczne granaty, które wybuchając między budynkami, powodują dwukrotnie więcej hałasu niż zwykle.
Kopp wyjrzał przez okno, założył do tyłu rękę, w której trzymał laseczkę, powiedział: „sprawdźmy" i ruszył, jak zwykle beztroski, schodami w dół, a ja podążyłem za nim. Grupka żołnierzy z oddziałów szturmowych rzucała tuż zza progu granaty na bruk w sposób przypominający grę w kręgle. Wybuchały one w odległości dwudziestu metrów powodując zatrważające i ogłuszające grzmoty, które mieszały się z dźwiękami karabinowej palby. Na środku ulicy, spoza kiosku z gazetami, sterczała głowa podobna kubek w kubek do orzecha kokosowego wystawionego na targu. Była to głowa żołnierza milicji, znanego mi bardzo dobrze Amerykanina. Musiało upłynąć trochę czasu zanim zdałem sobie sprawę z tego, co się dzieje. W pobliżu gmachu POUM znajdowała się kawiarnia o nazwie Cafe Moka, a nad nią był hotel. Dzień wcześniej, weszło do tej kawiarni dwudziestu, albo trzydziestu uzbrojonych gwardzistów i kiedy wybuchnęły walki, zajęli oni budynek i zabarykadowali się w nim. Przypuszczalnie obsadzili to miejsce zgodnie z rozkazem i miało ono stanowić pozycję wyjściową do późniejszego ataku na biura POUM. Wczesnym rankiem gwardziści próbowali wyjść na zewnątrz i doszło do strzelaniny, w której wyniku zginął jeden z nich, a jeden żołnierz z oddziałów szturmowych został ciężko ranny. W tej sytuacji pierzchnęli oni z powrotem do kawiarni, lecz kiedy nadchodził ulicą Amerykanin, otworzyli do niego ogień, mimo że był nieuzbrojony. Amerykanin ten ukrył się za kioskiem i teraz żołnierze z oddziałów szturmowych miotali granaty, aby ponownie wepchnąć Gwardię Cywilną za drzwi.
Kopp jednym spojrzeniem ocenił sytuację, przedarł się do przodu i odsunął rudego Niemca z oddziałów szturmowych, który właśnie wyciągał zębami zawleczkę z granatu. Krzyknął, aby wszyscy odeszli od drzwi i zwrócił się do nas w kilku językach, że trzeba uniknąć rozlewu krwi. Następnie wyszedł przed budynek, na oczach żołnierzy Gwardii Cywilnej, ostentacyjnie wyciągnął pistolet i położył go na bruku. Podobnie uczyniło dwóch hiszpańskich oficerów milicji i we trójkę wolno ruszyli w kierunku drzwi, gdzie tłoczyli się gwardziści. Nie postąpiłbym tak nawet gdyby mi ktoś proponował dwadzieścia funtów. Zbliżali się oni nieuzbrojeni do oniemiałych z przerażenia żołnierzy, którzy trzymali w rękach załadowane karabiny. Jakiś blady ze strachu gwardzista w samej koszuli wyszedł zza drzwi, aby pertraktować z Koppem. Panicznym gestem wskazywał na dwa leżące na bruku granaty-niewypały. Kopp zawrócił i powiedział nam, abyśmy spróbowali je odpalić. Żołnierz z oddziałów szturmowych dał ognia z karabinu do jednego z nich i nastąpił wybuch, potem wypalił do pozostałego, lecz nie trafił. Poprosiłem go o karabin, klęknąłem i wystrzeliłem do drugiego granatu. Wstyd się przyznać, ale również chybiłem. Był to mój jedyny strzał w ciągu tych zamieszek. Ulicę pokrywała warstwa potłuczonego szkła, które pochodziło z napisu umieszczonego nad Cafe Moka. Dwa zaparkowane przed budynkiem samochody (był wśród nich samochód służbowy Koppa) były podziurawione kulami i miały rozbite szyby na skutek wybuchu granatów.
Kopp zabrał mnie znów na górę i przedstawił sytuację. Powinniśmy bronić budynków POUM, gdyby zostały zaatakowane. Zgodnie jednak z nadesłanymi przez przywódców POUM instrukcjami, mieliśmy pozostać w defensywie i unikać otwierania ognia, jeśli to tylko było możliwe. W pobliżu, po drugiej stronie ulicy, znajdował się kinematograf Poliorama, nad nim zaś było muzeum, a wysoko ponad linią dachu mieściło się małe obserwatorium, które wieńczyły dwie bliźniaczo podobne kopuły. Ponieważ kopuły te górowały nad ulicą, wystarczyło zatem umieścić tam kilku żołnierzy z karabinami, aby udaremnić jakikolwiek atak na budynki POUM. Dozorcy pilnujący kinematografu okazali się członkami CNT, nie było więc kłopotów ze swobodnym wchodzeniem i wychodzeniem. W tej sytuacji Gwardia Cywilna w Cafe Moka nie powinna stanowić dla nas zagrożenia; gwardziści nie rwali się do walki i byliby szczęśliwi, gdyby pozwolono im ujść z życiem. Kopp przypominał, że zgodnie z rozkazami nie wolno otwierać ognia, póki do nas nie będą strzelać, albo póki nie zaatakują naszych budynków. Chociaż Kopp o tym nie mówił, zrozumiałem jednak, że przywódcy POUM byli wściekli, iż wplątano ich w tę kabałę. Uznali oni wszakże, że muszą stanąć po stronie CNT.
W obserwatorium ulokowano już żołnierzy. Następne trzy dni i trzy noce minęły mi na dachu Polioramy, skąd schodziłem jedynie na posiłki do hotelu naprzeciw. Chociaż nie byłem narażony na żadne niebezpieczeństwo i dokuczały mi tylko głód i nuda, zaliczyłbym jednak ten okres do najbardziej nieznośnych chwil w moim życiu. Przypuszczam, że trudno byłoby doświadczyć czegoś, co by bardziej zniechęcało, sprawiało większy zawód, i co by wreszcie bardziej szarpało nerwy niż te koszmarne dni podczas walk ulicznych.
Siedziałem na dachu i ze zdumieniem przyglądałem się temu całemu szaleństwu. Z okienka w obserwatorium można było podziwiać widok w promieniu wielu mil — jeden za drugim, szereg wysokich, wysmukłych domów, szklane kopuły i fantastyczne faliste dachy, zdobne we wspaniałe zielono-miedziane dachówki; hen, na wschodzie, połyskiwało bladoniebieskie morze — ujrzałem je po raz pierwszy od chwili przyjazdu do Hiszpanii. Ale całe to ogromne milionowe miasto popadło, że tak powiem, w stan wściekłej bezwładności: wszczynano koszmarny hałas, ale panował bezruch. Skąpane w słońcu ulice zupełnie opustoszały. Zamarło wszelkie życie i tylko grad pocisków wysypywał się zza barykad oraz z obłożonych workami z piaskiem okien. Żaden pojazd nie przemknął po bruku; wzdłuż Ramblas stały gdzieniegdzie unieruchomione tramwaje, z których uciekli motorniczy, gdy tylko zaczęły się walki. I bez chwili przerwy, bez najmniejszego wytchnienia, jak deszcz tropikalny, dzwonił w uszach piekielny łoskot zwielokrotniony echem odbitym od ścian tysięcy budynków. Świst, grzechot, ryk — bywało, że hałas był spowodowany tylko kilkoma strzałami, bywało, że wzmagał się on przechodząc w ogłuszającą kanonadę, lecz nigdy nie ustał za dnia i punktualnie, wraz z nastaniem następnego świtu, odzywał się znowu.
Co, do licha, się działo, kto z kim walczył, kto zwyciężał? — trudno się było z początku zorientować. Mieszkańcy Barcelony są tak nawykli do walk ulicznych i tak obeznani z topografią miasta, że wiedzą instynktownie, która z partii politycznych obsadzi którą z ulic i który z budynków. Cudzoziemiec znajduje się w beznadziejnej sytuacji. Patrząc z obserwatorium dostrzegłem, że Ramblas, która była jedną z głównych ulic w mieście, stanowi linię podziału. Na prawo od niej robotnicze dzielnice były jednolicie anarchistyczne. Na lewo zaś, w krętych uliczkach trwały bezładne walki, tą stroną jednakże władały głównie PSUĆ i Gwardia Cywilna. Powyżej, na bliższym nam końcu Ramblas, na Plaża de Catalunya, sytuacja była tak skomplikowana, że gdyby nie partyjne flagi, które powiewały nad każdym budynkiem, nie wiadomo by było kto jest kim. Hotel Colon, kwatera główna PSUĆ, który górował nad Plaża de Catalunya, był tutaj najważniejszym punktem orientacyjnym. W oknie, tuż przy przedostatnim „o", w ogromnym rozstrzelonym napisie Hotel Colon, umieszczono karabin maszynowy. Mógł on omiatać plac siejąc śmierć. W odległości stu metrów na prawo od nas, w dole Ramblas, znajdował się duży dom towarowy, którego boczne wystawy, obłożone workami z piaskiem, wychodziły wprost na nasze obserwatorium. Był on obsadzony przez JSU, czyli przez młodzieżową ligę PSUĆ (odpowiednik Ligi Młodych Komunistów w Anglii). Młodzież opuściła swoją czerwoną flagę i wywiesiła narodową flagę Katalonii. Na Miejskiej Centrali Telefonicznej, to jest w miejscu, gdzie zaczęły się kłopoty, obok flagi katalońskiej, powiewała flaga anarchistyczna. Osiągnięto tam coś w rodzaju tymczasowego kompromisu i w rezultacie praca centrali przebiegała bez zakłóceń, a z budynku nie prowadzono ostrzału.
Na naszym stanowisku panował dziwny spokój. Gwardziści opuścili stalowe żaluzje w Cafe Moka i zbudowali barykadę z rzuconych na stos kawiarnianych mebli. Później wznieśli oni jeszcze jedną barykadę: sześciu z nich wyszło na dach naprzeciw nas, ułożyło materace i zatknęło katalońską flagę. Wyglądało jednak na to, że nie spieszno im było do walki. Kopp zawarł z nimi następujący układ: jeśli oni nie otworzą do nas ognia, to i my nie będziemy do nich strzelać. Zdążył się on nawet zaprzyjaźnić z żołnierzami z Gwardii Cywilnej i odwiedził ich kilkakrotnie w Cafe Moia. Rozumie się, że wszystko co nadawało się w kawiarni do picia zostało przez nich zarekwirowane. Ofiarowali oni Koppowi piętnaście butelek piwa. Kopp natomiast zrewanżował się im jednym z naszych karabinów — ten prezent miał być zadośćuczynieniem za karabin, który w jakiś sposób stracili poprzedniego dnia. Tak czy inaczej, siedzenie na dachu budziło we mnie mieszane uczucia. Niekiedy byłem najzwyczajniej w świecie znudzony tym wszystkim, nie zwracałem uwagi na piekielny hałas i na długie godziny zagłębiałem się w lekturze całej serii książek z biblioteki Penguin'a, które szczęśliwym trafem udało mi się kupić kilka dni wcześniej. Innym razem zaś uświadamiałem sobie, że jestem obserwowany z odległości pięćdziesięciu metrów przez uzbrojonych żołnierzy. Czułem się poniekąd, jakbym znów znajdował się w okopach; kilkakrotnie złapałem się na tym, że na gwardzistów mówiłem „faszyści". Najczęściej było nas tam na._górze sześciu. Dwóch żołnierzy umieściliśmy na straży w każdej ź obserwacyjnych wież, podczas gdy reszta siedziała poniżej, na ołowianym dachu, osłonięta jedynie kamienną balustradą. Bardzo dobrze zdawałem sobie sprawę, że gwardziści mogą lada chwila otrzymać telefoniczny rozkaz otwarcia ognia. Uzgodniliśmy wprawdzie z nimi, że zawiadomią nas o tym wcześniej, nie było jednak pewności, czy dotrzymają oni umowy. Ale tylko raz doszło do takiej sytuacji, kiedy zdawało się, że kłopoty się zaczęły. Jeden ze znajdujących się naprzeciw gwardzistów, uklęknął i zaczął strzelać zza barykady. Pełniłem właśnie służbę w obserwatorium. Wycelowałem w niego karabin i wrzasnąłem:
— Hej! Nie strzelaj do nas!
— Co?
— Nie strzelaj, bo my też zaczniemy strzelać!
— Nie, nie! Nie strzelałem do was. Spójrz, o tam na dole!
Karabinem wskazał na boczną ulicę, która biegła z tyłu bu
dynku. I rzeczywiście, za rogiem przemykał się jakiś młody człowiek w niebieskim kombinezonie, z karabinem w ręku. Najwidoczniej wybrał on sobie gwardzistę na dachu za cel.
— Strzelałem do niego. Ale on strzelał pierwszy. (Jestem prze
konany, że mówił prawdę.) Nie chcemy do was strzelać. Jesteśmy
przecież takimi samymi robotnikami jak wy.
Pozdrowił mnie antyfaszystowskim gestem, który mu odwzajemniłem.
— Nie zostało wam piwa?
— Nie, już się skończyło.
Jeszcze tego samego dnia jakiś żołnierz ze znajdującego się opodal budynku obsadzonego przez JSU uniósł karabin i ni stąd, ni zowąd, nagle do mnie wypalił, kiedy wychylałem się przez okno. Chyba wydałem mu się kuszącym celem. Nie odpowiedziałem ogniem. Chociaż strzelał z odległości zaledwie stu metrów, to jednak pocisk przeleciał na tyle daleko, że nie trafił nawet w dach obserwatorium. I znów poziom umiejętności strzeleckich Hiszpanów ocalił mi życie. Kilkakrotnie jeszcze częstowano mnie kulami z tego budynku.
Piekielny łoskot strzelaniny nie ustawał. Z moich obserwacji wynikało, że walki po obu stronach miały defensywny charakter. Wszyscy po prostu siedzieli w budynkach oraz za barykadami i zawzięcie strzelali do przeciwników. Mniej więcej o pół mili od nas biegła ulica, przy której stały, niemal dokładnie naprzeciw siebie, główne kwatery CNT i UGT. Z tamtego rejonu dochodził hałas o ogromnym natężeniu. Na drugi dzień, po ustaniu walk, przechodziłem tą ulicą i szyby w wystawach przypominały sito. (Większość sklepikarzy w Barcelonie przyklejała na szybach wystawowych taśmę papierową na krzyż i dzięki temu po uderzeniu pocisku nie rozpadały się one na kawałki.) Niekiedy grzechot karabinów i cekaemów bywał przerywany wybuchami ręcznych granatów. Zdarzało się też, że w długich odstępach czasu następowały przerażające eksplozje. Było ich chyba około dwunastu i nie mogłem się wówczas zorientować, co je powoduje. Odgłosy tych eksplozji mogły wskazywać, że były to bomby lotnicze, ale taką możliwość należało wykluczyć, gdyż nigdzie w pobliżu nie było samolotów. Dowiedziałem się później i można to chyba uznać za prawdę, że prowokatorzy odpalali duże ilości materiałów wybuchowych w celu wywołania powszechnej paniki i zamieszania. Z dział jednakże nie strzelano. Nasłuchiwałem, czy gdzieś nie pobrzmiewają, wprowadzenie bowiem do akcji artylerii oznaczało by, że sprawy zaczęły przybierać poważny obrót (artyleria jest decydującym czynnikiem podczas walk ulicznych). Później można było przeczytać w gazetach fantastyczne opowieści o zionących ogniem bateriach dział, wszelako nikt nie potrafił wskazać takiego budynku, który zostałby trafiony armatnim pociskiem. Trudno w końcu nie rozpoznać odgłosów kanonady artyleryjskiej, jeśli się do nich przywykło.
Prawie od początku zaczęło brakować żywności. Zaopatrywanie w nią piętnastu czy dwudziestu żołnierzy milicji, którzy przebywaliby w budynku Komitetu Wykonawczego POUM, nastręczało trudności, ponieważ na Ramblas gwardziści ciągle strzelali z ukrycia, jedzenie przynoszono dla nich pod osłoną ciemności z hotelu Faicon i nie wystarczało dla wszystkich. W tej sytuacji, kto z nas tylko mógł, ten chodził na posiłki do hotelu Continentai. Continental" został „skolektywizowany" przez GeneraJite, a nie, jak większość hoteli, przez CNT bądź UGT i uważano go za teren neutralny. Zanim jeszcze doszło do walk hotel już był zapełniony - niezwykłym towarzystwem i dosłownie pękał w szwach. Gościli w nim dziennikarze, podejrzani osobnicy, reprezentujący pełną gamę politycznych poglądów, amerykański lotnik w służbie rządu, rozmaici agenci komunistyczni, a wśród nich tęgi, groźnie wyglądający Rosjanin, z przyczepionym do pasa rewolwerem i „zgrabną" małą bombką, o którym mówiono, że jest agentem OGPU i nadano mu przydomek Charlie Chan. Ponadto, zamieszkiwało ten hotel kilka zamożnych rodzin hiszpańskich sympatyzujących chyba z faszystami, dwóch albo trzech rannych żołnierzy z Brygady Międzynarodowej, grupa wracających do Francji kierowców ogromnych francuskich ciężarówek z ładunkiem pomarańczy, którzy musieli przerwać jazdę z powodu walk i wreszcie sporo oficerów Armii Republikańskiej. Armia Republikańska jako całość zachowywała w czasie walk neutralność, niemniej pewna liczba jej żołnierzy wymknęła się z koszar i wzięła udział w ulicznych potyczkach na własną rękę; we wtorek rano widziałem kilku z nich na barykadzie POUM. U zarania tych wydarzeń, nim Jeszcze zaczęły doskwierać niedobory żywności i nim prasa przystąpiła do rozpalania nienawiści, ludzie skłonni byli uważać je za żart. Mówili oni, że przecież co roku dochodzi do podobnych zajść. George Tioli, włoski dziennikarz i wielki nasz sympatyk, wszedł do hotelu w splamionych krwią spodniach. Był on w mieście, gdyż chciał się rozejrzeć w sytuacji i kiedy akurat opatrywał jakiegoś rannego żołnierza, ktoś dla kawału rzucił do niego ręcznym granatem. Na szczęście Tioli nie odniósł poważniejszych obrażeń. Przypominam sobie jego uwagę, że kamienie brukowe w Barcelonie powinny być numerowane. Uniknięto by wtedy wielu kłopotów przy wznoszeniu i burzeniu barykad. Pamiętam też kilku żołnierzy z Brygady Międzynarodowej, którzy siedzieli w moim pokoju hotelowym, kiedy właśnie wróciłem zmęczony, głodny i brudny, po nocnej warcie. Zachowywali oni całkowitą neutralność wobec tych wydarzeń. Jeśli byliby wierni swojej partii, to powinni byli, jak przypuszczam, nalegać, abym przeszedł na drugą stronę, nie mówiąc już o obezwładnieniu mnie i odebraniu mi granatów, których miałem pełne kieszenie. Tymczasem oni litowali się nade mną, że jestem na przepustce i muszę stać na warcie na dachu. Powszechnie panowała następująca opinia: „To tylko utarczki pomiędzy anarchistami a policją i nie mają one dużego znaczenia". Pomimo tego, że walki się rozszerzały i przybywało ofiar, gotów jestem przyjąć, iż ta opinia była bliższa prawdy od oficjalnej wersji wydarzeń, według której mieliśmy do czynienia z planowanym powstaniem.
Mniej więcej w środę (5 maja) nastąpiły jakby pewne zmiany. Opuszczone żaluzje w sklepach sprawiały, że ulice wyglądały koszmarnie. Nieliczni przechodnie, których jakieś sprawy wyciągnęły na dwór, przemykali się tam i z powrotem wymachując białymi chusteczkami. Na pewnym placyku w połowie Ramblas, gdzie nie zagrażały kule, gazeciarze zachęcali głośno do kupna gazet, mimo, że ulica opustoszała. Solidaridad Obrera, anarchistyczne pismo, które ukazało się we wtorek, uznała atak na Miejską Centralę Telefoniczną za „gigantyczną prowokację" (lub użyto słów o podobnym sensie). Środowe wydanie tego pisma natomiast było już utrzymane w innym tonie: nawoływało do powrotu do pracy. Ten sam apel ogłaszali również przywódcy anarchistów. Atak na Centralę Telefoniczną zbiegł się mniej więcej w czasie z napadem na niechronioną redakcję gazety POUM La Batalia. Chociaż Gwardia Cywilna zajęła lokal, gazetę tę udało się wydrukować w innym miejscu i trochę jej egzemplarzy rozprowadzono. Wzywała ona wszystkich do pozostania na barykadach. Ludzie gubili się w domysłach, czym też ta przeklęta awantura się skończy. Nie wątpię, że nikt jeszcze wówczas nie opuścił barykady, jednakże wszyscy mieli już powyżej uszu tej bezsensownej walki, która nie mogła rzecz jasna doprowadzić do żadnego rozsądnego rozwiązania. Przekształcenie tych zamieszek w wojnę domową, w pełnym tego słowa znaczeniu, mogło być równoznaczne z oddaniem zwycięstwa Franco. Takie obawy jak słyszałem, wygłaszano wszędzie. Na podstawie różnych wypowiedzi można się było zorientować, że zarówno w owym czasie, jak i od samego początku postulaty szeregowych członków CNT sprowadzały się jedynie do dwóch żądań: zwrotu Centrali Telefonicznej i rozbrojenia znienawidzonej Gwardii Cywilnej. Gdyby Generalite gotów był przyrzec ich spełnienie, to ani chybi w ciągu dwóch godzin nie byłoby śladu barykad. Ale wiadomo było, że Generaiite się nie ugnie. Rozchodziły się niepokojące pogłoski. Powiadano, że rząd w Walencji wysyła sześć tysięcy żołnierzy, którzy mają okupować Barcelonę, i że naprzeciw nich stanie pięć tysięcy anarchistów oraz oddziały POUM, wycofane z aragońskiego frontu. Z tych dwóch plotek tylko ta pierwsza okazała się prawdziwa. Siedząc na wieży obserwacyjnej widzieliśmy małe szare kontury okrętów wojennych, zbliżających się do portu. Douglas Moyle, który był marynarzem, powiedział nam, że przypominają mu one brytyjskie niszczyciele. W rzeczy samej to były brytyjskie niszczyciele, ale jeszcze wtedy o tym nie wiedzieliśmy.
Tego samego wieczoru dowiedzieliśmy się, że czterystu gwardzistów poddało się na Plaża de Espafia i przekazali oni swoją broń anarchistom. Ponadto krążyła wiadomość o przejęciu przez CNT kontroli nad przedmieściami (głównie dzielnice robotnicze). Wszystko wskazywało na to, że szala zwycięstwa przechyla się na naszą stronę. Ale zanim nastała noc, wezwał mnie Kopp i z grobową miną powiedział mi, że według informacji, które właśnie otrzymał, rząd zamierza wyjąć POUM spod prawa i wydać jej wojnę. Wiadomość ta była dla mnie szokiem. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, w jaki sposób będzie się prawdopodobnie próbowało przedstawić później te wydarzenia. Wyobraźnia podpowiadała mi, że po zaprzestaniu walk cała wina spadnie na najsłabszą partię, czyli na POUM, która w związku z tym najlepiej nadawała się do roli kozła ofiarnego. Nie mogliśmy w tej sytuacji nadal zachowywać neutralności. Jeśli zatem rząd wydałby nam wojnę, to nie mielibyśmy innego wyjścia, jak tylko się bronić. Nietrudno też było przewidzieć, że gwardziści znajdujący się obok naszego budynku Komitetu Wykonawczego, dostaną rozkaz, aby nas zaatakować. Naszą jedyną szansą było uprzedzić ich w ataku. Kopp czekał przy telefonie na rozkazy. Gdybyśmy otrzymali jednoznaczną informację, że POUM została zdelegalizowana, należało wówczas natychmiast rozpocząć przygotowania do zajęcia Cafe Moka.
Nie zapomnę długiego, koszmarnego wieczoru, który przyszło nam spędzić w ufortyfikowanym budynku. Zamknęliśmy stalowe kraty przed frontowym wejściem, a za nimi stanęła barykada z kamiennych płyt pozostawionych przez prowadzących remont robotników. Udaliśmy się do naszego magazynu broni. Karabinów mieliśmy dwadzieścia jeden sztuk, uwzględniając te na dachu Polioramy, oraz jeden zepsuty i do każdego z nich było około pięćdziesięciu naboi. Ponadto, znajdowało się jeszcze kilka tuzinów bomb, kilka pistoletów i rewolwerów, i to już wszystko. Do ataku na Cafe Moka — gdyby do niego miało dojść — zgłosiło się na ochotnika mniej więcej dwunastu żołnierzy, w większości Niemców. Powinniśmy nacierać od dachu, oczywiście pomiędzy północą a świtem i zaskoczyć ich. Co prawda gwardzistów było więcej, ale za to wśród nas panował silniejszy duch walki i mimo, że podczas tej akcji ofiary byłyby nieuniknione, jednak gotowi byliśmy ją podjąć. Poza kilkoma tabliczkami czekolady nie mieliśmy w budynku nic do jedzenia. Ponadto rozeszła się pogłoska, że „oni" zamierzają odciąć nam dopływ wody. (Nikt nie wiedział, kto to są ci „oni". Mógł to być rząd, który rozciągnął kontrolę nad wodociągami, ale też mogła to być CNT — nikt nie znał prawdy.) Wiele czasu zajęło nam napełnianie wodą wszystkich misek w umywalniach, wszystkich wiader, które udało się znaleźć, i wreszcie piętnastu opróżnionych butelek po piwie ofiarowanych Koppowi przez gwardzistów.
Po sześćdziesięciu godzinach prawie bez snu byłem w podłym nastroju i ze zmęczenia słaniałem się na nogach. Było już późno. Żołnierze ułożyli się do snu na parterze za barykadą, zajmując całą powierzchnię podłogi. Mały pokoik z kanapą na piętrze postanowiliśmy przeznaczyć na punkt opatrunkowy. Tymczasem, co znamienne, w budynku nie było ani jodyny, ani bandaży. Moja żona przyszła z hotelu ofiarując swoje usługi jako pielęgniarka. Ja natomiast wyciągnąłem się na kanapie, chcąc sobie zafundować półgodzinną drzemkę przed atakiem na Cafe Mąka, podczas którego, jak sądziłem, przyjdzie mi naprawdę zginąć. Pamiętam, że przytroczony do pasa pistolet wgniatał mi się w krzyże powodując nieznośny ucisk. Przypominam sobie też, jak zerwałem się później na równe nogi i zobaczyłem stojącą obok mnie żonę. Dzień był już w pełni, nic się nie wydarzyło, rząd nie wypowiedział wojny POUM, wody nie odcięto i poza nielicznymi strzałami na ulicy wszystko przebiegało normalnie. Żona powiedziała mi, że nie miała serca mnie budzić i spała w hotelu w jednym z pokojów od frontu.
Tego popołudnia nastąpiło coś w rodzaju zawieszenia broni. Strzelanina osłabła i ulice z zadziwiającą szybkością zapełniły się przechodniami. W kilku sklepach podniesiono żaluzje, a na targ napłynął olbrzymi tłum ludzi, pragnących kupić coś do jedzenia. Stragany były jednak prawie puste, a tramwaje w dalszym ciągu stały unieruchomione. Żołnierze z Gwardii Cywilnej wciąż tkwili za barykadą w Cafe Moica; żadna ze stron nie odwołała swoich ludzi z ufortyfikowanych budynków. Wszyscy uganiali się za żywnością. Zewsząd dobiegały te same pełne niepokoju pytania: „Jak myślisz, już się to skończyło? A może się znów zacznie?" „To", czyli walki, urosło do rangi klęski żywiołowej, podobnej do huraganu albo do trzęsienia ziemi, która dotykała każdego z nas bez wyjątku i której nikt nie był w stanie powstrzymać. I rzeczywiście, niemal natychmiast — sądzę, że rozejm trwał jedynie parę godzin, choć wydawały się one minutami — rozległ się gwałtowny łoskot karabinowej strzelaniny. Zahuczało jak grom z jasnego nieba w czerwcowy dzień i kto żyw rzucił się do ucieczki. Z trzaskiem opadły stalowe żaluzje, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyludniły się ulice i „to" zaczęło się od nowa.
Rozgoryczony i miotany wściekłością wróciłem na moje stanowisko na dachu. Kiedy bierze się udział w takich wydarzeniach, to, jak sądzę, w pewnym sensie tworzy się historię. Powinno się zatem mieć z tych względów poczucie historycznej roli. Ale w rzeczywistości jest inaczej, zawsze bowiem w takich chwilach drobne sprawy przesłaniają wszystko inne. Ani razu w ciągu walk nie przeprowadziłem poprawnej analizy sytuacji, choć odlegli o setki mil dziennikarze nie mieli z tym najmniejszych trudności. Podczas żałosnych potyczek na śmierć i życie, nie oddawałem się rozważaniom nad ich rzeczywistymi przyczynami, lecz najzwyczajniej w świecie moje myśli zaprzątały przede wszystkim niewygoda i nuda, których doświadczyłem siedząc dniami i nocami na owym przeklętym dachu. Do tego jeszcze doskwierał potęgujący się głód — nikt z nas bowiem nie miał nic „konkretnego" w ustach od poniedziałku. Przez cały ów okres żyłem jednym pragnieniem: zaraz jak tylko skończy się ta cała awantura, jak najprędzej wracać na front. To było trudne do zniesienia. Po stu piętnastu dniach na pierwszej linii wróciłem wynędzniały do Barcelony, aby zaznać wygód i wypoczynku; przyszło mi tymczasem siedzieć na dachu naprzeciw, podobnie jak ja znudzonych żołnierzy Gwardii Cywilnej, którzy co pewien czas machali do mnie i zapewniali głośno, że są „robotnikami" (co miało znaczyć, że żywią nadzieje, iż nie będę do nich strzelał), i którzy bez wątpienia otworzyliby ogień, gdyby otrzymali odpowiedni rozkaz. Jeśli to miała być historia, to trudno było odnieść takie wrażenie. Tamte dni, przypominały raczej najgorsze chwile na froncie, kiedy brakowało ludzi i wydłużano nam służbę wartowniczą. Zamiast dokonywać bohaterskich czynów, trzeba było trwać na posterunku, a znudzony, słaniający się na nogach z niewyspania żołnierz zupełnie obojętniał na to, co się wokół niego działo.
W hotelu znajdował się bardzo zróżnicowany tłum, a większość z tych ludzi nie śmiała wystawić nosa za drzwi. Dojrzewała wśród nich okropna atmosfera podejrzliwości. Różne osoby „zarażone" szpiegomanią krążyły po budynku szepcąc o innych, że są wywiadowcami bądź komunistów, bądź trockistów, bądź anarchistów, bądź kogo tam jeszcze. Tęgi rosyjski agent brał po kolei na stronę zagranicznych uchodźców i przekonywująco wyjaśniał im, że cała ta awantura jest wynikiem spisku anarchistów. Przyglądałem mu się nie bez pewnego zainteresowania, gdyż spotkałem oto po raz pierwszy kogoś, kogo zawodem było opowiadanie kłamstw — nie licząc dziennikarzy. Było coś odpychającego w tym karykaturalnym życiu, które toczyło się w eleganckim hotelu za opuszczonymi żaluzjami i wśród hałasu strzałów karabinowych. Frontowa jadalnia opustoszała kiedy pocisk przeszedł przez szyby i rozłupał kolumnę. Goście stłoczyli się w ciemnym pokoju na zapleczu . nie wystarczyło dla wszystkich stolików. Zmalała ilość kelnen z nich będąc członkami CNT, przystąpiła do strajku generalnego. Zdjęli oni zatem na pewien czas frakowe koszule, chociaż posiłki nadal podawano z udawanym namaszczeniem. Nie zmienia to wszakże faktu, że nie było prawie co jeść. W ów czwartek głównym daniem była jedna sardynka na osobę. Od wielu dni brakowało chleba, a nawet zapasy wina topniały tak szybko, że piliśmy coraz starsze roczniki, płacąc za nie coraz wyższe ceny. Te niedobory żywności utrzymywały się jeszcze przez kilka dni po wygaśnięciu walk. Trzy dni z rzędu, jak pamiętam, przyszło nam z żoną jeść na śniadanie kawałek sera z koziego mleka, nie mając ani chleba, ani nic do popicia. Tylko pomarańcze były towarem występującym w obfitości. Przynieśli je do hotelu w dużych ilościach francuscy kierowcy ciężarówek. Sprawiali oni wrażenie chuligańskiej paczki. Były wśród nich krzykliwie ubrane hiszpańskie dziewczyny i masywnie zbudowany ładowacz w niebieskiej bluzie. Gdyby tylko sytuacja była inna, dyrektor hotelu, przysadzisty snob, zrobiłby wszystko, aby uprzykrzyć im życie, a nocleg dla nich z pewnością by się nie znalazł. Na razie jednak cieszyli się oni sympatią, gdyż w odróżnieniu od pozostałych gości, mieli swoje własne zapasy chleba i wszyscy przymawiali się do nich o ten rarytas.
Owa noc była ostatnią, jaką spędziłem na dachu. Nazajutrz wszystko wskazywało, ze walki mają się ku końcowi. Owego dnia — w piątek — nie strzelano już, moim zdaniem, tak bardzo. Trudno było ustalić z całą pewnością, czy oddziały z Walencji rzeczywiście przybyły (w istocie przybyły tego dnia wieczorem). Rząd przekazywał w audycjach radiowych uspokajające i zastraszające zarazem apele. Nawoływano do powrotu do domu, grożąc aresztowaniem tym wszystkim, którzy po oznaczonej godzinie będą jeszcze nosić broń. Wprawdzie nikt na te apele nie zwracał uwagi, niemniej barykady wszędzie pustoszały. Nie mam wątpliwości, ze działo się tak głównie z powodu niedoboru żywności. Na każdym kroku można było usłyszeć uwagi: „Nie mamy już co jeść.
Trzeba wracać do pracy." Tymczasem Gwardia Cywilna, która nie musiała się martwić o swoje racje żywnościowe, dopóki cokolwiek do jedzenia było jeszcze w mieście, mogła nadal pozostawać na swoich posterunkach. Po południu na ulicach toczyło się już nieomal normalne życie, chociaż opuszczone barykady ciągle stały. Zaludniły się Ramblas, większość sklepów była otwarta — oraz co było najbardziej optymistyczne — drgnęły i zaczęły kursować tramwaje, tworzące dotąd przez długi czas zastygłe korki. Gwardia Cywilna wciąż okupowała Cafe Moka i nie rozebrała barykady. Niektórzy z gwardzistów wystawili na chodnik fotele i siedzieli w nich trzymając na kolanach karabiny. Przechodząc tamtędy mrugnąłem do jednego z żołnierzy, a on odwzajemnił mi się całkiem szczerym uśmiechem; bez wątpienia rozpoznał mnie. Z budynku Centrali Telefonicznej ściągnięto anarchistyczną flagę i powiewała tam tylko flaga katalońska. Oznaczało to, że robotnicy zostali ostatecznie pokonani. Zdałem sobie sprawę — choć może nie tak jasno jak powinienem, gdyż przeszkodziła mi w tym moja polityczna ignorancja — że gdy tylko rząd poczuje się pewniej, zaczną się prześladowania. Doznałem ogromnej ulgi, kiedy ucichł piekielny łoskot strzelaniny, kiedy można było kupić jedzenie i kiedy wreszcie powstała możliwość zażycia odrobiny wypoczynku, i spokoju przed powrotem na front.
Bodaj późnym wieczorem owego dnia pojawiły się na ulicach oddziały z Walencji. Była to Gwardia Natarcia — jeszcze jedna formacja podobna do Gwardii Cywilnej i Karabinierów (czyli żołnierzy pełniących funkcje policyjne) — oraz doborowe jednostki republikańskie. Pojawili się oni nagle, jakby wyrośli spod ziemi. Co krok można było spotkać na ulicach dziesięcioosobowe patrole, złożone z wysokich mężczyzn w szarych lub błękitnych mundurach. Wszyscy oni mieli przewieszone przez plecy karabiny i na każdy patrol przypadał jeden erkaem. Tymczasem należało wykonać pewne delikatne zadanie. Chodziło mianowicie o przyniesienie za wszelką cenę z powrotem do budynku POUM sześciu karabinów, których używaliśmy podczas służby wartowniczej w wieżach obserwatorium i które tam ciągle leżały. Problem stanowiło przeniesienie ich przez ulicę. Należały one do uzbrojenia budynku, ale wyjście z nimi na dwór oznaczało pogwałcenie rządowego dekretu.
Gdyby nas więc zatrzymano z karabinami w rękach, zostalibyśmy niechybnie aresztowani, a co najgorsze broń by skonfiskowano. Nie mogliśmy sobie pozwolić na utratę sześciu karabinów mając ich w budynku zaledwie dwadzieścia sześć. Wyprowadzenie w pole patroli Gwardii Natarcia nie przedstawiało trudności. Niebezpieczni dla nas byli żołnierze Gwardii Cywilnej w Cafe Moka. Wiedzieli oni dobrze, że mamy w obserwatorium karabiny i mogli narobić rabanu, widząc jak je przenosimy. Każdy z nas pozbył się części garderoby, przewiesił karabin przez lewe ramię, kolbę wetknął pod pachę, a lufę do nogawki. Były to niestety długie Mausery. Nawet dla kogoś tak wysokiego jak ja, noszenie długiego Mausera jest kłopotliwe. Schodzenie po krętych schodach z obserwatorium z zupełnie usztywnioną lewą nogą było doprawdy męką. Na ulicy od razu zdaliśmy sobie sprawę z tego, że możemy się poruszać jedynie niezwykle wolno, tak wolno, aby nie trzeba było zginać kolan. Dostrzegłem przed kinem grupkę ludzi, którzy z zaciekawieniem mi się przyglądali, kiedy posuwałem się z prędkością żółwia. Często zastanawiałem się, co też mogli oni sobie o mnie pomyśleć. Ranny w wojnie? W każdym razie, wszystkie karabiny udało się przemycić na drugą stronę ulicy bez przeszkód.
Na drugi dzień żołnierze z Gwardii Natarcia byli wszędzie. Paradowali po ulicach niczym zdobywcy. Ani chybi rząd zorganizował demonstrację siły, by w ten sposób zastraszyć społeczeństwo, choć było już jasne, że nie będzie ono stawiało oporu. Jeśli naprawdę istniałaby groźba wybuchu nowych zamieszek, trzymano by wówczas żołnierzy Gwardii Natarcia w koszarach i nikt by ich nie wypuszczał na ulicę w małych grupkach. Były to wspaniałe oddziały, o niebo lepsze od innych, widzianych w Hiszpanii. Choć byli ci żołnierze poniekąd „wrogami", patrząc na nich, nie mogłem się oprzeć uczuciu podziwu. Ale tym niemniej byłem nieco zdumiony przyglądając się im, jak kroczyli tam i z powrotem. 'Przywykłem do widoku obszarpanej, źle uzbrojonej milicji i nie przyszło mi do głowy, że Republika może mieć takie oddziały. Robił na mnie wrażenie nie tylko dobór żołnierzy, ale przede wszystkim ich broń. Wszyscy oni byli wyposażeni w nowiutkie karabiny znane pod nazwą „karabinów rosyjskich" (do Hiszpanii trafiały z ZSRR lecz jak podejrzewam, wyprodukowano je w Ameryce). Miałem okazję przyjrzeć się jednemu tego typu egzemplarzowi. Co prawda, daleko mu było do doskonałości, niemniej był znacznie lepszy od okropnych starych rusznic, którymi posługiwaliśmy się na froncie. Na dziesięciu żołnierzy Gwardii Natarcia przypadał jeden erkaem, a poza tym każdy z nich miał pistolet automatyczny. Na froncie posiadaliśmy jeden karabin maszynowy na około pięćdziesięciu ludzi, pistolety i rewolwery można było zdobyć jedynie nielegalnie. W gruncie rzeczy sytuacja wszędzie wyglądała podobnie, choć nie zwracałem dotąd na to uwagi. Gwardia Cywilna oraz Karabinierzy, których w ogóle nie wysyłano na front, byli nie tylko lepiej od nas uzbrojeni, ale też o niebo lepiej przyodziani. Przypuszczam, że tak już się dzieje podczas wszystkich wojen: ciągle ten sam kontrast pomiędzy wypielęgnowaną policją na tyłach, a obdartymi żołnierzami na froncie. Mniej więcej po upływie dwóch dni stosunki oddziałów Gwardii Cywilnej z ludnością ułożyły się na ogół dobrze. Pierwszego dnia doszło jednak do pewnych zgrzytów. Niektórzy żołnierze działając, jak podejrzewam, zgodnie z instrukcjami zaczęli zachowywać się prowokacyjnie. Wsiadali oni grupami do tramwajów, przeszukiwali pasażerów, i jeśli znaleźli u kogoś w kieszeni legitymację CNT, darli ją na kawałki i deptali. Takie zachowanie wywoływało awantury z uzbrojonymi anarchistami i jedna albo dwie osoby zostały zabite. Jednak po niedługim czasie żołnierze Gwardii Natarcia przestali zachowywać się jak zdobywcy i stosunki stały się bardziej życzliwe. Dało się zauważyć, że po jednym czy dwóch dniach pobytu, większość z nich poderwała sobie dziewczyny.
Barcelońskie walki dostarczyły rządowi w Walencji, od dawna upragnionego, pretekstu do rozciągnięcia pełniejszej kontroli nad Katalonią. Milicje robotnicze miały zostać „okrojone" i wcielone do Armii Republikańskiej. Nad Barceloną powiewała flaga Hiszpańskiej Republiki — widziałem ją bodaj po raz pierwszy, nie licząc faszystowskiego okopu. Barykady przed budynkami PSUĆ pozostały nietknięte i co więcej, wiele z nich stało aż do czerwca. Gwardia Cywilna w dalszym ciągu okupowała strategiczne punkty. Z warowni CNT zabierano duże ilości broni, chociaż nie wątpię, że sporo jej uchroniono przed konfiskatą. Ukazująca się nadal La Batalia, została do tego stopnia ocenzurowana, że pierwsza strona była niemal zupełnie biała. Gazet PSUĆ nie cenzurowano i na ich łamach pojawiły się płomienne artykuły domagające się likwidacji POUM, którą okrzyknięto zamaskowaną faszystowską organizacją. Agenci PSUĆ rozpowszechniali po całym mieście rysunek następującej treści: postać uosabiająca POUM ściąga maskę oznaczoną sierpem i młotem, spod której wyłania się szkaradna, fanatyczna twarz napiętnowana swastyką. Widać z tego, że oficjalna wersja barcelońskich walk została już ustalona: miało to być powstanie wzniecone wyłącznie przez faszystowską „piątą kolumnę", czyli przez POUM.
Zakończenie walk spowodowało zagęszczenie i tak już okropnej atmosfery podejrzeń i wrogości w hotelu. Rzucane na prawo i lewo oskarżenia sprawiły, że nie można było być neutralnym. Urzędy pocztowe podjęły na nowo pracę i zaczęły nadchodzić gazety z zagranicy. Pomieszczone w nich relacje z walk, nie tylko, że były napastliwe i stronnicze, ale jeszcze w znacznym stopniu mijały się z faktami. Podejrzewam, że część komunistów będących świadkami tych wydarzeń była zaskoczona ich interpretacją. Ale cóż, musieli rzecz jasna trzymać swoją stronę. Spotkawszy się znów z naszym przyjacielem komunistą zostałem przez niego zapytany, dlaczego nie przeszedłem do Brygady Międzynarodowej. Byłem tym nieco
zdziwiony.
— Wasze gazety piszą, że jestem faszystą — odpowiedziałem
— przychodząc z POUM będę z pewnością uznany za politycznie
podejrzanego.
— Ależ co tam znowu, nie ma sprawy. Przecież wykonywałeś
tylko rozkazy.
Czułem się zmuszony powiedzieć mu, że po tej całej awanturze nie mógłbym już wstąpić do jakiejkolwiek kontrolowanej przez komunistów jednostki. Przecież mogłoby to oznaczać, że wcześniej czy później zostanę wykorzystany do walki przeciw klasie robotniczej. Nie dało się przewidzieć, kiedy znów wybuchną podobne zajścia, lecz jeśli w ogóle musiałbym podczas ich trwania posługiwać się karabinem, to strzelałbym z niego po stronie ludzi pracy, a nie do nich. Wykazał on duże zrozumienie dla takiej postawy. Tym niemniej teraz, atmosfera stała się zupełnie inna. Nie można już było jak dotychczas bezkarnie powiedzieć „wybacz pan, ale mam odmienne poglądy", albo też wychylić jednego głębszego z kimś, kto przypuszczalnie był politycznym przeciwnikiem. W hotelowym holu dochodziło niekiedy do ostrych sprzeczek. A więzienia pękały już w szwach. Oczywiście, po zakończeniu walk anarchiści zwolnili swoich więźniów. Natomiast osoby zaaresztowane przez Gwardię Cywilną — w większości trzymane w więzieniach bez rozprawy sądowej — nie odzyskiwały wolności miesiącami. Na skutek bałaganu panującego w policji doszło jak zwykle do osadzenia w aresztach zupełnie niewinnych ludzi. Wspominałem już wcześniej o Douglasie Thompsonie, który mniej więcej na początku kwietnia został ranny. Straciliśmy później z nim kontakt, podobnie jak i z innymi rannymi, gdyż przerzucano ich często z jednego szpitala do drugiego. Okazało się, że był w szpitalu w Tarragonie i wrócił do Barcelony w czasie kiedy rozpoczęły się walki. Spotkałem go na ulicy we wtorek rano i sprawiał wrażenie człowieka całkowicie zdezorientowanego trwającą wokół strzelaniną. Zadał mi pytanie, które wszyscy wówczas stawiali:
— O co tu, do cholery, chodzi?
Przedstawiłem mu sytuację najlepiej jak umiałem. Thompson odrzekł mi na to bez namysłu:
— Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Ramię mam ciągle
chore. Wracam do hotelu i nie ruszam się stamtąd.
Udał się do hotelu, który niestety (jakże ważna podczas walk ulicznych jest znajomość topografii!) znajdował się w części miasta zajętej przez Gwardię Cywilną. Do budynku wdarli się gwardziści, Thompsona zatrzymano i wtrącono do więzienia. Przez osiem dni przetrzymywano go w celi, która była tak przepełniona, że nie było się gdzie położyć. Wielu cudzoziemców o podejrzanej przeszłości politycznej zaczęło się ukrywać. Mając policję na karku żyli oni w ciągłej obawie przed denuncjacją. W najgorszym położeniu znaleźli się Włosi i Niemcy, którzy nie mieli paszportów i byli poszukiwani przez tajną policję swoich krajów. W przypadku aresztowania groziła im deportacja do Francji, skąd mogli być odesłani do Włoch lub Niemiec, a tam jeden Bóg wiedział, jaki los ich czekał. Niejedna cudzoziemka pośpiesznie regulowała swój status „poślubiając" Hiszpana. Jedna z Niemek, nie posiadająca w ogóle żadnych dokumentów, oszukała policję odgrywając przez kilka dni rolę kochanki pewnego mężczyzny. Nie zapomnę widoku zawstydzonej i zmartwionej twarzy tej dziewczyny, gdy zderzyłem się z nią w drzwiach sypialni jej „lubego". Rzecz jasna nie była jego kochanką, obawiała się jednak, że tak sobie pomyślałem. Okropne uczucie, że można zostać wydanym tajnej policji przez któregoś z dotychczasowych znajomych, nie opuszczało nikogo ani na chwilę. Długie koszmarne walki, hałas, brak snu i jedzenia, natężona uwaga i nudne siedzenie na dachu, a do tego jeszcze niepewność, czy za minutę nie dosięgnie mnie kula, czy też ja nie będę zmuszony kogoś zastrzelić, wszystko to sprawiało, że stałem się kłębkiem nerwów. Doszedłem do takiego stanu, że przy każdym skrzypnięciu drzwi kładłem rękę na pistolecie. W sobotę rano rozległy się na dworze odgłosy salw karabinowych i podniósł się krzyk: „Znowu się zaczyna!" Wypadłem na ulicę i okazało się, że to tylko kilku żołnierzy z Gwardii Natarcia strzela do wściekłego psa. Kto był w Barcelonie w owym czasie albo parę miesięcy później, ten zawsze będzie pamiętał tę straszną atmosferę — strach, podejrzenia, nienawiść, cenzurowanie gazet, zatłoczone więzienia, ogromne kolejki po żywność i grasujące, uzbrojone bandy.
Próbowałem podzielić się kilkoma obserwacjami jako ktoś, kto znalazł się w środku barcelońskich walk; obawiam się jednak, że niesamowitość owych chwil wymknęła się memu opisowi. Na przykład żywo tkwią w mojej pamięci przypadkowo zawarte wówczas znajomości, przelotne spojrzenia osób, które nie brały udziału w walkach i dla których całe te zajścia były po prostu bezsensowną bzdurą. Przypominam sobie modnie ubraną kobietę kroczącą w dół Ramblas z koszykiem na zakupy i z pudlem na smyczy, gdy o jedną czy dwie ulice dalej grzmiały karabinowe salwy. Nie wykluczam, że była głucha. Albo mężczyznę przebiegającego zupełnie pusty Plaża de Catalunya i wymachującego trzymanymi w oby rękach białymi chusteczkami. Albo dużą grupę ubranych na czarno osób, które od godziny bezskutecznie usiłowały przejść na drugą stronę tego placu. Ilekroć pokazali się oni na rogu bocznej uliczki, tylekroć żołnierze PSUĆ obsługujący karabin maszynowy w hotelu Colon, otwierali do nich ogień i zmuszali ich do wycofania się — nie rozumiem, dlaczego strzelano, ludzie ci nie mieli, rzecz jasna, broni. Pomyślałem później, że mogli to być żałobnicy. I przysadzistego dozorcę z muzeum nad PoJioramą, który zdawał się traktować te zajścia jako okazję do zawarcia nowych znajomości. Był wniebowzięty mogąc podejmować u siebie Anglików — Anglicy są tacy simpatico, mawiał. Miał nadzieję, że znów do niego zajrzymy, kiedy będzie już po wszystkim; faktycznie odwiedziłem go ponownie. I jeszcze innego niskiego mężczyznę chroniącego się w bramie, który z zadowoleniem, wskazując głową w kierunku piekielnej strzelaniny na Plaża de Catalunya, rzekł (jakby chodziło o uczczenie słowem pięknego poranka): „A więc powtórzył nam się dziewiętnasty czerwca". I wreszcie szewców w warsztacie, gdzie zamówiłem buty wojskowe. Zachodziłem do nich wielokrotnie: przed wybuchem walk, po ich zakończeniu i na krótką chwilkę podczas zawieszenia broni 5 maja. Była to droga firma. Jej pracownicy należeli do UGT, choć mogli też być członkami PSUĆ — tak czy inaczej byli w innym obozie politycznym niż ja i wiedzieli, że służę w POUM. A jednak wykazywali całkowitą obojętność. „Ależ kłopot z tą awanturą, prawda? A jak musi psuć interesy. Że też to się nie skończy! Mogliby się przecież wyszaleć na froncie!" itd., itp. Przypuszczalnie wiele osób, a może nawet większość mieszkańców Barcelony, nie okazywała ani cienia zainteresowania dla tych wydarzeń, bądź też byli nimi pochłonięci w stopniu nie większym niż w wypadku lotniczego nalotu.
Ten rozdział poświęciłem tylko tym przeżyciom, które stały się moim udziałem. Na dalszych zaś stronach czuję się zobowiązany do naświetlenia całej sprawy w szerszym kontekście: co się w istocie wydarzyło i z jakimi skutkami, oraz gdzie leżą przyczyny barcelońskich walk. Spróbuję też ustalić, jeśli to w ogóle możliwe, kto ponosi za to wszystko odpowiedzialność. Na wydarzeniach barcelońskich zbito tak duży kapitał polityczny, że podjęcie próby obiektywnego spojrzenia na nie jest konieczne. Wiele już napisano na ten temat, starczyłoby tego na niejedną książkę. Nie przesadzę jednak twierdząc, że dziewięć dziesiątych tych publikacji zawiera kłamstwa. Bez mała wszystkie relacje, które się wówczas ukazały w gazetach, pisane były przez dziennikarzy znajdujących się w odległych miejscach. Nie tylko roiły się od przeinaczeń, ale też rozmyślnie wprowadzały w błąd. Czytelnikom, jak zwykle, przedstawiono wyłącznie jedną stronę medalu. Będąc w owym czasie w Barcelonie mogłem, podobnie jak wszyscy inni, obserwować jedynie to, co działo się w moim bezpośrednim sąsiedztwie. Ale widziałem i słyszałem wystarczająco dużo, aby móc zdemaskować wiele rozpowszechnionych kłamstw. Czytelnik nie zainteresowany politycznymi sporami i mozaiką partii oraz ugrupowań o mylących się nazwach (niczym nazwiska generałów podczas chińskiej wojny) może teraz, wzorem poprzednich rozdziałów, przejść od razu do dalszych części tekstu. Roztrząsanie szczegółów międzypartyjnych waśni jest okropnym zajęciem — przypomina skok do gnojówki. Jeśli jednak chce się być jak najbliżej prawdy, nie da się tego uniknąć. Ta tuzinkowa awantura w odległym mieście ma dużo większe znaczenie niż by się to mogło wydawać na pierwszy rzut oka.


„Czarno-brunatni" (The Black and Tans) — brytyjskie oddziały •pecjalne wysłane do Irlandii dla stłumienia walk niepodległościowych W latach 1919-1921 (przyp. tłum.).